Był rok, no dobrze… powiedzmy, że był XX wiek, tak łatwiej. Do Iquitos, największego miasta na świecie, do którego nie prowadzi żadna droga lądowa, położonego u źródła najpotężniejszej rzeki świata – Amazonki, dotarł Kanadyjczyk polskiego pochodzenia – Stan. Nie „Stan” Stanowski, a Stan Tyminski. Dziś będzie trochę o nim i trochę o wielkiej radości z rozdawania dzieciakom piłek. Zapraszam!
Pierwszy Stan w polskiej polityce. Z czasów, że „gimby nie znajo”, ja w zasadzie też. Przebojem wdarł się do polskiej polityki w 1990 roku, o mały włos nie pokonując w wyborach prezydenckich pewnego swojego zwycięstwa elektryka z Gdańska. Ostatecznie Wałęsa w drugiej turze pokonał człowieka teoretycznie znikąd, biznesmena mieszkającego na co dzień w Kanadzie. Nikt nie miał na niego żadnego haka, a sam ponoć miał na wielu. Wróćmy jednak do słowa „biznesmen”. Stan Tyminski był zamożnym facetem, jakież było moje zdziwienie, gdy wertując zakamarki internetu w poszukiwaniu czegokolwiek na temat Iquitos, szukając ciekawych, interesujących wątków natknąłem się na zalążek informacji o nim. Robił karierę jako monter pierwszej telewizji kablowej w 400-tysięcznym mieście, do którego dostać się można jedynie rzeką lub samolotem. Ale jednak się dało i rozkręcić biznes także. Jak mówi każdy mówca motywacyjny… trzeba tylko chcieć. Stan chciał zrobić biznes i zrobił. Chciał też ukraść żonę czarownikowi – i ukradł. A gdy czarownik zaczął straszyć go klątwami, odrzekł, że w jego moce nie wierzy i czarownik ze wstydu stracił moc.
A co to za bajka? Skąd to wiem?
Tak twierdzi Wojciech Cejrowski. Drugi Polak, o którym koniecznie trzeba wspomnieć mówiąc właśnie o Iquitos. On to miasto pośrodku dżungli odwiedził bowiem ponad 20 razy. Ma tam swoje ukochane miejsca, a jednym z nich jest ławeczka. Przyjeżdża, siada na ławeczce z miejscowymi i czeka. Na co? Na nic. Czy zawsze trzeba na coś czekać? Łatwiej jest czekać na coś, odliczać godziny, denerwować się. Sztuką jaką opanowali Indianie jest jednak czekanie na nic. Po prostu czekanie. Nie jak polscy menele spod sklepu u pana Władka. Ci czekają na szefa… – Szefie, kopsniesz dwa złote na browar?
Jak szef nie kopsnie, to zaraz przyjdzie drugi szef. Może ten kopsnie. Indianie jednak czekają na nic. Niesamowite!
Plan, by odwiedzić Iquitos w mojej głowie zrodził się jeszcze w Ameryce Centralnej. Gdy usłyszałem o tym miejscu wiedziałem, że to będzie główny cel mojego pobytu w Peru. Prawie półmilionowe miasto w sercu amazońskiej dżungli! Tylko do cholery, po co stawiać miasto tak daleko od cywilizacji? Wspólnie ze mną na rejs po Amazonce udała się Magda. Tak naprawdę nasze spotkanie było głównie spowodowane tym faktem. Spotkaliśmy się w Kolumbii, spędziliśmy dwa tygodnie w Ekwadorze i rura do Peru! Granicę Ekwador – Peru przekraczaliśmy, a jakże by inaczej, na pace pickupa!
Do Yurimaguas, ostatniego miasta, do którego dojechać można drogą lądową docieramy podobnie. W tej części świata autostop na pace to raczej norma, a nie przywilej. Czujemy podekscytowanie, bo zaraz zmienimy sposób podróżowania. Przed nami jawi się perspektywa kilkudniowego rejsu statkiem po Amazonce. Decydujemy się jednak najpierw dla odmiany skorzystać z taniego hostelu i tak nam zeszło, że zostaliśmy tam trzy dni. Hamaki na tarasie z widokiem na dorzecze Amazonki sprawia, że zakochujemy się w tym miasteczku od pierwszego kontaktu. Gdy pytamy o Barkę, wszyscy odsyłają nas na szybkie łódki, które do Iquitos płyną od kilku do kilkunastu godzin.
– Nie, nie, nie! My chcemy wolną łódką.
– Ale po co? Ona długo płynie – dziwi się taksówkarz, który nam doradzał.
– Właśnie o to chodzi. Mamy dużo czasu.
Ładujemy się do portu, widzimy z oddala Barki i nie zastanawiając się długo, wchodzimy do środka. Tam wiszą już pierwsi ludzie. Wiszą, bo po Amazonce pływa się w hamakach. Nie ma kajut jak na promie z Polski do Szwecji. Wchodzisz na statek, na kilkudniowy rejs i jak nie posiadasz hamaka to masz problem. My swoje kupiliśmy jeszcze w Kolumbii, więc z radością w sercu rozłożyliśmy je na górnym piętrze.
– Kapitanie, kiedy wypływamy? – zapytałem szefa okrętu.
– Za godzinę, mój przyjacielu. O 18.
– Kurwa, Magda. Mamy godzinę na zrobienie zakupów!
Rzuciliśmy się niemalże biegiem w stronę miasta: – Ty znajdź bułki i limonkę, a ja kupię Aguadriente i coś do zapicia.
A Aguadriente to indiański bimber, który dostać można, jak to bimber, w prywatnych domach. Pół litra za 3 zł! Z moją towarzyszką spotkaliśmy się na głównym placu za kwadrans szósta. Mieliśmy wszystko prócz limonek.
– Sześć litrów? Ty jesteś nienormalny? – śmiała się dziewczyna.
– Tanie było, to wziąłem.
Na statek weszliśmy parę minut przed szóstą popołudniu. O godzinie ósmej zaczęliśmy się zastanawiać czemu nie wypływamy, a o dziewiątej poszedłem do kapitana.
– Kapitanie, kiedy wypływamy?
– Jutro, z samego rana, mój przyjacielu.
– A o której godzinie?
– Równo o 10:00, mój przyjacielu.
Wypłynęliśmy pod wieczór. Tak to już jednak z latynosami jest. Jak się nie pomylą, to prawdy nie powiedzą. Do Iquitos płynęliśmy… kilka dni.
– Magda, dzisiaj jest wtorek czy środa? – zapytałem w pewnym momencie.
– Nie mam pojęcia…
Był czwartek. A my nie mieliśmy już Aguadriente. 6 litrów poszło, nawet nie wiem kiedy. Jak na Polaków przystało raczej z czapy nie schodziliśmy.
W Iquitos przesiedliśmy się na drugą, podobną łódkę, by popłynąć jeszcze bardziej w głąb puszczy i dopiero wtedy na spokojnie, bez butelki Aguadriente w ręku doszło do mnie co widzę i gdzie jestem… Amazonka! Wielka, potężna. Kilka razy szersza od Wisły przepływającej nieopodal stadionu narodowego. Brudna jak diabli. Gdy tak leżysz w hamaku czy siedzisz na dachu barki i obserwujesz jej potęgę, nie potrafisz wyjść z podziwu. Co rusz przepływa kilkumetrowe drzewo, wyrwane razem z korzeniami, wszędzie pełno syfu, ale tak naprawdę nie jesteś w stanie wszystkiego dostrzec. Momentami jest tak szeroka, iż praktycznie nie widać drugiego brzegu. Odwracasz się w drugą stronę i widzisz dżunglę. Dziką, głośną, gęstą i straszną. Obserwujesz co rusz mijane wioski, położone przy rzece, w samym środku dżungli i nie potrafisz wyjść z podziwu.
Tak mija czwarty dzień, piąty… Już sam się w tym gubisz. A czy podróż była ekscytująca? Cholernie ekscytująca! Niby tylko leżysz w hamaku i się patrzysz, ale nie na takie byle co. Na Amazonkę! Patrzysz na tą rzekę i czekasz. Na co? Na nic, jak Indianie. To już sobie przecież wyjaśniliśmy.
Widzisz tę najpotężniejszą na świecie rzekę i nie możesz wyjść z podziwu. Boisz się jej! Bo Amazonka przeraża. Masz do niej szacunek i zachowujesz dystans. Wiesz, że jak wpadniesz to… w zasadzie cholera wie co się stanie. Anakonda? Piranie? Może węgorz elektryczny? Kajman? A może wypłyniesz cały. Ale boisz się. Generalnie nigdy w życiu nie bałem się rzeki, aż do momentu, kiedy zobaczyłem Amazonkę.
***
Piątego dnia rejsu dopływamy do obszaru położonego na pograniczu trzech państw: Peru, Kolumbii i Brazylii. Tam – w samym sercu amazońskiej dżungli – rozpoczynam akcję „Podaj Piłkę Dzieciom”. Na miejsce wybieramy wioskę po stronie peruwiańskiej, to w końcu biedne państwo. W plecaku mam około trzydziestu nienapompowanych piłek. Siadam więc wygodnie w cieniu, wyciągam pompkę i zaczynam. Po kilku minutach dostrzegam małą dziewczynkę w towarzystwie starszego, na oko 8-letniego braciszka.
– Hej, z okazji Świąt Bożego Narodzenia mam małe prezenty dla was.
Wręczam piłki i w odpowiedzi słyszę po portugalsku, czyli Brazylijczycy!
– Obrigado!
– Jaki jest twój ulubiony piłkarz?
– Neymar – nie zdziwiła mnie odpowiedź.
– Ja lubię Lewandowskiego.
– Jesteś z Polski? – spytał się.
– Tak – uśmiechnąłem się i pogłaskałem jego siostrzyczkę po główce. Była śliczna, prawdziwa księżniczka. Poprosiłem ich o wspólne zdjęcie. Od kiedy je zrobiłem, wracam do niego co chwilę. Ta słodycz płynąca z twarzy tej małej Brazylijki! Dzieci są wspaniałe, takie autentyczne i takie radosne!
Po napompowaniu dziesięciu piłek ruszyłem z Magdą na spacer po wiosce. Nie zaszliśmy za daleko, bo już po kilkudziesięciu metrach dostrzegliśmy kolejne rodzeństwo. Starszemu chłopakowi wręczyłem piłkę skórzaną, małej dziewczynce gumową. Odwróciłem się, by ruszyć dalej, a w moim kierunku biegł już jednak kolejny chłopczyk. Doskoczył i nieśmiało zapytał:
– Proszę pana, czy ja też mógłbym dostać piłkę?
– Jasne, wesołych świąt kolego!
W przeciągu minuty dookoła mnie stało już gromadkę dzieci. Liczba błyskawicznie się jednak potroiła. Gdy tak kucałem osaczony gromadką maluchów zrozumiałem szybko, że piłki zaraz mi się skończą. Poprosiłem więc Magdę, żeby skoczyła do naszego bagażu i wyciągnęła z mojego większego plecaka resztę nienapompowanych piłek. Wróciła po kwadransie, ale szybko odesłałem ją ponownie.
– Magda, masz tutaj 100 soli. Znajdź proszę jakiś sklep i dokup piłki.
Z dziećmi miałem umowę. Pomagało mi w tym kilka mam. Jedna piłka dla jednego dziecka. Nie mniej, nie więcej. Akcja „Podaj Piłkę Dzieciom” w Ameryce Łacińskiej jest dla mnie o tyle wygodna, iż potrafię z maluchami się dogadać. W zeszłym roku w Laosie, Kambodży czy Birmie, gdy mówiłem coś do dzieci, one nigdy mnie nie rozumiały. Często miałem też wrażenie, że gdy dostały piłki uciekały szybko do domu i powracały po kolejne. Ja przy bandzie kilkudziesięciu małolatów nie potrafię spamiętać, które piłkę już ma, a które nie. Tutaj krótka reprymenda po hiszpańsku i żadne nie odważa się sięgać po drugą.
Każde dziecko, zanim dostało prezent, najpierw się przedstawiało, a ja z uśmiechem na twarzy dawałem mu bożonarodzeniowy podarek. Magda wróciła i co jest najciekawsze kupiła odpowiednio dużo piłek, starczyło dla każdego dziecka. Łącznie rozdaliśmy ich ponad 60. Pogubiłem się już w rachubie, a gdy na koniec została nam ostatnia, żółta, usłyszałem cichy głos za swoich pleców.
– Proszę pana, moja mała siostrzyczka chciałaby też piłkę. Czy ma pan może jeszcze jedną?
– Mam, kolego. Jedną mam!
Napompowałem ją i z bananem na twarzy wręczyłem mu gumową piłkę dla jego młodszej siostrzyczki.
– To niesamowite. Jedna piłka, a tyle radości – nie mogła wyjść z podziwu Magda.
– O tak, a ile smutku gdy tych piłek zabraknie.
– Co masz na myśli?
– Widzisz, ta sytuacja dzisiaj była typowa. Prawie zawsze jest tak, że jak wyciągniesz jedną, to zaraz, dosłownie w kilka sekund zlecą się następne dzieci. A co jeśli masz dziesięć piłek na czterdzieści dzieci?
– No właśnie, co?
– Raz już tak miałem, w Laosie. Drugi raz przeżyć tego nie chcę, więc zawsze staram się mieć 30-40 piłek w plecaku lub ewentualnie mieć gdzie dokupić… By każde dziecko dostało, bo uśmiech na twarzy dziecka to jedno. Ale smutek na twarzy drugiego, gdy jego kolega dostał, a on nie, to coś zupełnie innego!
Z rozmowy wyrwała nas starsza kobieta. Podeszła do mnie, złapała mnie za ramię i powiedziała:
– Dobry człowieku… Chciałabym ci podziękować w imieniu wszystkich dzieci w naszej wiosce za te piłki. Dzieci są teraz szczęśliwe, to dzięki tobie. Dziękuję z całego serca.
Po tym sobie poszło, to były jednak najpiękniejsze słowa, jakie mogłem usłyszeć. Uśmiech dzieci i pochwała tej kobiety to najcudowniejszy bożonarodzeniowy prezent, który otrzymałem. Zwłaszcza, że w samym sercu amazońskiej puszczy!
Wesołych Świąt!
Z Peru Mateusz Koszela
Autostopem w świat sportu