Adrian Mierzejewski otrzymał kolejne powołanie do reprezentacji na mecz z Urugwajem, co oznacza, że za moment zaliczy swój szósty występ w tym sezonie. Problem w tym, że wszystkie pięć dotychczasowych to również mecze kadry. Nie ma drugiego polskiego piłkarza, który za granicą zaliczyłby ostatnio tak spektakularny zjazd. To naprawdę niesamowite. Mierzej po raz ostatni zagrał w klubie, jeśli dobrze liczymy, ale zdaje się, że dobrze – 11 maja tego roku. Później zdążył jeszcze wystąpić:
18 minut z Rosją na Euro
18 minut z Czechami na Euro
45 minut z Estonią towarzysko
45 minut z Czarnogórą w eliminacjach
70 minut z Mołdawią w eliminacjach
58 minut z RPA towarzysko
28 minut z Anglią w eliminacjach
Siedem meczów w reprezentacji, w tym pięć o poważną stawkę i ani jednego w klubie. Zero, null. Tak wygląda cały jego sezon. Chcielibyśmy wrzucić też statystyki z Trabzonu, ale niestety nie istnieją. Mierzej znaczy dziś w nim mniej niż facet od zakładania siatek na bramki. Ale w kontekście reprezentacji, oczywiście, nikt nie ma z tym na tyle dużego problemu, by wstrzymać się z powołaniem.
Na liście selekcjonera, jak zwykle, jest też Grzegorz Wojtkowiak, któremu ktoś kiedyś przylepił łatkę kadrowicza, podobnie jak Jodłowcowi i która – cokolwiek by teraz robił – nie chce się odkleić. W ostatni weekend zaliczył kompromitujący występ w drugiej lidze niemieckiej, dostał najniższą z możliwych not w Kickerze, a trener ściągnął go z boiska w 30. minucie. W kadrze też nie zdążył przedstawić swoją grą żadnych argumentów, ale co kadrowicz, to kadrowicz. Powołanie musiał dostać.
