Nic w życiu nie dzieje się przypadkiem, jestem tego pewny. Jedni wierzą, że nasz los wypisany jest w gwiazdach, drudzy wspominają o przeznaczeniu, dla trzecich jest to zwykły przypadek, a ja jestem praktykującym katolikiem. Niezależnie od tego w co wierzycie posłuchajcie pewnej historii. Wszystko zaczęło się 6 sierpnia 2016 roku w Rio de Janeiro. To wówczas Rafał Majka zdobył pierwszy medal dla Polaków podczas Igrzysk Olimpijskich w Brazylii. A teraz wracamy do teraźniejszości.
San Juan, Argentyna
Skoro wywiad z Bartmanem (a właśnie – umówiłem się z nim na wywiad, pisałem wam?) mam o godzinie 17:20 to pozostaje mi około sześciu wolnych godzin – zastanawiałem się co zrobić z wolnym czasem. Wracałem z hali, w której na co dzień trenuje Zbigniew Bartman i jego UPCN San Juan, gdy obok mnie przejechała grupa kolarzy. Mieli na sobie czarne kostiumy z napisem Bora. Jeden z nich ewidentnie wyglądał mi znajomo. Rafał Majka?!
Kurwa, to przecież niemożliwe. Stanąłem i nie wierzyłem to co zauważyłem. Jestem przecież w Argentynie, jakieś 12 tysięcy kilometrów po linii prostej od Polski. Co do cholery tutaj robiłby Majka? Teraz już wiem, że to idiotyczne pytanie. Jak się po chwili okazało to rzeczywiście był on. A co robi w Argentynie? To co umie najlepiej: świetnie jeździ po górach i wygrywa wyścigi.
Momentalnie poczułem przypływ energii. Udało mi się zlokalizować w okolicy hotel teamu Bora, po czym ruszyłem do niego.
– Dzień Dobry, jestem dziennikarzem z Polski – zacząłem po angielsku do pierwszego mężczyzny w koszulce niemieckiego teamu.
– To czemu nie mówisz po polsku? – zaśmiał się odpowiadając w naszym języku.
– Bo… Eee? – wybił mnie z uderzenia.
– Nazywam się Arek i jestem masażystą Rafała – przedstawił mi się mężczyzna. Wszystko wydawało się proste, za proste. A takie jednak nie było. Tego dnia spędziłem w hotelu blisko 7 godzin czekając na jakikolwiek kontakt z Rafałem. Nie udało się, wróciłem tam ponownie drugiego dnia, ale z racji niebywale długiego etapu również poniosłem klęskę. Zawziąłem się jednak i trzeciego dnia dopiąłem swego. Dorwałem Rafała i poprosiłem go na minutę, a wtedy przeczytałem mu list, który napisałem 30.12.2016 roku. List, który wysłałem na jego skrzynkę, ale podejrzewałem, że nigdy do niego nie dotarł. Oto on.
***
Witam serdecznie,
z tej strony Mateusz Koszela – autor bloga Autostopem W Świat Sportu. Jak każdą tego typu wiadomość zazwyczaj najtrudniej jest zacząć. Podobne problemy mam i ja, mimo że z wylewaniem słów na papier raczej trudności nie mam. Być może ta wiadomość do Ciebie nawet nie dojdzie. Niemniej jednak spróbuję opisać drobne wydarzenie z początku sierpnia bieżącego roku, które wpłynęło ogromnie na mnie, na moją przyszłość oraz na to, że dzisiaj siedząc u schyłku roku 2016 podobnie jak Ty mogę powiedzieć, iż ten rok był dla mnie wyjątkowy.
Zanim jednak 2016… chciałbym trochę cofnąć się w czasie.
Sportem interesuję się od kiedy tylko sięgam pamięcią. Piłka nożna, siatkówka, żużel czy tenis. A kolarstwo? Nuda. Jak można oglądać kilkuset chłopa jadących przez 250 km? Wszystko zmieniło się jednak gdy usłyszałem pierwszy raz redaktorów Jarońskiego z Wyrzykowskim. To wówczas wspólnie z ciężko chorą babcią w lipcu siadaliśmy przy Tour de France, by słuchając ich rozmawiać o wszystkim i o niczym. Tak jak Panowie komentatorzy. Babcia, chora na raka, bawiła się przy nich niesamowicie. Fascynacja ich sposobem opowiadania bardzo szybko przerodziła się w też w fascynacje kolarstwem. Gdy zmęczona zasypiała w trakcie etapu była na mnie zła, krzycząc: Mateusz, czemu nie obudziłeś mnie na finisz?
Ale babciu. Jesteś chora, potrzebujesz snu…
Te słowa do niej nie trafiały. Dla nas obojga TdF nie był bowiem zwyczajnym wyścigiem. Dzisiaj Babci nie ma już na naszym świecie, kolarstwo polskie jednak za sprawą Twoją, Michała czy pozostałych zawodników przeżywa coraz lepsze czasy. Gdyby babcia żyła z pewnością siadalibyśmy razem do Vuelty, Giro czy pozostałych wyścigów, by Was dopingować. Cieszyć się sukcesami i smucić z niepowodzeń. Zresztą… co ja wygaduję. Babcia gdzieś tam na górze pewnie zasypia przy długich etapach Tour de France i krzyczy do aniołów: Dlaczego nie obudziliście mnie na finisz?!
W mijający właśnie rok 2016 wchodziłem podekscytowany. Miał być to bowiem dla mnie rok wyjątkowy. Wszystko za sprawą postawionego sobie wcześniej celu. Od pewnego już czasu podróżuję Autostopem łącząc przy tym pasję dziennikarską, miłość do sportu oraz fascynację podróżami. W taki oto sposób powstał blog: Autostopem W Świat Sportu. Rok 2016 zaś miał być rokiem mojego wyjazdu z Polski do Birmy na Mistrzostwa Azji Południowo-Wschodniej w piłce nożnej. Autostopem.
Plan był prosty: ruszyć w sierpniu i dojechać na turniej, który rozpoczyna się w drugiej połowie listopada. Pojawił się jednak pewien drobny problem. Igrzyska w RIO! Nie zobaczyć tych wszystkich fantastycznych wydarzeń i emocjonujących pokazów sportowych? Najzwyczajniej w świecie było mi żal to wszystko stracić. Wiedziałem jednak, że ruszyć trzeba. Wpadłem na pomysł – żeby liznąć choć trochę RIO ruszę po pierwszym medalu Biało-Czerwonych. Wtedy nie znałem jeszcze terminarza, i tego kiedy mogą pojawić się pierwsze medale. Pragnąłem tylko raz, jeden jedyny raz wyskoczyć w górę oglądając to jak mój rodak spełnia swoje życiowe marzenie po to, bym ja mógł ruszyć i spełnić swoje. Dalsza historia potoczyła się błyskawicznie. Fantastyczny wyścig, ogromne emocje… Nawet teraz pisząc to mam ciarki na ciele. Stałem przed telewizorem oglądając to co Ty wyprawiasz na rowerze. Ucieczkę Michała, Twoje ataki. Zjazdy, podjazdy. Twoją ucieczkę. Wywrotkę współuciekinierów, aż wreszcie szaleńczą walkę z samym sobą, by dowieźć, dojechać. Zrobić to! Stałem przed telewizorem, pchałem, dmuchałem, krzyczałem, tak jak pół Polski przed telewizorami. I dopchaliśmy Cię. Dojechałeś Ty, zrobiłeś to, ale ja czułem że zarówno drużyna jak i wszyscy kibice są częścią tego medalu. Małą, ale jednak. Najtrudniejszą robotę rzecz jasna wykonałeś Ty. Zrobiłeś to. A ja? Popłakałem się. Ze szczęścia, ze wzruszenia. Dlaczego?
Dokonałeś wyczynu heroicznego, dałeś z siebie więcej niż mogłeś dać. Spełniłeś swoje marzenie udowadniając, że chcieć to znaczy móc. Więc stałem tak przed telewizorem, a w myślach kołatało mi tylko: Mateusz, jedziesz! Czas ruszyć. Mamy medal. Pierwszy. Tak jak tego chciałeś, możesz już ruszyć ku swoim marzeniom, ku swojej przygodzie. By pokonać siebie i swoje słabości! By zdobyć swój „olimpijski medal” w Birmie.
Stanąłem więc w poniedziałek na ‘wylotówce’ z wystawionym kciukiem i ruszyłem. Przez Ukrainę, Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Chiny, Laos, Kambodżę, Wietnam, Tajlandię, aż wreszcie dojechałem do Birmy. Na Mistrzostwa Azji Południowo-Wschodniej. Jako dziennikarz, jako kibic i jako miłośnik sportu. Zdobyłem swój olimpijski medal pokonując swoje wszystkie słabości, które towarzyszyły mi przez 126 dni własnej wędrówki. I nie piszę teraz do Ciebie, by Ci przekazać Rafał, że gdyby nie Twój medal, to ja bym nie dojechał. Nie, gdybyś Ty tego medalu nie zdobył… Poczekałbym na następny. Ruszyłbym i pewnie dałbym radę. Tylko że… Byłem dumny, cholernie dumny i wiedziałem, że to nie przypadek, że właśnie Ty zdobyłeś pierwszy medal dla naszej reprezentacji. Mój idol, bo jako miłośnik kolarstwa Twój medal był dla mnie wyjątkowy. Cieszyłem się z niego jak by był mój. Nie wiem dlaczego… Mogłeś leżeć na zjeździe, mogłeś stracić ten medal w każdej chwili, ale dowiozłeś go udowadniając mi, że chcieć to znaczy móc. I ja również to zrobiłem. Udowodniłem sobie, ale i wszystkim tym, którzy mnie śledzą. Twój medal, z pozoru taki sam jak każdy inny, dla mnie był i będzie jednak niezapomniany. Do końca życia. Jest bowiem symbolem początku mojej wędrówki, którą rozpocząłem w sierpniu, a trwać będzie jeszcze przez długie lata.
Piszę tę wiadomość, by Ci podziękować. Za serce jakie zostawiłeś na trasie w RIO, ale chyba przede wszystkim podczas wszystkich treningów bez kamer, podczas ciężkich mozolnych godzin na podjazdach, dzięki którym ten medal udało Ci się wywalczyć. Piszę by Ci podziękować za to, że ludzie tacy jak Ty są wielkimi bohaterami bez peleryn, bo każdego dnia pokonywać własne słabości to wyczyn zaiste heroiczny. I piszę wreszcie dlatego, by Ci podziękować, że umożliwiłeś mi wyruszyć w swoją podróż dając przy tym ostatnią dawkę motywacji do tego by walczyć, nie poddawać się i podążać za marzeniami. Dziękuję mistrzu!
***
– O kurczę, nie wiem co powiedzieć… – wydukał Rafał, gdy skończyłem czytać.
– Nic nie musisz. Chciałem po prostu Ci podziękować. List wysłałem w grudniu, ponad rok temu i do Ciebie nie dotarł. Jestem jednak pewny, że to, że wylądowałem w San Juan właśnie teraz, gdy ty tutaj jeździsz, nie jest przypadkiem. Nie wierzę w takie przypadki, dlatego czekałem trzy dni w tym hotelu. Tylko po to, by przeczytać ci tę wiadomość i powiedzieć raz jeszcze: dziękuje mistrzu!
Z San Juan w Argentynie Mateusz Koszela
Autostopem w Świat Sportu