Historia nie jest być może tak romantyczna, jak w przypadku Sutton United, ale jeśli do ćwierćfinału Pucharu Anglii dociera zespół, którego trener jeszcze niedawno uczył w szkole wychowania fizycznego, to także budzi w nas wielką ciekawość. Dzisiaj Danny Cowley rzuci wyzwanie nie koledze z pokoju nauczycielskiego, a samemu Arsene’owi Wengerowi. Po swojej stronie może mieć nie tylko 11 wojowników, 9 tysięcy fanów przyjezdnych, ale również sporą liczbę kibiców Arsenalu, którzy w sobotnie popołudnie obejrzą starcie z Lincoln na stadionie. Trybuny coraz głośniej domagają się bowiem odejścia Francuza, dla którego porażka z piątoligowcem – teoretycznie niemożliwa, ale kto wie – byłaby gwoździem do trumny.
Presja? Lincoln przed tym spotkaniem może wykreślić to słowo ze wszelkich słowników znajdujących się w miasteczku. Oni już napisali historię. Ekipa ze środkowowschodniej Anglii jest pierwszą drużyną spoza profesjonalnego poziomu ligowego od 1914 roku, która doszła do ćwierćfinału FA Cup. Trudno ich nazwać amatorami, gdyż już w przyszłym roku pewnie wrócą do Football League, ale w tej chwili skupiają się tylko na jednym celu. – Marzymy o Wembley, a teraz dzieli nas od niego już tylko jeden mecz. To jest nasza chwila. Wystarczy tylko pokonać Arsenal i jedziemy tam! Takie słowa dyrektora zarządzającego Kevina Cooke’a muszą działać na wyobraźnię. Jakkolwiek to nie zabrzmi w przypadku tego klubu – półfinał im wystarcza. Zagranie na Wembley byłoby czymś historycznym, a już 1/2 finału toczy się właśnie tam.
Lincoln – co to za drużyna? Dość powiedzieć, że to właśnie oni dzierżą mało chlubny rekord największej liczby sezonów w niższych ligach bez awansu do ekstraklasy. Ich największym sukcesem są trzy zwycięstwa w trzecioligowych rozgrywkach, z czego ostatnie miało miejsce w 1952 roku. Puchar Anglii? Obecny sezon jest oczywiście najlepszy pod tym względem w dziejach. Aby znaleźć się w ćwierćfinale drużyna o przydomku „Red Imps”, co wdzięcznie tłumaczy się jako „czerwone chochliki” musiała pokonać między innymi ekipy z Championship – Ipswich i Brighton, a także przede wszystkim wygrać na wyjeździe z Burnley. Turf Moor zyskało w tym sezonie sławę twierdzy nie zdobycia, gdyż zwyciężyć nie potrafiły tam choćby Chelsea, Liverpool czy Everton. Zwycięski gol w 89. minucie Seana Raggetta sprawił więc nie lada sensację. – W takich momentach jak ten, wychodzi na to, że wszystko co robimy jako klub, zamienia się w złoto – nie krył wzruszenia właściciel Bob Dorrian. W 2011 roku musiał dołożyć z własnych pieniędzy około pół miliona funtów, aby Lincoln uniknęło zarządu komisarycznego. Spadkowi poza profesjonalny poziom czyli do piątej ligi nie udało się zapobiec, ale gdy w sobotnie popołudnie biznesmen zasiądzie w loży na Emirates Stadium, na pewno uzna, że było warto.
W futbolu mieliśmy już wiele przykładów braci odnoszących sukcesy – w Holandii byli to bracia De Boer, mistrzostwo Anglii zdobywali z różnymi klubami bracia Toure, a na naszym lokalnym szczeblu trudno wyobrazić sobie piłkarski światek bez Michała i Marcina Żewłakowów. Dla fanów Lincoln wszystkie te nazwiska nie mają jednak znaczenia. Dla nich bohaterami są Danny i Nicky Cowleyowie, którzy dołączyli do klubu latem z Braintree Town. Obaj współpracują ze sobą, jednak pierwszym menedżerem jest Danny. Swoją przygodę trenerską rozpoczął w amatorskim Concord Rangers, z którym w osiem lat zrobił trzy awanse. – Zmierzyć się z Arsenalem na Emirates? Przecież to niesamowite. Po drugiej stronie będzie Arsene Wenger, na trybunach 60 tysięcy ludzi… Pierwszy mecz, który prowadziłem w Concord oglądało 62 ludzi. To było przeciwko Sawbridgeworth. Wygraliśmy 6-1 – wspomina Cowley, dla którego praca w Lincoln jest pierwszą w roli trenera na pełnym etacie. W poprzednich klubach łączył bowiem swoje obowiązki szkoleniowe z nauką dzieci przewrotów w przód i w tył na zajęciach wychowania fizycznego w szkole średniej w Rayleigh. – Taka praca uczy nas niezwykle wiele. Potrafimy rozmawiać z ludźmi o zupełnie różnej charakterystyce. W szkole nie wszyscy lubią WF, są przecież dzieciaki, które go nienawidzą. Dla mnie wielkim sukcesem było przekonanie takiego delikwenta do tego, że jednak warto trochę pobiegać czy poskakać. Teraz wykorzystuję te umiejętności w pracy z piłkarzami. Próbuję tłumaczyć im pewne zagrania, aby lepiej je zrozumieli. Świadomy zawodnik to skarb, wtedy podejmuje na boisku lepsze decyzje – mówi 38-latek.
Praca na dwa fronty nie przeszkadzała mu osiągać sukcesów. Z Braintree zajął trzecie miejsce w piątej lidze – najwyższe w historii klubu, co pozwoliło mu zmierzyć w barażach o grę na profesjonalnym poziomie. To właśnie wtedy Cowley znalazł się po raz pierwszy tak blisko Wembley, gdyż decydujący mecz jest rozgrywany właśnie na tym obiekcie. W półfinale odpadł jednak z Grimsby, a po sezonie zdolnym szkoleniowcem zainteresowało się Lincoln.
Klub z Sincil Bank szukał takiego impulsu. Odkąd w 2011 roku z hukiem zleciał z League Two najwyższym miejscem jakim zajął na piątym poziomie była trzynasta lokata. Dzisiaj nikt nie wyobraża sobie, aby obecny sezon nie zakończył się awansem. Lincoln jest na czele stawki z sześcioma punktami przewagi, a poza tym świetnie radzi sobie w pucharach. Oprócz ćwierćfinału FA Cup awansował bowiem niedawno także do półfinału znacznie młodszego brata tych rozgrywek – FA Trophy, gdzie biorą udział drużyny z poziomu „non-league”. – Oni są fenomenem. Powtarzam jeszcze raz: FENOMEN. Nigdy nie widziałem dwóch facetów tak mocno oddanych klubowi. Sposób, w jaki wchodzą w relacje z piłkarzami jest niesamowity. To wyjątkowi ludzie i cieszę się, że mogę ich mieć u siebie. Myślę, że mało który prezes może być świadkiem takich wydarzeń podczas codziennej pracy – zachwyca się Dorrian.
Bracia Cowley rzeczywiście niezwykle szybko przemieszczają się po szczeblach angielskiego futbolu i biorąc pod uwagę ich młody wiek naprawdę nie można wykluczyć, że kiedyś poprowadzą klub w Premier League. Być może będzie to ich ukochany West Ham, na którego obiektach mieli przyjemność trenować przed potyczką z Arsenalem. – Jako dzieciaki jeździliśmy często także na wyjazdy, w jednym sezonie byliśmy na 36 z 38 meczów. Uwielbialiśmy West Ham i kibicujemy mu do dzisiaj. Oglądaliśmy ich mecz z Manchesterem City, gdy przegrali 0-5 i odpadli z Pucharu Anglii. Na drugi dzień zremisowaliśmy z Ipswich, potem pokonaliśmy ich w rewanżu, więc radość, że doszliśmy dalej niż tak zasłużony klub była ogromna – nie ukrywa Danny. Co ciekawe, grającym trenerem bramkarzy w Lincoln jest 43-letni Jimmy Walker, który w przeszłości z bliska mógł poczuć atmosferę finału Pucharu Anglii właśnie w barwach West Hamu. Anglik siedział na ławce rezerwowych Młotów w 2006 roku, gdy po dramatycznym boju Liverpool pokonał londyńczyków po rzutach karnych.
Szanse na to, że Walkerowi znów uda się być w drużynie, która znajdzie się w decydującym starciu bukmacherzy oceniają na 80:1. Jeszcze mniejszym optymistą jest Cowley, choć trudno powiedzieć, żeby jego wypowiedzi mogły podziałać demotywująco na zespół. – Zwycięstwo z Arsenalem? Mamy szansę jedną na tysiąc. To mało, ale przed meczem z Burnley mówiliśmy, że mamy jedną na sto, a udało się. Razem z Nickiem jesteśmy przyzwyczajeni do takiej roli. Ani w Concord Rangers, ani w Braintree nikt nie oczekiwał od nas sukcesu. Mecz przeciwko Arsenalowi podzielimy na dziewięć części po dziesięć minut. W każdej musimy być perfekcyjni i dać z siebie wszystko. Wtedy możemy zaskoczyć wielu ludzi, a nikt nie zabroni nam marzyć – twierdzi szkoleniowiec Lincoln. Do meczu może podchodzić z pełnym spokojem, gdyż drużyna w obecnej edycji osiągnęła zdecydowanie więcej niż można się było spodziewać. Pieniądze zarobione w FA Cup pozwolą na poprawę boisk treningowych, a także systemu wyszukiwania juniorów, o czym zapewnił już właściciel klubu.
Oba zespoły w hierarchii angielskiego futbolu dzieli przepaść, którą gołym okiem widać choćby na klubowych parkingach. Należący do Alexisa Sancheza Bentley o wartości 150 tysięcy funtów jest ponad pięciokrotnie droższy niż najcenniejsze auto w garażu zawodnika Lincoln – Mercedes najlepszego strzelca ekipy Matta Reada. Łącznie wszystkie pojazdy dzisiejszych rywali Arsenalu kosztują około 220 tysięcy, czyli mniej niż samochód Sancheza oraz Mercedes Mesuta Ozila(135 tysięcy) razem wzięte. Transfery? Tutaj także dochodzi do, jakby to stwierdził w jednym z najpopularniejszych komentarzy z gry FIFA Dariusz Szpakowski, zderzenia ekspresu z osobowym. Najdroższym piłkarzem w historii Arsenalu jest wspomniany Ozil, na którego Kanonierzy wydali 42,5 miliona funtów. W Lincoln tym dumnym mianem mogą pochwalić się kosztujący 75 tysięcy Dean Walling i Tony Battersby. Jak nietrudno policzyć, obaj w sumie byliby warci tyle samo, co samochód Alexisa Sancheza.
Właściwie jedyną dziedziną, gdzie Arsenal może w ostatnich tygodniach oglądać plecy Lincoln jest obecna forma. Kiedy we wtorkowy wieczór Kanonierzy w upokarzający sposób żegnali się z Ligą Mistrzów, ekipa Cowleya w efektownym stylu rozprawiła się z Braintree wygrywając 4:0 i umacniając się na czubie ligowej tabeli. Fani Arsenalu domagają się odejścia Arsene’a Wengera, któremu po sezonie kończy się kontrakt, a sam Francuz coraz bardziej zaczyna sprawiać wrażenie człowieka pogodzonego z losem. Być może czeka na odpowiedni moment, aby ogłosić swoją decyzję, a takim na pewno byłaby konferencja po ewentualnym zwycięstwie w Pucharze Anglii. To ostatni skalp na jaki ma w tym sezonie szansę Arsenal. Ambitni goście wcale nie zamierzają jednak ułatwiać im zadania. – Wenger jest pod dużą presją, więc niektórzy kibice Kanonierów pewnie chcą, abyśmy to my wygrali. Jeśli dobrze wejdziemy w mecz i stworzymy kilka sytuacji, możemy zyskać sympatię 60 tysięcy ludzi. Na pewno nie zaparkujemy autobusu, zagramy swój futbol. Chcę, aby w Arsenalu zagrały wszystkie największe gwiazdy i liczę na to, że tak się stanie, w końcu oni muszą wygrać. A my chcemy być jak Barcelona. Jeśli oni w takich okolicznościach pokonali PSG, to dlaczego nam miałoby się nie udać? – pyta przed meczem obrońca Luke Waterfall. Wtóruje mu jego menedżer. – Nie boję się konfrontacji z Sanchezem czy Ozilem. Cały czas chcę się rozwijać, a taki mecz może przynieść odpowiedź, jak wiele nas dzieli od najwyższego poziomu – przyznaje Cowley. Nie wiadomo, czy ambitne plany Waterfalla dotyczące porwania całej widowni na Emirates dojdą do skutku, ale na pewno może on liczyć na wsparcie grupy dziewięciu tysięcy kibiców, którzy przyjadą z Lincoln. To niemal cała pojemność stadionu Sincil Bank, więc dla lokalnej społeczności taki mecz to ogromne święto. Już kilka tygodni temu w mieście pojawiły się plakaty dotyczące wyjazdu, a cała akcja zyskała miano „Impwazji” odnosząc się do klubowego przydomka.
Dzisiaj nazwisko Danny’ego Cowleya jako trenera staje się coraz bardziej znane na angielskim rynku, jednak w przeszłości marzył on o karierze piłkarskiej. Anglik musiał ją zakończyć w wieku 28 lat z powodu kontuzji, co bardzo mocno przeżył, ale z boiska zostało mu miłe wspomnienie, które może być dla niego inspiracją przed starciem z Kanonierami. Jako zawodnik młodzieżowego klubu Gidea Park Rangers w wieku 12 lat pokonał z kolegami Arsenal aż 6:0. – Danny grał na lewej obronie i bardzo mu zależało. Biegał od jednego pola karnego do drugiego, a Nicky również zrobił wiele kilometrów cały czas skacząc przy linii i dopingując brata. Arsenal był jednym z najlepszych zespołów w lidze, a my ich pokonaliśmy. To był chłodny i mokry dzień, ale pogoda nie miała dla mnie znaczenia. Świetnie było widzieć coś takiego – mówi ojciec menedżera Lincoln Steve Cowley, który wtedy prowadził drużynę chłopców. – Mecz obserwował sam George Graham. Na pewno nie był zadowolony wynikiem, ale po meczu przyszedł do nas i wszystkim z osobna pogratulował. Bardzo doceniam takie gesty – dodaje 65-latek.
Cowley chcąc się pozytywnie nastawić przed wielką potyczką na pewno sięgnął do tej historii, ale mógł również skorzystać z przykładu mistrzów Gibraltaru – Lincoln Red Imps. W kwalifikacjach do obecnej edycji Ligi Mistrzów sensacyjnie pokonali oni w pierwszym meczu Celtic Glasgow 1:0. Był to debiut nowego menedżera Brendana Rodgersa, którego ekipa w rewanżu pozbawiła jednak złudzeń słabszych rywali wygrywając 3:0. Mimo tego, wynik wcześniejszego starcia poszedł w świat i jest jedną z zaledwie pięciu porażek Celticu pod wodzą Irlandczyka w tym sezonie. Nazwa ekipy z półwyspu Iberyjskiego oraz podobna postać złego duszka w herbie nie są przypadkowe. Klub założono w 1976 roku kilka miesięcy po tym, jak na Gibraltarze odbył się turniej z udziałem czterech angielskich drużyn. Jedną z nich było właśnie Lincoln prowadzone przez przyszłego selekcjonera reprezentacji Anglii Grahama Taylora. Ekipa zaprezentowała się niezwykle efektownie przegrywając z wyżej notowanymi Sheffield United i Blackburn dopiero po rzutach karnych. Włodarzom Lincoln musiało niezwykle spodobać się nad Oceanem Atlantyckim, gdyż wiceprezes klubu Reg Brealey wspólnie z przyjacielem Charlie Poulsonem postanowili tam założyć drużynę piłkarską. Brealey obiecał wspólnikowi wsparcie finansowe tak długo, jak ekipa będzie nosić nazwę inspirowaną właśnie członem „Lincoln”. Tak narodziło się Lincoln Red Imps, które w dorobku ma dzisiaj 22 tytuły mistrzowskie, a także 17 krajowych pucharów.
O takich sukcesach na Sincil Bank nawet nie śnią, ale dzisiaj jest dzień, gdy „czerwone chochliki” mogą naprawdę nieźle napsocić w rozgotowanym do granic wrzenia kotle Arsene’a Wengera. Dla Arsenalu to mecz-pułapka, natomiast bracia Cowley chcą dopisać kolejny rozdział w swojej spektakularnej historii. Po tym, jak okazało się, że droga Kanonierów do półfinału będzie wiodła przez starcia z piątoligowcami, większość z automatu przypisała im zwycięstwa. Przeciwko Sutton się udało, choć i tak kumple Wayne’a Shawa zebrali sporo pochwał za ambitną postawę. Teraz zadanie będzie trudniejsze, bo na przeciwko staje nie drużyna z dolnych rejonów tabeli, a lider pewnie prujący po awans. Oczywiście, każdy inny wynik niż pewne zwycięstwo Arsenalu będzie sensacją porównywalną ze zdobyciem przez Polskę medalu w curlingu, ale przecież magia FA Cup nie raz już szokowała wielkich. Przed nami wieczór, po którym o nazwie „Lincoln” może zrobić się głośniej dzięki piłkarzom, a nie byłemu prezydentowi USA.
Wojciech Piela