Jego nazwisko zna chyba każdy, kto interesuje się polską piłką. Sęk w tym, że tylko nieliczni z boisk. Chcąc nie chcąc swoją sławę zawdzięcza fanaberiom Józefa Wojciechowskiego, który kiedyś na łamach Przeglądu Sportowego wypowiedział słynne słowa: “Jest u nas coś takiego, jak Klub Kokosa. Mamy piłkarza, którego zatrudnił jeszcze Jacek Grembocki. Nazywa się Daniel Kokosiński. Moim zdaniem był to jakiś przekręt, uważam, że ściągnął go do nas, bo miał jakieś zobowiązania wobec kogoś innego. Ten obrońca okazał się bardzo słaby, chcieliśmy z niego zrezygnować, ale on nigdzie nie chce od nas odejść, choć miał oferty. Właśnie wokół tego Kokosińskiego stworzyliśmy klub nieudaczników. Nie chcemy, by psuli Młodą Ekstraklasę, nie chcemy, by zarażali młodych chłopaków swoją indolencją i nieudacznictwem. Ci najsłabsi muszą trenować w Klubie Kokosa. Taki los może też spotkać Ebiego”.
Za nimi poszły czyny, a Kokosiński się postawił. Niewątpliwie zyskał finansowo, ale też stracił najlepsze lata kariery. Dziś 31-latek nie gra już w piłkę. Spotkaliśmy się jednak na stadionie II-ligowej Kotwicy Kołobrzeg, w której pełni funkcje asystenta trenera oraz szkoleniowca drugiej drużyny. I szczerze pogadaliśmy o starych czasach.
Jesteś chyba jedyną osobą w polskiej piłce, która dobrze wspomina Ireneusza Króla.
Ciężko to oceniać w takich kategoriach, bo nie mieliśmy okazji się nawet poznać. Przejął klub, gdy mnie już w nim nie było. Ale to fakt, że zachował się fair. Chciał dobrze zacząć w nowym miejscu, więc spłacał zaległości Wojciechowskiego. Jednak nie łączyłbym tego z moją historią. Po prostu miałem szczęście.
A szykowałeś się już na długą wojnę z Wojciechowskim, prawda?
Spotykałem się z prawnikami, miałem już wysyłać pismo do sądu. Ale w związku ze zmianą właściciela napisałem do klubu i w ciągu kilku dni wszystkie pieniądze pojawiły się na moim koncie. Mogłem więc spokojnie zamknąć ten rozdział i iść dalej.
Pieniądze to jedno, ale przecież chciałeś też pozwać Wojciechowskiego o zniesławienie i mobbing.
Ten temat pojawił się trochę wcześniej. Rozmawiałem z prawnikami, sondowałem swoje szanse, sprawdzałem, czy w ogóle jest sens to robić. Okazało się, że najprawdopodobniej mógłbym po długiej batalii wywalczyć jedynie słowo „przepraszam” na łamach prasy. Powiem tak – jeśli ktoś popełnia w życiu błąd, to powinien użyć go sam z siebie. Zmuszanie kogoś nie ma sensu. Nie potrzebowałem tego. Bardziej boli mnie „Klub Kokosa”. Czasami przewija się ta nazwa, a to w jakiś sposób ciągle we mnie uderza.
Reagujesz na nią alergicznie?
Dopiero tutaj w Kołobrzegu przestałem wracać do tego myślami. Mam o tyle łatwiej, że nie czytałem i nie czytam prasy czy internetu. Ale inni mają prawo wiedzieć, nigdy nie miałem zamiaru unikać tego tematu, dlatego gdy dzwonią dziennikarze, mówię jak było. Ta rozmowa też nie będzie dla mnie miła, bo tu naprawdę nie ma się czym chwalić. Jestem wyczulony.
To w szatni pewnie nie masz lekko. Szyderka to przecież podstawa.
Nie jesteś pierwszą osobą, która mnie o to pyta i zawsze szczerze odpowiadam, że ani w Zniczu, ani w Bałtyku, ani w Kotwicy – nigdzie z tego nie żartowano. Sam jestem trochę zaskoczony taką postawą ludzi, ale oni też rozumieją, że moja przygoda z piłką zdecydowanie nie potoczyła się tak, jak powinna. Szanują mnie jako człowieka i widzą, że nie jest to temat, z którego potrafię się śmiać.
Wojciechowski niedawno podjął próbę powrotu do piłki – chciał zostać prezesem PZPN-u. Co sobie wtedy pomyślałeś?
Na początku, że to tylko taka zagrywka – chciał o sobie przypomnieć, a potem np. wejść do jednego z klubów. Później doszedłem do wniosku, że jednak nie. Można mówić o nim różne rzeczy, ale on naprawdę lubi piłkę. Do tego stopnia, że jest gotowy pompować w nią swoje pieniądze, bo przecież dobrze wiemy, że jest to biznes, na którym szybciej się straci, niż zarobi.
Czyli mimo wszystko uważasz, że jest dla niego miejsce w piłce?
Można na to spojrzeć z różnych stron. Dla dziennikarzy na pewno dobrze by było, bo to barwna postać. Rozrywka gwarantowana. Dla klubów też, bo wiele z nich ma przecież problemy, by związać koniec z końcem. Oczywiście jest również druga strona medalu – ryzyko, że Eldorado się szybko skończy, że znów to będzie zabawka, a nie projekt z długofalowym planem. Dlatego nie zdziwiłbym się tym, że kluby i kibice woleliby żyć sobie biedniej, ale spokojniej. Dla piłkarzy też w sumie dobrze, bo pewnie podpisaliby kontrakty wyższe niż gdziekolwiek indziej, tak jak w Polonii. Tu oczywiście byłoby to niebezpieczeństwo, że znów po trzech meczach stawiałby na kimś krzyżyk. Tak więc nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie.
Kiedyś jasno powiedziałeś, że miejsce tego człowieka jest na budowie. Trochę ci się chyba pozmieniało. Złość minęła?
Nigdy tak nie powiedziałem.
Wyczytałem na „2×45.info”. Nawet tak brzmiał tytuł wywiadu z tobą.
Może źle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć o tym, że Wojciechowski nie potrafił zrozumieć różnicy pomiędzy swoimi branżami. Jak tam włoży duże pieniądze, to po prostu wybudują mu piękny budynek. A jak włoży duże pieniądze w piłce, to niekoniecznie zbudują mu dobrą drużynę.
Wracając do złości…
Na pewno czas pozwolił mi spojrzeć na to wszystko trochę inaczej. Zmieniło się moje myślenie, to i zmienił się mój sposób wypowiadania się na ten temat. Już nie czuję nienawiści, to nie ma sensu. Wtedy byłem bardzo zły, obwiniałem wszystkich dookoła, a w ogóle nie szukałem winy u siebie. Oczywiście nie zmienia się to, że uważam, iż zostałem potraktowany niewłaściwie. Zabawiono się moim kosztem, zabrakło szacunku do drugiej osoby. Ale dziś wiem, że ja też podejmowałem złe decyzje.
To która była najgorsza?
Mogłem rozwiązać kontrakt i odejść, by dalej rozwijać się jako zawodnik.
To dlaczego nie odszedłeś? Kasa?
Wiele czynników i okoliczności składało się na tę decyzję. Polonia chciała pieniędzy za mój ewentualny transfer, by odzyskać część z tego, co za mnie zapłacono, a to utrudniało cokolwiek. Druga sprawa to fakt, że w pierwszej kolejności chciałem wrócić do Pruszkowa. Od jednej z osób w klubie usłyszałem, że nie ma takiej możliwości, bo Polonia nie chciała się przyznać do transferowego pudła.
W sumie… co im szkodziło? Tyle zrobili błędów, że ten jeden nic by nie zmienił.
Nie wiem, po prostu padły takie słowa. Gdy widziałem, że w Polonii będzie mi ciężko, rozglądałem się za innymi klubami. Były prowadzone wstępne rozmowy, takie bez konkretów. Ale wtedy zachowanie było takie, że jak zobaczono, iż po miesiącu treningów z Młodą Ekstraklasą zaczynam dobrze wyglądać w sparingach, to zabroniono mi w nich występować. Potencjalni pracodawcy się zrażali, tego zainteresowania było coraz mniej.
Ale przecież w końcu dogadałeś się ze Zniczem i miałeś wrócić do Pruszkowa na wypożyczenie.
Tak, Polonia w końcu się niby zgodziła, ale oczywiście nie obyło się bez problemów. Miało być to rozwiązane w ten sposób, że część pieniędzy będzie płaciła mi Polonia, a część Znicz. Łącznie zarabiałbym mniej niż do tej pory. Tak się dogadaliśmy. Gdy przyszedł czas podpisywania papierów, kwota, którą miała wykładać Polonia, niespodziewanie poszła jeszcze w dół. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba o 20-30%. Powiedziałem, że muszę się zastanowić. Ale też się zgodziłem. Dzwoniłem do klubu, by załatwić to jak najszybciej, bo nie chciałem tracić okresu przygotowawczego. Gdy w Polonii zobaczyli, że ulegam, postanowili jeszcze pograć na czas. Nie odbierano ode mnie telefonów, gdy pojechałem do siedziby prezesa, nie pozwolono mi się z nim spotkać. A Znicz wyjeżdżał na obóz, więc czasu nie było. Gdy w końcu się ze mną spotkali, dwa dni przed zamknięciem okna transferowego, kwota na umowie zmalała po raz trzeci.
Zgodziłeś się?
Tak. Chcieli jak najwięcej ugrać, a ja byłem zdesperowany i nie miałem doświadczenia w tego typu gierkach. Udało im się. Jednak wtedy wystąpił problem techniczny ze strony Znicza – wszyscy, włącznie z prezesem, byli na zgrupowaniu, więc nie miał kto podpisać umowy. Gdy pojawiła się opcja, by jakoś to załatwić, Polonia przestraszyła się, że doznam kontuzji na obozie i wrócę do nich. Kazali mi podpisać papierek, że w takim wypadku wszystko spada na mnie. Wystraszyłem się, że zostanę na lodzie i nie podpisałem.
Wtedy postanowiłeś, że zostaniesz w Polonii do końca pomimo tego, że nie miałeś szans na grę?
Nie. Postanowiłem sobie, że przepracuję trzy miesiące z Młodą Ekstraklasą, pogram w jej meczach i w czerwcu znajdę sobie inny klub. Ale Polonia mi to uniemożliwiła.
Ale przekaz w mediach był inny. Kokosiński ma oferty, ale nie chce odejść, bo nigdzie nie dostanie 20 tysięcy. Tak mówił Wojciechowski, tak mówił Ciszewski.
Prawnicy i ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że byłem zdesperowany i chciałem odejść.
To dlaczego tego nie prostowałeś?
Bo nie mogłem. To znaczy wiele razy dziennikarze podpuszczali mnie, bym coś powiedział, jakoś zareagował na bzdury, które ukazywały się na mój temat czy słowa Wojciechowskiego. Ale ja miałem zapis w kontrakcie, że nie mogę komentować działań klubu. Dlatego nie dawałem im żadnego pretekstu.
Zapytam cię wprost – Polonia nasyłała na ciebie dziennikarzy?
Oczywiście. Miałem wiele wizyt podczas indywidualnych treningów, więc w końcu spytałem, dlaczego to robią. Usłyszałem, że zarząd kazał. Wtedy już wiedziałem, że są w stanie posunąć się daleko.
To prawda, że nigdy nawet nie poznałeś Wojciechowskiego?
Przyznam szczerze, że nawet przy podpisywaniu kontraktu nie. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Wojciechowski siedział sobie wtedy za ścianą. Nie chciał nawet zobaczyć, komu od tego dnia będzie płacił. Zajął się mną mecenas, który krążył między pokojami z kontraktem w ręku. W tej pierwszej rundzie gdy byłem członkiem drużyny, może ze dwa razy podałem mu rękę przy okazji przypadkowych spotkań.
Właśnie. Trzeba przyznać, że początek w Polonii miałeś całkiem obiecujący.
Dajmy spokój. W debiucie strzeliłem bramkę w Lidze Europy drużynie z San Marino. Pograłem jeszcze trochę w eliminacjach, ale po pierwszej kolejce ligowej w zasadzie zostałem skreślony. Później kompletnie odsunął mnie trener Bakero. Jak go wspominam? Nijak, ciężko cokolwiek powiedzieć, gdyż w ogóle go nie rozumieliśmy na treningach. By mówić o obiecującym początku, tych wykorzystanych szans musiałoby być trochę więcej.
To teraz chwila szczerości – byłeś ciągnięty za uszy przez Grembockiego?
Nigdy się tak nie czułem. Przecież nie było tak, że grałem u niego za wszelką cenę. A przyszedłem za duże jak na tamte czasy pieniądze, więc teoretycznie niełatwo mnie było odstawić. A tak się stało. Dostałem szansę na początku z przeciwnikiem z San Marino, bo był słaby, więc uznano, że to dobry moment, by mnie wprowadzać. Może nawet za szybko do tego doszło? Gdy przychodziłem do Polonii, czułem się zawodnikiem na Ekstraklasę. Jak najbardziej! Przecież odchodziłem ze Znicza, który walczył o awans do niej. Zabrakło kilku punktów, ale ja w tym sezonie grałem niemal wszystko, od deski do deski. Nie mogę powiedzieć, że nie dostałem żadnej szansy, ale czasami tak bywa, że te początki w nowych klubach są ciężkie.
Wojciechowski wprost powiedział, że twój transfer był przekrętem Grembockiego. Że trener miał jakieś zobowiązania, z których musiał się wywiązać.
To gadanie, że trener miał z tego jakieś korzyści, było dla mnie najdziwniejsze. Byłem zszokowany. Miał jedynie większą presję, bo gdybym zawiódł, to część winy spadłaby na niego. Współpracowaliśmy ze sobą wcześniej w Zniczu i później w Bałtyku – takie rzeczy są w futbolu normą, w zasadzie na każdym poziomie. Trenerzy często chcą w nowych klubach piłkarzy sprawdzonych, bo mają pewność, że będą pasować do ich koncepcji.
Jak się czuje piłkarz, który jest pozbawiony możliwości trenowania z piłką?
To prawie najgorsza tortura. Ale to nie było tak, że cały czas w ogóle nie trenowałem z piłką, bo przecież pracowałem z Młodą Ekstraklasą, a te treningi indywidualne w parku miałem tylko w niektórych okresach. Ale jeszcze pal licho te zajęcia – gorszy dla piłkarza jest brak meczów. Tak, tego mi najbardziej brakowało. Nikomu nie życzę, by miał zakaz możliwości gry choćby w rezerwach. W takich wypadkach chyba najlepiej od razu dogadać się z zawodnikiem. Bo w moim przypadku głównie o to chodziło. Wystarczyło usiąść i się dogadać. A trudno rozwiązać kontrakt, jeśli się nie rozmawia. O wielu rzeczach dowiadywałem się z mediów, od kogoś. My rozmawialiśmy tylko raz.
Z kim dokładnie?
Z całym zarządem. Mieliśmy rozwiązać kontrakt za porozumieniem stron. Chodziło o to, by dogadać się w kwestii wypłaty części pieniędzy. Zapytano o moją propozycję, podałem kwotę. Usłyszałem, że nie dostanę ani złotówki. Wszystko po tym, jak przez pół roku nie miałem możliwości grania nawet w ME, przez co trudno byłoby mi znaleźć pracodawcę, który płaciłby choćby połowę tej kwoty, którą miałem w Polonii. Gdybym miał ten rytm meczowy, byłoby inaczej – znalazłbym odpowiedni klub.
Podobno usłyszałeś, że możesz co najwyżej dostać uścisk dłoni.
Tak. Nie wiem, jak miałby taki uścisk wyglądać, ale dyrektor sportowy musiałby się postarać, bo wart byłby 500 tysięcy złotych.
Robiono ci na złość, z czasem – jak wspomniałeś – zabawiono się trochę twoim kosztem. Nie było też tak, że ty miałeś wtedy większą motywację, by dotrwać do końca kontraktu choćby po to, by utrzeć kilku osobom nosa?
Miałem taką motywację, ale dopiero w ostatnim roku. Wcześniej przez dwa lata nawet przez myśl mi to nie przeszło. Źle czułem się z uciekającym czasem. Z każdym straconym dniem. Wiedziałem, że działa to na moją niekorzyść. Po dwóch latach bez rytmu meczowego i z takim wizerunkiem, jaki został mi wykreowany, nie mogłem już pęknąć. Byłbym kompletnie przegrany.
To prawda, że codziennie robiłeś notatki ze swoich zajęć?
Na początku u trenera Libora Pali, ale zrezygnowałem z tego.
Biorąc pod uwagę przeszłość Pali, chyba idealnie nadawał się do roli zniszczenia kogoś.
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jaką miał przeszłość. Tak naprawdę bardzo krótko skupiał się na mnie. Bardziej zależało mu na piłkarzach z Młodej Ekstraklasy, bo też była taka sytuacja, że chciano rozwiązać z kilkoma kontrakty. Później, gdy już do tego doszło, powiedział, że nic do mnie nie ma i mam normalnie pracować z jego zespołem. Zachował się fair. Wiadomo, że to specyficzny gość, charyzmatyczny, ale nie mogę mieć żalu. Chciał mnie nawet zgłosić do Pucharu Polski, bo były poważne braki kadrowe, ale nie dostał zgody zarządu. Zresztą chłopaków z Młodej też dobrze wspominam, z niektórymi mam kontakt do dzisiaj.
A nie miałeś trochę żalu do kolegów z pierwszego zespołu, że nikt się za tobą nie wstawił?
Wychodzili z założenia, że to moja prywatna sprawa, czy będę chciał rozwiązać kontrakt, czy powalczyć. Też byli bezradni. Poza tym, nie zapominajmy, że w tej Polonii była tak wielka rotacja, że z czasem w szatni dominowały osoby, które mnie kompletnie nie znały. Ciężko wymagać od kogoś takiego, że wstawi się za nieznajomym.
Daniel Gołębiewski powiedział kiedyś, że reszta piłkarzy po prostu bała się, że może podzielić twój los.
Na pewno. Każdy miał respekt, bo wiedział, że prezes może w każdej chwili kogoś wyrzucić. Był bogatym człowiekiem, więc nie patrzył na to, że traci. Zresztą o czym mówimy – przecież potrafił odsunąć od drużyny najlepiej zarabiającego piłkarza.
Skoro nie Pala, to na pewno Jarosław Bako dał ci w kość.
Było ciężko. Jego głównym celem było to, żebym rozwiązał kontrakt.
Jak w ogóle wyglądała wasza komunikacja?
No jak? Polecenia i praca.
Nie wyglądasz mi na człowieka, który przyjmowałby to wszystko z taką pokorą.
Była we mnie złość, że muszę tak trenować. Wiele razy chciałem wtedy zrezygnować, myślałem sobie, że to wszystko nie jest tego warte. Nie tak wyobrażałem sobie moją karierę. Najmocniej musiałem pracować, gdy kontrakt rozwiązał Ebi Smolarek. Mieliśmy odejść obaj i z nim się jakoś dogadano. To znaczy zaoferowano mu pewną kwotę, mi powiedział, że jest z niej zadowolony i wyjeżdża. Ja takiej oferty nie dostałem, za to obciążenia poszły do góry. Ci z dużymi kontraktami mieli łatwiej, bo klubowi zależało, żeby z nimi się jakoś dogadać. Skoro taki Cesar Cortes zarabiał 100 tysięcy miesięcznie, to można było sporo zaoszczędzić. Mojego kontraktu kasa klubu nie odczuwała, więc można było bawić się moim kosztem.
Bieganie po schodach zostało rozdmuchane?
Było kilka takich treningów, ale można je policzyć na palcach. Może dzięki temu, że media to podłapały, nie było ich więcej.
Którą z osób z czasów Polonii wspominasz najgorzej?
Nie chcę tak do tego podchodzić. Byli ludzie, którzy mnie wspierali i byli tacy nastawieni przeciwko mnie. Zapomniałem o ich istnieniu.
Ja wytypowałem Piotra Ciszewskiego, wiceprezesa klubu, bo jeśli nie Wojciechowski, to właśnie on najczęściej jechał z tobą w mediach.
Nie wiem, co mogę ci powiedzieć na jego temat. Głównie to z nim negocjowałem, choćby to wypożyczenie do Znicza.
Powiedziałeś w SuperExpressie, że trząsł się na samo wspomnienie nazwiska prezesa Wojciechowskiego.
No tak. Były takie sytuacje, że utrudniał mi zorganizowanie spotkania z Wojciechowskim. Cóż, wykonywał swoją pracę. Jedni dla pieniędzy i stanowiska są w stanie zrobić mniej, inni trochę więcej. On należał chyba do tej drugiej grupy.
W tej samej rozmowie dodałeś, że zdarzały się dni, po których nie miałeś sił wstać z łóżka.
Jeśli trenujesz codziennie w ten sposób, to się zdarza. To samo mogło się przytrafić piłkarzowi, który trenuje normalnie z drużyną np. w okresie przygotowawczym.
Ale dostało ci za to. Wiesz: „skoro nie może wstać z łóżka po dwóch dwuipółgodzinnych treningach, to ciekawe co by powiedział, gdyby musiał zapierdalać po osiem godzin na budowie”.
Jak mówiłem, nie czytałem tego. Ale podejrzewam, że takie głosy wynikały z niewiedzy. Ci ludzie nie mieli świadomości, jak momentami musiałem pracować. Wygrywało stereotypowe podejście, że piłkarz sobie trochę w ciepełku pokopie, porusza się i do domciu. Naprawdę byłem zmęczony, więc o tym powiedziałem.
Skoro byłeś niesprawiedliwie oceniony, to co dziś powiedziałbyś ludziom, którzy pisali, że jesteś pasożytem i że nie masz za grosz ambicji?
Żeby skupiali się na swoim życiu. Żeby je tak analizowali i robili wszystko, by być szczęśliwym. Żeby nie musieli życzyć komuś wszystkiego, co najgorsze. Bo jeśli ktoś tak się zachowuje, to zapewne w jego życiu coś poszło nie tak. Ma problemy, frustracje, które przenosi na innych. Bo nie wierzę, że ktoś spełniony życiowo, będzie chciał czyjegoś nieszczęścia. Przy czym oczywiście krytyka ze strony kibiców jest czymś normalnym, liczę się z nią.
Pamiętasz, co zrobiłeś pierwszego dnia po tym, jak dobiegł końca twój kontrakt? Świętowałeś?
Nie, nic z tych rzeczy. Spakowałem się i pojechałem do Pruszkowa, gdzie następnego dnia miałem trening. Poszedłem tam z uśmiechem na ustach.
Opinia się jednak za tobą ciągnęła.
Oczywiście. Były różne sytuacje. Zarówno ta łatka przeszkadzała, jak i sam fakt, że przez tak długi czas nie grałem w piłkę. Opinia głównie na rynku polskim. Chciał mnie jeden z trenerów w pierwszej lidze, byłem z nim po słowie, ale później dostałem telefon, że władze klubu nie chcą zawodnika z taką przeszłością. Ale mogłem wyjechać też za granicę, jednak tu wychodził rozbrat z piłką. Jedną z opcji był klub z Białorusi, a drugą… już nie pamiętam.
Na futbolfejs.pl przeczytałem, że za pieniądze z Polonii kupiłeś dwa mieszkania i trzy działki budowlane. Czyli opłacało się. Pozytyw jest taki, że zabezpieczyłeś sobie przyszłość.
W jakimś sensie na pewno. Zabezpieczenie przyszłości to stwierdzenie, które może oznaczać dla każdego co innego. Na pewno wiadomo, że wcześniej nie mogłem liczyć na takie zarobki, a jeszcze raz podkreślę – miałem jeden z najgorszych kontraktów w drużynie. Życie w Warszawie tanie nie jest, więc część pieniędzy wydawałem, ale też zainwestowałem.
W czasach Polonii skończyłeś też studia na AWF-ie.
Nie lubię o tym mówić, nigdy sam z siebie tego nie robię, ale tak. Zacząłem je, gdy byłem w Zniczu, skończyłem w Polonii. Po obronie pracy magisterskiej poszedłem jeszcze na studia podyplomowe. Po drodze gdzieś zrobiłem sobie „instruktora”, a tutaj w Kotwicy zacząłem kształcić się w kierunku trenerskim. W wieku 30 lat poważnie zastanowiłem się nad swoją przyszłością.
No właśnie – masz 31, a już nie grasz w piłkę. Dlaczego?
Żeby się rozwijać, trzeba grać. Po trzech latach po odejściu z Polonii widziałem, że nie robię już postępów. Grałem, bo grałem. Pewnie mogłem to robić na poziomie drugiej-trzeciej ligi przez następne pięć lat, ale nie chciałem. Uznałem, że lepiej zacząć robić coś innego – wykazać się w dziedzinie, w której mam szansę te postępy robić. Wiedziałem już, że chcę iść w kierunku trenerskim, ten przeskok zazwyczaj nie jest łatwy, a tutaj w Kotwicy dostałem taką możliwość. Warunki do rozwoju mam idealne. Dużo mogłem nauczyć się od trenera Tworka, tak samo teraz od trenera Wieczorka. Te pięć lat, które straciłbym jako piłkarz, chcę wykorzystać na maksa.
Pierwsza moja myśl była taka, że chyba jednak mieli rację, skoro tak szybko skończyłeś.
Jeśli ktoś oczekiwał, że po takiej przerwie wrócę na poziom Ekstraklasy, to gratuluję. Pewnie są takie przypadki, że ktoś schodzi na kilka lat do niższych lig, a później wraca do najwyższej klasy rozgrywkowej, ale jedna ważna sprawa – on systematycznie gra, normalnie trenuje. Tak jak powiedziałem – zrobiłem sobie szczerą ocenę i zadałem jedno pytanie: czy jestem w stanie wejść na wyższy poziom? Odpowiedź brzmiała: nie.
Straciłeś najlepsze lata. Często się zastanawiasz, co by było gdyby…?
Jasne. Były takie momenty, że ciągle o tym myślałem. Dzięki temu teraz wiem, że każda godzina spędzona na boisku jest istotna. Moim celem zawsze było granie w piłkę, a to mi uciekło. Tego już później narobić nie mogłem.
Bo chyba jednak nie na taką sławę liczył chłopak z Raciąża, który później na gapę jeździł na treningi Wisły Płock i przebijał się do Ekstraklasy krętą drogą przez niższe ligi.
No nie. W Raciążu się wyróżniałem, w Wiśle Płock byłem już jednym z wielu. Najzdolniejsi trafiali do drugiego zespołu, to mnie spotkało, ale na Ekstraklasę nie byłem przygotowany. Wiedziałem, że to już ten moment, w którym trzeba przebijać się w seniorskiej piłce. Kolega przechodził do Znicza Pruszków, ja zrobiłem do samo.
Tam spotkałeś trzy lata młodszego Roberta Lewandowskiego.
Na początku nikt się nie spodziewał, że może tak wystrzelić. Przyszedł po ciężkiej kontuzji. W okresie przygotowawczym jeszcze kulał w pierwszych sparingach. Młody, ambitny gość, który się starał, ale na początku i tak nie grał w podstawowym składzie. Gdy tak myślę sobie o tym z perspektywy czasu, uważam, że każdy młody powinien mieć takie podejście jak „Lewy”. Bo nie dość, że w głowie miał zawsze poukładane, to jeszcze tak: wchodził z ławki na 15 minut, tego samego dnia jechał na rezerwy Znicza do A-klasy, o co sam zresztą prosił, a następnego wracał do domu i jeszcze mu było mało – grał więc „na lewo” w drużynie ze swojej miejscowości. Nieważne jaki poziom, ciągle chciał kopać. I widzisz, znów wracamy do tego, że najważniejsza jest gra. Zmieniają się trenerzy, działacze, ale na końcu jesteś ty, przeciwnik i boisko.
Gdybyś wiedział, jak to będzie wyglądać, podpisałbyś ten kontrakt jeszcze raz?
Gdybym wiedział, to dziś pewnie byśmy nie rozmawiali.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK