Autorem poniższego tekstu jest Bartosz Sadulski, dziennikarz, pasjonat piłki, ale też autor arkusza poetyckiego „artykuły pochodzenia zwierzęcego” (2009) oraz tomów wierszy „post” (2012) oraz „tarapaty” (2016). Za pierwszy z nich był nominowany w 2013 roku do Nagrody Literackiej Silesius w kategorii „debiut”. W związku z powyższym spodziewajcie się tekstu zupełnie innego niż zwykle. Zapraszamy.
***
Ogórkowa może być zupa, sałatka, ale też liga. Ogórkowy jest sezon, ogór to mizerny piłkarz, a ogórki to bynajmniej nie warzywa, ale zbieranina ogórów. Jako przykład wystarczy przywołać Janusza Wójcika, który o Arabach mówił: „Ogórki takie, że jak do nich jechaliśmy to z trudem wygrywaliśmy albo i nie… Takie ogórki. Ogórki to się teraz o nas mówi. Kiszone ogóry, nawet nie surowe.” Ba, pamiętam wywiad Makuszewskiego, który kilka lat temu po testach w Polonii Bytom opowiadał, że w ocieplanej koszulce Polonii czuł się „skiszony jak ogór”. Metafora ogórkowa, podobnie jak kiełbasiana, znakomicie się sprawdza w warunkach piłkarskich, w przeciwieństwie do równie fallicznego kabaczka czy cukinii. Ogór jest nasz, swojski, polski, rośnie na polskiej ziemi, zielony jest cały i na dodatek nosi sandały nawet w egipskich kurortach.Ogór to Andrzej wśród warzyw. O ile jednak łatwo nazwać „ogórem” pierwszego gorszego kopacza (z jednoczesną pewnością, że ogórkowatość się od niego prędko nie odklei), o tyle pojęcie „ogórkowej ligi” zdaje się być o wiele bardziej płynne i zmienne.
„Mówiliście, że gramy w ogórkowej lidze. A my reprezentujemy na niezłym poziomie kraj, ligę i miasto w Lidze Europejskiej.” Od tych słów Kamila Bilińskiego i dwumeczu, który do dzisiaj Lechowi powinien odbijać się czkawką, miną zaraz cztery lata, a liga litewska niewątpliwie jak była ogórkowa, tak jest, tym bardziej, że niektóre boiska wyglądają jak ogródki – nie tylko kibice Jagi kojarzą nazwę FK Kruoja Pakruojis. Niemniej dla postronnego obserwatora zawsze wstrząsający jest moment, kiedy liga, z której dotąd my masowo ściągaliśmy kopaczy kupuje polskie ogóry, bo przypomnijmy że wspomniany Biliński w polskiej Ekstraklasie bynajmniej nie walczy o koronę króla strzelców. Równie niepokojącym zaburzeniem poznawczym jest moment, kiedy ruchy zachodzą w drugą stronę, bo przecież z Portugalii mogliśmy przez lata kupić wino i torebki z korka, a nagle zaczęli się pojawiać goście w korkach (choć innych, niż torebki), klasy oczywiście różnej, także ogórkowej. Dla kogoś, kto miał w pamięci Mielcarskiego i Woźniaka, których przygoda kończyła się raczej na popijaniu porto w Porto, transfery Dossy Juniora i całego zaciągu iberyjskiego z fatalnymi Descargą i Nacho Novo na czele był niemalże transgresją. Czy jest to jednak przepoczwarzenia się ligi z, powiedzmy, pomidorowej w ogórkową? FC Porto gładko sobie radziło w latach 90. z ŁKS-em, a później z Wisłą, która zebrała też oklep z Vitorią, i Polonią, chociaż Mourinho nadal pewnie budzi się zlany zimnym potem na myśl o porażce w Płocku. Benfica męczyła się w 1993 roku z GKS-em Katowice, ale ostatecznie dotarła do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, a trzy lata później władowała Ruchowi Chorzów u siebie pięć bramek. Świeżo w pamięci pozostają wyrównane boje Lecha z Bragą i nudne remisy z Belenenses aktualnie prowadzonym teraz przez ogóra Machado, który sobie nie poradził w Lechii, ale przede wszystkim awans Legii z grupy kosztem Sportingu. W rankingu europejskich lig Portugalczycy wyprzedzają nas o piętnaście miejsc, jednak nieuchronnie oliwka zaczyna się wydłużać i zielenieć, lada chwila uda się z niej zrobić mizerię. Różnica w ćwierćfinale też nie była tak wielka, jak czternaście lat wcześniej w Korei, prawda? Pytanie brzmi: kto komu teraz jest ogórem?
Motyw ogóra powrócił i zwrócił moją uwagę w związku z transferem Daniela Chimy Chukwu do Legii. Pomijając okolicznościowe żarty z przebijaniem blach Chukwu natychmiast został ometkowany kodem kreskowym z napisem„ogór”, której się pozbędzie dopiero jak zostanie królem strzelców. Jednocześnie ligi w których grał określone zostały przez wiernych czytelników i błyskotliwych komentatorów „ogórkowymi”. I tu jest ogór pogrzebany. Bo o ile zgadzamy się z Adamem Nawałką że Adrian Mierzejewski, choć ogórem nie jest, gra w ogórkowych ligach i zarabia tyle, że stać go na wszystkie plantacje ogórków na świecie, o tyle druga liga chińska, w której kopał ostatnio Chukwu, brzmi nieco enigmatycznie (aczkolwiek o trzeciej, w której trenerem aktualnie jest były trener mistrza Litwy, myślę jak o chińskiej kuchni: tajemniczej, okrutnej i obrzydliwej). Kiedy mówimy o chińskim futbolu, oczami wyobraźni widzimy miliony euro niewiadomego pochodzenia lekkim gestem wykładanymi na stół za europejskie gwiazdy przez sympatycznych panów wyglądających jak antagoniści Jackiego Chana w „Zabili go i uciekł 2: zemsta kormorana”. W przypadku drugiej ligi mówimy o rozgrywkach, w których w zeszłym sezonie grali Nikica Jelavic, Zvjezdan Misimovic czy Nenad Milijas (no dobra, i Rok Elsner), a trenowali Fabio Cannavaro, Ciro Ferrara i Clarence Seedorf, którego jeszcze w grudniu zluzował Sven-Goran Eriksson. Jeśli jest to ogórkowa liga, to ogórki są z dolarów i złota. Nic nam to nie mówi o jakości tych rozgrywek, ale pamiętajmy, że dla Shenxin rok wcześniej w chińskiej ekstraklasie Nigeryjczyk strzelił 11 goli – o takich liczbach Gervinho czy Lavezzi ostatnio mogli pomarzyć. Nie chodzi bynajmniej o to, żeby Chukwu czy czyjejkolwiek strategii transferowej bronić, ale wybadać, w którym miejscu zaczyna się i kończy ogórkowość. Zapewne gdyby napastnik przyszedł do Legii chwilę po walce z Molde, mielibyśmy passus Waldemara Soboty – solidny klub wyjmuje czołowego gracza swojego rywala po trudnych potyczkach w pucharach. Tymczasem dwa lata w Chinach wydają nam się czasem straconym, chociaż chłopak ma dopiero 25 lat, czyli tyle samo, ile my w jego wieku.
Kiedy do Legii przychodził Nikolić też mogliśmy kręcić nosami, a szefowie Lecha nakręcili się tyle, że aż koło tych nosów przeszedł im napastnik jak na Ekstraklasę wybitny: węgierska to nawet nie ogórkowa, ale paprykowa liga, bo przecież w rankingu aż dwanaście pozycji za nami, pewnie Olimpia Grudziądz zrobiłaby tam mistrza już w marcu. Mam jednak wrażenie, że podobnie jak w przypadku portugalskiej, chociaż na mniejszą skalę, doszło w jej przypadku do sporego przewartościowania, bo przed transferami Guzmicsa i Lovrencicsa (czy Michała Nalepy, klasycznego by się wydawać mogło ogóra, w drugą stronę) kojarzyłem ligę węgierską z pobytem niedawnego reprezentanta Polski i gracza Evertonu Roberta Warzychy w drużynach o nazwach brzmiących jak nazwy węgierskich krążowników, gdyby tylko Węgry miały morze. O transferach reprezentantów Węgier mogliśmy marzyć, jak o wczasach na Balatonie po całorocznym zapierdolu w fabryce konserw. Jednak status tej ligi w oczach kibica się nie zmienił.
Pojęcie ogórkowatości, tak pojemne dla komentatorów, wydaje się zupełnie nie funkcjonować na rynku. Trudno sobie wyobrazić, że szefowie Torino w mrokach turyńskich gabinetów złowieszczo śmieją się z CV Glika i spadku z ogórkowej ekstraklasy, a Manchester United jednak nie wyłoży więcej, niż trzy worki gruzu za Mkchitarjana, bo ten podejrzanie zbyt długo kopał w Armenii. Niewątpliwie Ekstraklasa jest ogórkowa dla coraz mniejszej liczby graczy, czego symbolem niech będzie porównanie gracza z Bundesligi w Ekstraklasie w latach 90. (pijak Borowka), a w drugiej dekadzie XXI wieku (Hlousek). Tylko w świecie Janusza Wójcika i pewnie Wojciecha Łazarka można szafować ogórami na lewo i prawo, ale my, ludzie światli i cierpliwi, każdemu damy szansę, a nuż z tego ogóra będzie piękna mizeria.
Bartosz Sadulski