Watford nie wygrał meczu w lidze od czasu Boxing Day. Dziś nic nie zwiastowało przełamania. Na Vicarage Road przyjechała w końcu Chelsea. Co prawda londyńczycy nie potrafią nawiązać formą do zeszłego, mistrzowskiego sezonu, ale – pomijając pojedyncze wpadki – i tak prezentują się solidnie. Tymczasem zostali całkowicie zdominowani, co najlepiej ilustruje statystyka strzałów – 21 do 6. Główną rolę odegrał Gerard Deulofeu, który siał postrach w szeregach defensywnych The Blues.
Jeszcze jakiś czas temu mógł marzyć o grze przeciwko Chelsea w barwach Barcelony w Lidze Mistrzów. Nie udało się, ale i tak nie powinien mieć większych powodów do narzekania. Trafił do Premier League, zaliczył już drugi dobry mecz z rzędu, walnie przyczyniając się do triumfu swojej drużyny, która zaczęła nadspodziewanie dobrze i co najważniejsze – ani na moment się nie cofnęła. Oj, to nie był spokojny, poniedziałkowy wieczór dla defensywy przyjezdnych. Watford postawił niesamowicie wymagające warunki. Każdą akcję rywali kasował w zarodku. Momentami nie poznawaliśmy drużyny Antonio Conte – jej gra była niemrawa, bez rytmu i jakiegokolwiek tempa.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że Watford to zespół, po którym można spodziewać się emocji. Nie idzie mu co prawda najlepiej, ale przynajmniej stara się grać efektownie. W jego meczach padły już 82 bramki. Więcej uświadczyliśmy tylko w spotkaniach Manchesteru City, Liverpoolu i Arsenalu. Fakt, w większości strzelali jego rywale, ale ta niechlubna seria w końcu musiała zostać przełamana.
Na samym początku sędzia miał podstawy, żeby wskazać na jedenasty metr. Ręką zagrał Cahill, lecz gwizdek arbitra milczał. Największe problemy londyńczycy stwarzali sobie sami. Aż robiło się od ich strat i niecelnych zagrań w środku pola. Dwa szybkie kontrataki Watfordu i dwa razy pod bramką Courtoisa mocno się zagotowało. Przede wszystkim gospodarze nie stosowali nie wiadomo jakiego pressingu, a jednak trzymali rywali z dala od własnego pola karnego. Chelsea przegrywała większość pojedynków, a Watford cechował spokój. Wychwalamy ich pod niebiosa, ale naprawdę sobie na to zasłużyli.
Było bardzo groźnie, gdy Deulofeu wrzucił piłkę z rzutu rożnego, a ta trafiła na nogę zupełnie niekrytego Deeneya, który popisał się wcześniej iście koszykarką zasłoną, jednak później fatalnie spudłował. Następnie była jeszcze szansa po stracie rozgrywającego fatalne zawody Bakayoko, ale bramkę przyniosła dopiero sytuacja z końcówki pierwszej połowy. Deulofeu otrzymał piłkę w polu karnym, zamierzał minąć Courtouisa, lecz został przez niego powalony. Karnego na bramkę zamienił Deeney.
Wcześniej z placu gry wyleciał nie kto inny jak krytykowany przez nas Bakayoko. Jego dobre zagrania naprawdę można było policzyć na palcach jednej ręki. Wszystko, co robił na boisku, robił źle. W ciągu trzydziestu minut zapracował sobie na dwie żółte karki. Przy pierwszej sytuacji wpadł się w niepotrzebny drybling, który musiał naprawić faulem. Drugi raz podobnie – błąd techniczny, odskoczyła mu piłka, nadepnął rywala i zaliczył przedwczesny zjazd do bazy.
Bakayoko’s performance prior to the red card was arguably his worst in a #CFC shirt. A lot of pieces on him last summer talked about discipline and consistency issues, but I don’t think anyone predicted a drop off of this size. His chalkboard doesn’t do him many favours either: pic.twitter.com/IgzeZ607VJ
— Kris Heneage (@KHeneage) February 5, 2018
Zjawiskiem pierwszej połowy, przy okazji także idealnym podsumowaniem spotkania w wykonaniu londyńczyków, był Victor Moses. Drybluje w polu karnym, próbuje nawinąć rywala i… wywraca się o piłkę.
Po zmianie stron obraz gry nie uległ zmianie. Dostawaliśmy kolejne potwierdzenie dobrej gry gospodarzy. Bramkę mógł zdobyć Deulofeu, ale jego mierzony strzał zza pola karnego minimalnie minął słupek. Próbował też Doucoure, któremu pozostawiono hektary wolnej przestrzeni. Nie bacząc na nikogo, rozpędził się, swobodnie wbiegł w pole karne, a powstrzymała go dopiero efektowna interwencja bramkarza.
Końcówka to już prawdziwy rollercoaster. Na chwilę obudziła się Chelsea – dobry strzał oddał Fabregas, a po chwili w najlepszy możliwy sposób dał znać o sobie Hazard. Jak nie szło, to nie szło, ale Belg po raz kolejny udowodnił, że jest w stanie samodzielnie pociągnąć drużynę. Strzelił gola z niczego. Dostał piłkę od Luiza i po prostu zdecydował się na uderzenie z okolic 25. metra. Wpadło.
Radość nie trwała jednak zbyt długo. Za chwilę miał się zacząć horror. Najpierw indywidualny rajd przeprowadził Janmaat, zagrał na ścianę w polu karnym, po czym z dużym spokojem wykończył akcję, wyprowadzając tym samym Watford na prowadzenie. Z całym szacunkiem dla defensorów The Blues, ale jeżeli Janmaat przeprowadza przeciwko twojej drużynie skuteczny, zwieńczony golem rajd, to wiedz, że to nie był twój dzień. Potwierdziły to zresztą kolejne sytuacje. Swój fantastyczny występ skwitował golem Deulofeu. Stracił Hazard (która to już strata londyńczyków w tym meczu…), jeden z kolegów szybkim zagraniem obsłużył Deulofeu, ten zaczął rajd na własnej połowie, a skończył go, gdy piłka zatrzepotała w siatce. Miał trochę szczęścia, bo był rykoszet, ale liczy się finalny efekt.
Na koniec, już w doliczonym czasie gry, nokaut. Pereyra dostał piłkę w polu karnym i przy biernej postawie Azpilicuety, zbytnio się nie zastanawiając, po prostu huknął w stronę bramki. Wpadło.
Watford tym samym przerwał swoją fatalną passę, a Chelsea… No cóż – po 0:3 z Bournemouth, przyszło 1:4. Najbliższa okazja do przełamania z West Bromem. Potem mecze z Barceloną, City i United…
Watford – Chelsea 4:1
1:0 – 42′ Deeney,
1:1 – 82′ Hazard,
2:1 – 84′ Janmaat,
3:1 – 88′ Deulofeu,
4:1 – 90′ Pereyra.