Kiedy jeszcze grał w Wiśle – mówiąc delikatnie – nie należał do ulubieńców kibiców. Trenerzy rzucali go po różnych pozycjach i nikt tak naprawdę nie wiedział, na jaką pasuje najbardziej. On sam twierdził, że na lewą obronę, ale większość była innego zdania. W końcu bez żalu oddano go do ligi belgijskiej, której nie podbił, wrócił do Krakowa i znów wyjechał. Ale tym razem mu się udało. Dziś Junior Diaz walczy o europejskie puchary z niemieckim Mainz.
I gra w pierwszym składzie! Od czwartej kolejki, kiedy jego drużyna mierzyła się z Augsburgiem, Kostarykanin nie oddał miejsca w jedenastce. Co prawda średnia jego not w „Kickerze” nie rzuca na kolana (3,90), ale mimo wszystko chyba trudniej wywalczyć sobie miejsce w niezłej drużynie Bundesligi niż rywalizować z Michałem Czekajem.
Naprawdę, zastanawiająca sprawa… Sami w życiu byśmy się nie spodziewali, że ten patyczak z Wisły tak się wyrobi. W Club Brugge wyhamowała go kontuzja, po powrocie grał w Wiśle nieźle, ale kompletnie bez szału. Po prostu solidnie, ale wszystkich i tak irytowały jego pokraczne, dość drewniane ruchy. I dziś ten właśnie Diaz, do którego nikt nigdy nie był przekonany, tak dobrze radzi sobie w Bundeslidze. Nawet strzela tam gole…
– Nie znam żadnego klubu, w którym tak chudy, a jednocześnie przyjazny chłopak, mógłby być tak agresywny podczas walki w meczu – opowiadał w rozmowie z „Bildem” obecny trener Diaza, Thomas Tuchel. I choć wiadomo, że były wiślak nigdy nie stanie się gwiazdą Mainz i nikt nie będzie tworzył o nim wielkich „story” w mediach – to i tak coś. Ostatni dzwonek na zaznaczenie swojej obecności w dużej piłce wykorzystuje naprawdę nieźle. Zaskakująco nieźle…
