Nie jesteśmy pewni, czy niebieskie koszulki Chelsea to właśnie te, które piłkarze Antonio Conte powinni dziś przed meczem z Evertonem założyć. Czy aby nie lepiej byłoby pożyczyć strojów od legendarnych koszykarskich showmanów z Harlem Globetrotters. Diego Costa puszczający piłki kanałami między nogami piłkarzy Evertonu i walący z szesnastu metrów nożycami, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie? Eden Hazard jak gdyby nigdy nic piętką zagrywający do najbliższego kolegi w polu karnym, choć spokojnie można było tylko klepnąć pasówką? Idziemy o zakład, że gdyby Thibaut Courtois wymarzył sobie gola strzelonego plecami po podwójnym salcie, nie byłoby z tym żadnego problemu.

Ba, w ten zakład wchodzimy naprawdę grubo, bo dziś nikt nam nie wmówi, że Hazard szkodzi. Patrząc na to, jak Belg wzlatuje na absolutnie najwyższy pułap pod okiem Antonio Conte, tym których czekają w najbliższym czasie mecze z Chelsea szczerze współczujemy. Nigdy nie mieliśmy wątpliwości, że to gość, który nogami mógłby nie tylko wiązać krawaty, ale też rzeźbić, malować i projektować domy. Filigranowy cudotwórca, którego jednak w poprzednim sezonie coś nieustannie blokowało i którego twórczy flow zdaje się pod okiem włoskiego szkoleniowca powracać w błyskawicznym tempie. Geniusz, nagrodzony dziś jak na geniusza przystało – owacją nad stojąco spływającą z wszystkich trybun Stamford Bridge.
Everton skrzywdził wraz z kolegami z drużyny niebywale. Jutro kiełbaski z fasolką nie będą piłkarzom The Toffees podchodzić tak jak zwykle, a tosty, nieważne jak idealnie zrobione, będą mieć ohydny posmak spalenizny. To nawet nie wyglądało tak, jakby Chelsea celowo raz za razem upokarzała rywali. Po prostu dziś dowodzonej przez Belga drużynie, w której prawdziwe partidazo rozegrali trzej Hiszpanie: Costa, Alonso i Pedro, wychodziło wszystko i aż żal z tego nie skorzystać. Kiedy spróbować nieszablonowej kiwki, jeśli nie dziś? Komu spróbować załadować w widły z piłki lecącej na potwornie niewygodnym dla strzelającego pułapie, jeśli nie stłamszonemu Evertonowi?
Wierzcie nam lub nie – jeśli oglądaliście to spotkanie, z pewnością spierać się nie będziecie – absolutnie każdy kibic każdej drużyny na świecie marzy o tym, żeby piłkarze jego klubu grali tak, jak dziś Chelsea. Jedynym minusem tego występu The Blues jest to, że… zawiesili sobie nim poprzeczkę tak wysoko, iż doskoczenie do niej po raz drugi będzie doprawdy niezwykle wymagającym zadaniem.
PS. Jeśli macie okazję obejrzeć powtórkę meczu w całości, zobaczcie. Nie pożałujecie.
***
Kto myślał, że po ciągnącej się nieznośnie długo przerwie od wygrywania Manchesteru City, maszynka z Etihad wraca do normalnego przemiału, dziś został wyprowadzony z błędu. Zespół, który w środku tygodnia wbił trzy sztuki Barcelonie (a wcześniej cztery WBA), nie potrafił po pierwszym golu Aguero dobić Middlesbrough, choć miał ku temu na oko jakieś milion pięćset sto dziewięćset okazji. Statystyki pierwszej połowy to była jakaś – jak to mówi młodzież – masakracja. 19 strzałów City, 7 celnych, 78% posiadania piłki i… 0 strzałów Boro. Nie, nie celnych. Jakichkolwiek.
No ale skoro nie potrafi się wykorzystać więcej niż jednej z sytuacji, których było więcej niż aluzji do seksu w programie Kuby Wojewódzkiego, to dostaje się na 1:1 w doliczonym czasie. Prawda stara jak świat.
Takie to życie bywa przewrotne, że po sześciu kolejkach Manchester City wygodnie trzymał tyłek na fotelu lidera, a nie minęło sześć kolejnych i już musi gonić, bo po wygranej Chelsea, spada na drugie miejsce. A przecież jutro możliwość przeskoczenia The Citizens ma i Arsenal, i Liverpool.
***
Nie lubicie przekoloryzowanych hollywoodzkich produkcji o bokserach, gdzie główny bohater zbiera przez całą walkę po ryju, żeby w każdej, ale to każdej z nich pod sam koniec podnieść się i ostatnim zrywem znokautować rywala? No to jeśli jakimś cudem odpaliliście zły stream i zamiast Etihad trafiliście na Turf Moor, mogliście być nad wyraz zadowoleni.
Gospodarze postanowili bowiem dodać do fabuły dodatkowy, spektakularny twist. Najpierw Crystal Palace zebrało dwa prawe sierpy na szczękę od Vokesa i Gudmundssona, by w drugiej połowie podnieść się z desek dzięki Wickhamowi i Benteke. I gdy już się wydawało, że będzie jak w filmach i ten z niemiłosiernie obitą mordą i zmasakrowanym łukiem brwiowym zbierze siły na ostatni cios – dostaje kończący w ryj. Game over.
Panie i panowie: Ashley Barnes zaprasza wraz z Joeyem Gudmundssonem na lekcję pod tytułem „jak wyprowadzać zabójczy kontratak”.
***
Komplet dzisiejszych wyników w Premier League:
