– Jest tam taki fajny zwyczaj, że kibice przynoszą upominki graczom, których występ im się szczególnie spodobał. Na przykład czekoladki, które później otwierasz w szatni i częstujesz drużynę. Najbardziej cieszyły mnie jednak prezenty własnej roboty, wszelkiego rodzaju laurki. Tam są zafascynowani anime i często wiążą to ze światem piłki. Dostałem kiedyś rysunek, na którym zostałem przedstawiony w roli Supermana. Świetna sprawa! Kilkanaście miesięcy wcześniej byłem w polskiej trzeciej lidze i nigdy nie pomyślałbym, że dane mi będzie przeżyć coś takiego – mówi Filip Wichman, który rok temu zamienił tułanie się po niższych ligach na trzeci poziom rozgrywkowy… w Japonii. Powyższy fragment chyba wystarcza, by ustalić, czy podjął słuszną decyzję. W długiej rozmowie ciekawie opowiada o piłce i życiu w kraju naszego mundialowego przeciwnika. Zaparzcie dużą kawę i zapraszamy.
Co skłoniło cię do tego, że pomyślałeś sobie: „a może by tak rzucić to wszystko i wyjechać do Japonii”?
Raczej: „a może by tak rzucić to wszystko i wyjechać na Słowenię”, bo początkowo tam trafiłem. Klub nazywał się Drava Ptuj i grał w drugiej lidze. Tak naprawdę wybrałem go sam. Na trop wpadłem dzięki koledze, który grał tam w innej ekipie, skontaktowałem się z dyrektorem sportowym i wykazali zainteresowanie. I wystarczył krótki pobyt na Słowenii, a już poczułem się doceniany, co było miłą odmianą w porównaniu z końcówką gry w Polsce. Okazało się jednak, że nie mogłem podpisać tam umowy, bo zbyt późno rozwiązałem swój kontrakt u nas. Wszystko się przeciągało, aż pojawiła się oferta z Japonii. No i u mnie z jednej strony było przerażenie, a z drugiej – ekscytacja.
Zapewne palce maczał w tym Tomasz Drankowski.
Dokładnie. Przez telefon wspomniał mi o takiej możliwości, a później spotkaliśmy się i o wszystkim dokładnie mi opowiedział. W grudniu zeszłego roku pojechałem do Japonii po raz pierwszy na rekonesans – głównie po to, by zobaczyć, czy w ogóle będę potrafił się tam odnaleźć. Poleciałem na tydzień, ale już po dwóch treningach było wiadomo, że zostanę, więc miałem czas, by trochę tę Japonię poznać.
Wyjątkowo krótkie te testy.
Bo to nawet nie były testy. Chcieli zobaczyć, czy mam dwie ręce i tyle samo nóg. Jak już się doliczyli, podpisaliśmy umowę przedwstępną. Wróciłem w styczniu, a klub w międzyczasie znalazł mi mieszkanie.
Jak trudno podejmuje się decyzję o wyjeździe na drugi koniec świata?
Zależy od tego, jak dużo masz w sobie ciekawości świata. No i odwagi, bo jechałem tam absolutnie sam i na miejscu też nie miałem osoby, która pokazałaby mi dokładnie co i jak. Do wielu rzeczy musiałem dojść sam. Bez otwartej głowy byłoby ciężko – trzeba mieć troszkę szersze horyzonty, bo w Japonii wiele spraw potrafi zaskoczyć. Co prawda nie znam każdej kultury na świecie, ale wydaje mi się, że to może być najgłębsza woda, na jaką można skoczyć.
Masz 23 lata, a Yokohama SCC to twój dziewiąty klub. Chciałbym się dowiedzieć dlaczego, bo zakładam, że na przykład przeprowadzki z Zabrza do Oławy czy Elbląga nie były podyktowane chęcią poznawania świata.
Te dziewięć klubów to trochę przesada, bo na początku zmieniałem drużyny w Trójmieście, ale to nie miało większego znaczenia. Wtedy byłem jeszcze szerszy niż wyższy i po prostu sobie trenowałem. Pojechałem na jakiś turniej z Gedanią, kumpel powiedział: „chodź do Lechii”, to poszedłem. W końcu w bardzo młodym wieku trafiłem do kadry drugoligowego Bałtyku Gdynia. Odszedłem, bo przytrafiła mi się kontuzja, a klub nie kwapił się do tego, by jakoś mi pomóc. Poczułem się odtrącony. Wyleczyłem się za pieniądze rodziców, oni wykupili też mój kontrakt, co nie było tanie. Odbudowałem się i przeniosłem do Gwarka, bo na Śląsku jest wiele klubów i większa możliwość, że ktoś cię zauważy. To specyficzne miejsce, w którym priorytetem jest drużyna juniorów starszych. Z czasem byłem więc stamtąd ciągle wypożyczany, ale nawet jeśli ktoś chciał mnie na stałe, to przeszkodą była kwota odstępnego. Takich wypożyczeń zaliczyłem do końca kontraktu łącznie cztery. Ot, cała tajemnica.
W międzyczasie przestałeś być młodym-zdolnym, a twoja kariera chyba nie rozwijała się tak, jak chciałeś.
Zdecydowanie nie. Ta zmiana statusu jest u nas mocno odczuwalna – gdy byłem młodzieżowcem, miałem sporo zapytań z innych klubów, a z czasem było ich coraz mniej. Tym łatwiej było podjąć decyzję o wyjeździe. Chodziło mi to po głowie przez dłuższy czas. Moim marzeniem zawsze była gra w ekstraklasie, ale pomyślałem sobie, że można jego realizację trochę odroczyć i zacząć od innego celu, czyli najpierw zagrać w innym kraju.
Naprawdę myślisz, że droga do ekstraklasy może wieść przez Japonię?
A dlaczego nie? Los potrafi spłatać figla – dwanaście miesięcy temu nigdy bym nie pomyślał, że tak będzie dziś wyglądać moje życie. Gdybym w to nie wierzył, to zrobiłbym trochę tak, jak powiedziałeś – rzuciłbym to wszystko i poszukał sobie w życiu innego zajęcia, w którym mógłbym się spełniać.
Możemy mówić o „efekcie Kamińskiego”? Dzięki jego dobrej grze, zainteresowanie polskimi bramkarzami wykazują inne japońskie kluby?
Tak, zrobił nam tam świetną reklamę. Ligę niżej jest jeszcze Maciek Krakowiak i myślę, że nasze przygody mogły zacząć się właśnie dlatego, że kluby zgłaszały się do agencji po „kolejnych Kamińskich”. Chyba muszę mu jakoś podziękować, wysłać prezent na święta czy coś w tym stylu! Moim zdaniem nie został tam wybrany bramkarzem sezonu głównie dlatego, że w takim plebiscycie bardzo ciężko jest pokonać Japończyka.
Co sobie pomyślałeś, gdy po raz pierwszy usłyszałeś „trzecia liga japońska”?
Pamiętam, że czytałem kiedyś wywiad z Kamińskim. Powiedział w nim, że w Japonii zaplecze, na którym na początku wylądował, jest na poziomie naszej ekstraklasy. Powiem szczerze, że patrzyłem na to z przymrużeniem oka. Myślałem, że skoro tam trafił, to po prostu chce to jakoś ładnie sprzedać. Nigdy na to sto procent nie zweryfikujemy takiego porównania, ale po roku w Japonii i obejrzeniu wielu spotkań, myślę, że miał rację. Przede wszystkim trzeba podkreślić, że trzecia liga to jest poziom centralny. Niby tak jak u nas, ale tam liga krajowa jest jeszcze dwa poziomy niżej.
Czyli wychodzi na to, że twoja trzecia liga jest jak nasza pierwsza, tak?
Im niżej schodzisz, tym trudniej to tak porównywać, bo w Japonii gra się zupełnie inaczej. Przede wszystkim zdecydowanie szybciej. Na pierwszych treningach piłka tak śmigała, że czasami nie wiedziałem, gdzie jest.
Pojechałeś tam uzbrojony w angielski?
Tylko w angielski. I to był spory problem, bo Japończycy nie porozumiewają się w tym języku zbyt dobrze. Tu nawet nie chodzi o samą znajomość angielskiego, a bardziej o to, jaką są nacją. Przede wszystkim są wstydliwi. A już szczególnie wtedy, gdy mają do czynienia z obcokrajowcem. Nie raz była taka sytuacja, że wiedziałem, iż ktoś zna angielski, ale gdy o coś pytałem, to robił kwaśną minę i odsyłał mnie do kogoś innego. Kolejnym ich problemem językowym jest perfekcjonizm. Boją się, że popełnią jakiś błąd gramatyczny. Nawet najmniejszy, ale to ich blokuje i trudno im wytłumaczyć, że chodzi tylko o to, by się dogadać.
To największy problem, jaki napotkałeś po wyjeździe do Japonii?
Tak – komunikacja i letnie upały. Były taki dni, gdy z domu spokojnie można było wyjść dopiero po 18 lub 19.
To jak trenowaliście?
Powinni tego zakazać! Albo robić trening o 4 rano. Tymczasem my trenowaliśmy koło 9, gdy już przed 12 temperatura potrafiła osiągnąć 40 stopni lub nawet więcej. Do tego dochodzi suchy klimat, więc ciężko było oddychać. Jesteś jak ryba wyciągnięta z wody. Przy czym Japończycy do pogody podchodzą trochę inaczej. Po pierwsze – chyba nie odczuwają aż tak mocno zmian temperatur. Często zdarzało się, że było tak zimno, iż zakładałem wszystko, co miałem pod ręką, a na ulicy spotykałem dzieci, które do szkoły szły w krótkim rękawie. Na początku myślałem, że powinienem to gdzieś zgłosić! Z czasem jednak przywykłem, bo to samo było na treningach. Po drugie – chyba nie ma warunków, w których wszyscy stwierdzą, że trzeba odwołać mecz czy trening. Czasami wiało tak, że gdy postawiłeś piłkę na środku, to za chwilę sama leciała na aut, ale graliśmy dalej.
Gdy zaczynaliście o 9, to o 12 jeszcze trenowaliście?
Tak, treningi w Japonii potrafią być intensywne i długie. Mam porównanie z Polską i Słowenią i tu jest tak: godzina czy półtorej – okej, ale gdy do tego dochodzi kolejny kwadrans, pojawia się już jakiś szmer, narzekania i aluzje w stronę trenera, że pora kończyć. Gdy pojechałem do Japonii, pierwszy trening wprowadzający trwał dwie godziny. Nie był szczególnie ciężki, więc się tym nie przejąłem. Jednak w kolejnych dniach było podnoszenie poprzeczki. Zerkam na sporttester – tu trzy godziny, tam trzy godziny i piętnaście minut. Tak to z reguły wyglądało, aż w końcu stuknęły cztery godziny. A tak naprawdę cztery i pół, bo akurat zaczęliśmy wcześniej od rozciągania z trenerem przygotowania fizycznego. Czasami gdy drużyny grają co trzy dni, trenują tyle przez cały tydzień!
Opieram się na stereotypie, ale może to potwierdzisz – ta pracowitość to największa zaleta Japończyków?
Z tego co udało mi się dowiedzieć, wynika, że tak ogólnie to różnie z tą pracowitością w Japonii bywa. Na przykład często jest tak, że pewne rzeczy wymusza hierarchia. Oni bardzo długo siedzą w pracy, ale tylko dlatego, że… szef też siedzi. A przed nim wyjść nie można, bo byłaby to obraza dla całej struktury firmy! Dlatego fizycznie są w biurze, ale w tym czasie na przykład przeglądają Facebooka czy robią sobie pięć przerw na kawę i pięć na papierosa. Z kolei jeśli chodzi o piłkę, to na pewno są pracowici. Niejako się ich do tego zmusza, bo wymaga od nich tego struktura tamtejszego treningu. Pracuje się trochę tak, jak u nas w latach 80. oraz 90.
Serio?! Japonia to przecież bardzo mocno rozwinięte technologie. Nie ma to przełożenia na świat piłki?
Widać to na ulicach i po tym, jak ludzie są tam zastępowani przez roboty. Można nawet powiedzieć tak: jeśli chcesz zobaczyć, jak świat będzie wyglądał u nas za 10-20 lat, jedź do Japonii. W piłce jednak kompletnie tego nie czujesz. VAR-u nie mają! Drony są, ale chyba bardziej powszechne są u nas niż tam. To samo jest z innymi nowinkami. W kwestii futbolu są dość konserwatywni. Czasami wydaje mi się nawet, że głównym celem japońskiego treningu jest to, by zawodnik nie miał już później żadnych sił. Jeśli ma, to znaczy, że czas został źle wykorzystany. Co ciekawe, jeśli po takiej orce zapytasz japońskiego zawodnika, czy jest zmęczony i potrzebuje odpocząć, nigdy nie powie ci, że tak. Choćby nie mógł chodzić, odpowie, że wszystko jest w porządku. Oczywiście w rozmowach między sobą narzekają, ale oficjalnie trzymają fason choćby nie wiadomo co!
A co by było, gdyby ktoś się wyłamał i powiedział trenerowi, że jest zmęczony?
Oj, płakałby. Nie byłem świadkiem takiej sytuacji, ale mogę powiedzieć o trochę innym przykładzie. Jeden zawodnik się kiedyś spóźnił. Trzy-cztery minuty, czyli w naszych realiach nic, pierdoła. Ale tam po pogadance z trenerem wychodził w gabinetu zrozpaczony. Serio, nie przesadzam! Widać było, że wylał z siebie morze łez, aż przykro było patrzeć. Trener odebrał spóźnienie jako ugodzenie w swój autorytet. Podejrzewam, że w przypadku narzekania na zmęczenie byłoby podobnie. Pewnie uznałby, że taki piłkarz się nie nadaje.
Nie do pomyślenia w naszych warunkach.
Wiele jest takich drobiazgów i działa to w dwie strony.
To czym jeszcze różni się polski piłkarz od japońskiego?
W jednej kwestii na pewno nie widać różnicy – w Japonii piłkarze też bardzo wiele czasu spędzają przed lustrem!
Nie zaskoczyłeś mnie! A wracając do różnic?
Pierwsza rzecz, która przyszła mi do głowy, to postrzeganie zawodników, którzy chcą zrobić coś więcej. U nas ciągle często patrzy się krzywym okiem na kogoś, kto przyjdzie pół godziny wcześniej lub zostanie po treningu. Ja akurat cenię takich piłkarzy, ale jeśli chodzi o ogół, to nierzadko spotykają się oni nawet z ostracyzmem w szatni. Tymczasem w Japonii trudno znaleźć kogoś, kto nie będzie robił czegoś ekstra. Choćby to było zwykłe rozciąganie, a nawet tejpowanie. To w sumie też pewna różnica, bo oni mają fioła na tym punkcie. Zaklejają się praktycznie wszędzie, gdzie się da. Jak się rozbierają, to wyglądają jak mumie! Paradoks polega na tym, że choć Japończycy są bardziej świadomi, to w Polsce znaleźlibyśmy więcej graczy, którzy interesują się dietetyką i dobrze się odżywiają.
Może to wynika z tego, że ich kuchnia sama w sobie jest bardzo zdrowa.
A nawet najzdrowsza na świecie, ale często widzę, że ktoś przed meczem sięga po coś niezdrowego lub wybitnie niezdrowego.
Ty nie miałeś problemu, żeby się przestawić na tamtejszą kuchnię?
Bardzo brakuje mi tam naszego chleba! Dlatego teraz gdy jestem w Polsce, jem go do każdego posiłku. Spróbowałem wielu rzeczy, ale na początku spożywałem głównie sushi. Najlepsze jest to, że nigdy nie jadłem tego w Polsce. I trochę się boję iść, bo podobno niezależnie od tego jak trafię, to po japońskim i tak będę rozczarowany. Tam jest to tak fajnie urządzone, że to sushi sobie pływa dookoła baru czy sali na takich łódeczkach i sam ściągasz.
Eee, to my w Polsce też mamy takie bajery!
No to masz dowód, że nie ściemniam, gdy mówię, że nie byłem!
Zaciekawiło mnie to, co powiedziałeś o kilkuminutowym spóźnieniu. Podobno tamtejsze pociągi średnio spóźniają się o… 18 sekund. Naprawdę mają aż takiego bzika na tym punkcie?
Przez rok chyba tylko raz zdarzyło się, że coś nie było na czas. Autokar bardzo długo nie przyjeżdżał na zbiórkę. Bardzo długo, czyli przez godzinę. To w tamtejszych realiach jest kosmos.
Przed chwilą byłem na dworcu i mam propozycję – idź i powiedz to ludziom, których pociąg spóźni się trzysta minut.
To inny świat. Wczoraj jechałem do kolegi SKMką, która spóźniła się cztery minuty. Niby nic, ale po roku w Japonii jest to lekki szok.
Przechodząc z peronu do szatni, Krzysztof Kamiński opowiadał, że każda minuta może słono kosztować.
Nie do końca, bo są też pewne różnice w postrzeganiu kar. Oni bardziej niż kary finansowej boją się tego, że będą musieli stanąć przed drużyną oraz trenerem i wszystkich przeprosić. Są – że tak to ujmę – hardkorowo honorowi. Boją się, że takie kajanie się przed grupą sprawi, iż ich autorytet legnie z gruzach. Dlatego woleliby zapłacić, by tego uniknąć. A Europejczyk w tej samej sytuacji powie „sorry” i cieszy się, że nie musiał bulić!
Japońska szatnia jest jeszcze bardziej przesądna niż polska?
Możliwe. Mają mnóstwo rytuałów. Jeden z moich kolegów odprawiał wręcz całą liturgię związaną z meczem. Miał na przykład sześć bidonów w różnych kolorach. Każdy wykorzystywał do czegoś innego, przy czym zawsze robił to w tej samej kolejności. Dajmy na to, że przed meczem pił wodę z żółtego, z zielonego jakiś izotnik, a gdy chciał się napić w przerwie, to już koniecznie z czerwonego i tak dalej. W ten sposób postępował ze wszystkim, czyli spora przesada. Inni podobnie. Zawsze mieliśmy odprawy w hotelu, a raz nie było takiej możliwości i trener zrobił ją w szatni. Akurat wygraliśmy i od tego momentu wszystkie odprawy były w szatni. Inna sprawa – choć nie jestem pewien, czy to też przesąd – oni przed rozgrzewką praktycznie nie wychodzą na murawę. Jak oglądasz kulisy polskiej ligi, to widzisz, że to u nas stały element, prawie każdy idzie się pokręcić, żeby sprawdzić boisko czy przybić piątki z kolegami. Gdy w Japonii poszedłem sprawdzić murawę, by wiedzieć jakie korki dobrać, byli bardzo zdziwieni i pytali, czego tam szukam. Akurat nam nie szło, więc odpowiadałem, że punktów!
No właśnie – twój klub ma ambicje, by awansować wyżej?
Podejrzewam, że na podobnym poziomie, jak każdy klub w tamtejszej trzeciej lidze, czyli fajnie by było, ale bez ciśnienia w stylu „awans albo śmierć”. Jeśli chodzi o warunki do trenowania i funkcjonowania, to niczego nam nie brakowało. Konkurencja jest jednak spora. Ktoś może podchodzić do tego tak, jak ja wtedy do wywiadu z Kamińskim, ale można też sprawdzić, jaka drużyna poszła wyżej w tym roku. W Tochigi gra między innymi bramkarz Johnny Leoni, który dostawał powołania do reprezentacji Szwajcarii i występował w Lidze Mistrzów, a także Nejc Pecnik, który rozegrał bardzo wiele spotkań w reprezentacji Słowenii, był w Championship, Portugalii oraz Rosji. Chyba dopiero o drużynie z takimi piłkarzami można powiedzieć, że ma ciśnienie na awans. A mimo to musieli bić się do ostatniej kolejki.
Wam bardziej groził spadek.
Początek mieliśmy tragiczny. W siedmiu meczach zdobyliśmy jeden punkt. I to tylko dlatego, że ja zamiast ratować z tyłu, poratowałem kolegów w ofensywie! W ostatniej minucie meczu poszedłem na wrzutkę w pole karne. Dostałem piłkę na głowę, chciałem strzelać, ale źle trafiłem. Na szczęście spadła pod nogi kolegi i strzelił na 2-2.
Z czasem jednak ty straciłeś miejsce w bramce, a drużyna zaczęła lepiej punktować. Przypadek?
Jest pewna sprawa, o której nie za bardzo mogę mówić. Ujmę to tak – z pewnych względów musiałem raz usiąść na ławce. Najgorsze było to, że akurat wtedy wygraliśmy. Drugi raz w sezonie, ale po raz pierwszy z czystym kontem. Bramkarz nie miał w tym meczu dużo roboty, ale skoro poszło, to trener postanowił nie zmieniać.
Czyli mówisz, że to tylko pech? Łatwo zarzucić ci, że szukanie wymówki.
Nie wiem, nie chcę się głupio tłumaczyć. Taka jest piłka. Po okresie przygotowawczym trener bramkarzy mówił mi, że zdziwi się, jeśli prędzej czy później nie wyląduję w najwyższej lidze lub przynajmniej w J2. Po pierwszych meczach też dochodziły do mnie słuchy, że większe kluby mnie podpatrują. Padały nazwy, które tam działają na wyobraźnię.
Widziałem skróty kilku twoich meczów – jedna szmata i sporo efektownych interwencji.
Wiadomo, że jak wyniki nie są zbyt dobre, to czasami szuka się kozłów ofiarnych. Często w tyłach… Nie wiem, co więcej mogę powiedzieć. Byłem jedynym obcokrajowcem w drużynie, więc czuć takie obustronne rozczarowanie – zarówno oni liczyli na więcej, jak i ja jechałem taki kawał, by dostać więcej szans. Tym bardziej, że nadzieje na początku zostały podsycone. Niemniej jednak zawsze staram się pozytywnie podchodzić do życia, więc doceniam tę piłkarską i życiową wiedzę, którą stamtąd wywiozłem.
A nieco abstrahując od piłki, jak wyglądało twoje życie w Jokohamie?
Klub wynajął mi mieszkanie niedaleko ośrodka treningowego, więc mogłem chodzić sobie tam pieszo, co było sporym ułatwieniem, bo zagapiłem się i nie miałem międzynarodowego prawa jazdy. Japonia jest zresztą tak skomunikowana, że często również bardzo zamożni ludzie rezygnują z samochodów na rzecz transportu publicznego. Skutecznie zachęcają do tego płatne parkingi, bo zostawienie auta na cały dzień jest po prostu nieopłacalne.
A ciebie koszty życia nie przerażały?
Na początku bardzo! Gdy ktoś pyta mnie o faktyczną różnicę, zawsze podaję przykład jabłka. Jedno kosztowało tam około 30 złotych. I to w normalnym sklepie, nie chodzi mi o żadne delikatesy! W Polsce miałbym za to pięć kilo, a pewnie i więcej. Warzywa i owoce generalnie kosztowały tyle, że można było się przeżegnać. Oczywiście zarobki również są o wiele wyższe niż u nas.
Nie musisz mówić o konkretach, ale jak wielkim awansem finansowym była dla ciebie ta przeprowadzka?
W porównaniu do Concordii?
Na przykład.
Powiem tak – nawet nie ma sensu tego porównywać. Możesz wierzyć albo nie, ale tam ta trzecia liga naprawdę grzeje ludzi. Są drużyny, na których mecze przychodziło piętnaście tysięcy kibiców. U nas więcej niż dziesięć nigdy nie było, ale już na przykład osiem jak najbardziej. Jeśli chodzi o rozdawanie autografów czy zdjęcia, to możesz się tam poczuć spełniony jako zawodnik. Potrafią docenić piłkarzy. Jest tam nawet taki fajny zwyczaj, że kibice przynoszą upominki graczom, których gra im się szczególnie podoba. Na przykład czekoladki, które później otwierasz w szatni i częstujesz drużynę. Miałem raz taką sytuację, że w ramach takiego prezentu dostałem… pięć kilo ryżu! Tego w szatni nie położysz, żeby się częstowali!
Na bogato!
Żebyś wiedział, bo później okazało się, że to bardzo dobry ryż – jeden z droższych, które mają na rynku. Najbardziej cieszyły mnie jednak prezenty własnej roboty, wszelkiego rodzaju laurki. Tam są zafascynowani anime i często wiążą to ze światem piłki. Dostałem kiedyś rysunek, na którym zostałem przedstawiony w roli Supermana. Świetna sprawa! Kilkanaście miesięcy wcześniej byłem w polskiej trzeciej lidze i nigdy nie pomyślałbym, że dane mi będzie przeżyć coś takiego.
Jak technicznie wygląda wręczanie takich nagród?
To może po kolei. Bezpośrednio po meczu idziesz podziękować kibicom. Tak jak u nas robi się rundkę i przybija piątki, tak tam stajesz w rządku i się kłaniasz. Co najśmieszniejsze, później idziesz podziękować kibicom drużyny przeciwnej – ty klaszczesz im, oni tobie i jest miło. W końcu możesz udać się do szatni, gdzie trener mówi parę słów. Nie do końca wiem o czym, bo nigdy nic nie zrozumiałem! Następnie masz spotkanie z kibicami pod szatnią, takie 15-20 minut dla nich, wtedy są te prezenty. I też przychodzą kibice przeciwników. Wyobrażasz to sobie w Polsce? Najpierw Hamalainen idzie pod sektor podziękować kibicom Lecha, a później oni pod szatnią klepią go po plecach i wciskają ryż!
Science-fiction.
Nigdy nie wyczułem tam agresji ze strony kibiców i wątpię, by była to kwestia braku znajomości języka.
Przeciętny Japończyk z twojego zespołu w trzeciej lidze marzy o tym, by przyjechać grać do Europy?
W większości przypadków nie. Tam na miejscu ma przecież bardzo wygodne życie. Jest szanowany i doceniany przez tych przyjaźnie nastawionych kibiców, a zarabia tyle, że stać go na życie na przyzwoitym poziomie, a często również na zachcianki. Do tego dochodzą te trudności komunikacyjne i nagle trudno znaleźć powód, dla którego miałby się ruszać. Oczywiście zdarzają się jednostki z innym podejściem. Na przykład Morioka zdecydował się na tak odważny krok, choć miał dobrą pozycję i ledwie mówił po angielsku.
A otoczka, którą ma na przykład ekstraklasa, nie byłaby dla nich wabikiem?
Nie do końca, bo tam prawie wszystkie mecze trzeciej ligi można znaleźć w telewizji. Nie pamiętam nazwy kanału, ale te rozgrywki są opakowane. Mamy wywiady pomeczowe, programy i tak dalej. Jeśli chodzi o sam klub, to też wszystko jest bardzo profesjonalne: na mecze często latamy samolotami, gdy jest potrzeba, to dzień wcześniej, nie nosimy dresów, tylko mamy dwa komplety wyjściowych strojów, w tym klubowe garnitury i tak dalej. Nie wiem dokładnie, jak wygląda to w naszej ekstraklasie, ale gdy czasami z kimś rozmawiam, to słyszę, że w większości klubów nie można liczyć na takie frykasy.
Dzwoni do ciebie przeciętny piłkarz z ekstraklasy i mówi: „Filip, chcą mnie w Japonii w trzeciej w lidze”. Co odpowiadasz?
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, żeby jechał. Nawet jeśli miałaby być to tylko przygoda, to warto. Gdyby zadzwonił i powiedział, że chcą go w czwartej, to też bym nie odradzał. Gra tam Maciek Krakowiak, więc znam realia i wszystko wygląda bardzo profesjonalnie. Nie wiem dokładnie, jak jest w piątej, ale na pewno wielu żyje tam tylko z piłki.
Z jeszcze innej beczki – japońscy piłkarze imprezują?
Japończycy tak generalnie imprezują i piją, ale trochę inaczej. Raczej nie do odcięcia. Oni są dość wygodnym narodem, więc rzadziej gotują w domu, a częściej jedzą na mieście. A jak idą na kolację, to z reguły zamawiają do niej sake. I tu też jest hierarchia – jak szef chce, żebyś z nim wyszedł, to nawet jakbyś chciał wrócić do żony i dzieci, to nie możesz odmówić. W trakcie takiego spotkania wylewasz oczywiście tony wazeliny, pijesz i najlepiej jak jeszcze odprowadzasz go pod same drzwi.
Trener też zaprasza was na takie wypady?
No nie.
Albo po prostu chodzi tylko ten drugi bramkarz!
To by sporo wyjaśniało! A tak poważnie, to imprezują raczej jednostki. U nas mieliśmy jednego zawodnika, który co rano miał dość mocno zaczerwienione oczy. Może po prostu mocno je tarł, ale skoro grał wcześniej w Europie, gdzieś na Bałkanach, to wydaje mi się, że liznął tamtego stylu i mu się spodobało! Z trenerem picia jednak raczej nie ma. Generalnie jest tak, że gdy młodszy zawodnik rozmawia ze szkoleniowcem, to wygląda tak, jakby przepraszał za to, że żyje. Jest to pewna niedogodność, że posiadanie własnego zdania jest tam uznawane za coś niedobrego.
Nie ma takich piłkarzy, którzy byliby krnąbrni?
Zazwyczaj zagraniczni. Nie wykluczam, że wśród Japończyków również tacy są, ale ja przez rok nie spotkałem takiego, który wyłamałby się ze schematu i mógłby posłużyć za przykład.
Twoja największa wpadka?
Koniec końców okazało się, że byłem w miarę przygotowany na ten wyjazd.
No nie mów, że oglądanie vlogów Krzysztofa Gonciarza wystarczyło!
Miałem z nim pewien kontakt, ale przede wszystkim sporo czytałem na ten temat i bardzo wielu wskazówek udzielił mi Tomek Drankowski. Z wpadek do głowy przychodzi mi wbicie pałeczki w jedzenie. Podobno to spory nietakt, a mi się zdarzało, gdy nie mogłem czegoś złapać. Kątem oka widziałem, że krzywo patrzą. Poza tym ustąpiłem miejsca w metrze, a dopiero później dowiedziałem się, dlaczego pani się na mnie obraziła. Okazuje się, że duma im nie pozwala przyjąć takiego gestu. Nie przypomnę sobie jednak nic spektakularnego. Nawet nie dlatego, że tak dobrze sobie radziłem… Po prostu obcokrajowcy mają dużą taryfę ulgową. Myślę, że miałem wiele wpadek, ale po prostu nikt nie dał mi tego odczuć. Mówiliśmy już, że się wstydzą, a nawet trochę boją gości z innych kontynentów. Jeśli w Japonii ja zostawiłbym portfel na stoliku i sobie poszedł, nie ma mowy, by ktoś odważyłby się go wziąć. A tutaj? Możemy spróbować, ale wolałbym, żebyś na potrzeby tego eksperymentu dał swój!
Jak w Japonii przyjęto losowanie?
Nasza kadra jest postrzegana przez pryzmat Lewandowskiego.
No nie gadaj!
Ale to taka powszechna opinia, bo jeśli mocniej się wsłuchasz, to usłyszysz, że sporo wiedzą o polskiej piłce. Czasami nawet mnie zaskakiwali tym, jakich zawodników kojarzą.
W sensie, że pytają co słychać u Jakuba Tosika?
No nie, ale o to, co słychać u Krzysztofa Mączyńskiego, to jak najbardziej. Albo co u Wawrzyniaka! Jak zapytałem, o co chodzi, to usłyszałem, że przecież grał w Grecji. Z kolei mój kolega z drużyny mówił, że jego tata od zawsze miał jednego idola, Zbigniewa Bońka. Niby to bardzo znany piłkarz, ale zauważ, że to były inne czasy. Boom na piłkę w Japonii to w zasadzie dopiero późniejsze lata. Profesjonalna liga powstała w 1993 roku, a po raz pierwszy na mundialu Japonia była w 1998.
Mam wrażenie, że my nie do końca wiemy, jak tę Japonię ugryźć.
Gdy jechałem tam po raz pierwszy, na wszystko patrzyłem z rezerwą, a gdy poznałem całą kuchnię, to zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Dlatego zawsze będę przestrzegał przed lekceważeniem Japonii. Na pewno oni nie lubią grać z drużynami mocnymi fizycznie, bo im samym brakuje tych centymetrów i kilogramów. Dlatego boją się Senegalu, ale jednak jeszcze bardziej doceniają nas. Nastawiają się, że na wyjście grupy, ale raczej z drugiego miejsca, bo pierwsze ich zdaniem przypadanie nam.
Sezon skończyłeś dwa tygodnie temu, ale dopiero wróciłeś do kraju. Co tam jeszcze robiłeś?
To, czego nie zdążyłem zrobić w sezonie, bo treningi, mecze i tak dalej. Niektóre atrakcje są na przykład czynne tylko do 13, więc odpadałem ze względu na zajęcia, które czasami dopiero się kończyły. Trochę pojeździłem, pozwiedzałem i posmakowałem Japonii, starając się zrobić jak najwięcej. Choć i tak ciągle mam poczucie, że udało mi się ogarnąć ułamek tego, co mogłem.
Co teraz z tobą będzie?
Skończył się mój kontrakt i czekam. Japonia bardzo mi się spodobała, ale gdybym miał tam zostać, wolałbym trafić do drużyny, w której byłby jeszcze przynajmniej jeden gaijin, czyli ktoś taki jak ja. Gdy jesteś osamotniony, spokojnie można przeżyć, wszak teraz dałem radę, ale na dłuższą metę jest ciężko. Z drugiej strony – ciągnie mnie też do Europy, by znów poczuć ten nasz klimat. Przez rok złapałem dystans, rozwinąłem się jako piłkarz i człowiek, więc mam do dodatkowe atuty, żeby się przebić. To chyba najcenniejsze, co przywiozłem, bo pieniądze wydam, a tego już nikt mi nie zabierze.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI