Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

23 czerwca 2016, 15:21 • 7 min czytania 0 komentarzy

Mecz z Ukrainą? Świetny. Świetny nie w sensie boiskowym, bo owszem, momentami odstawialiśmy paździerz, a ogółem poziom był klasę niższy niż z Irlandią Północną czy Niemcami. Ale był absolutnie świetny w sensie pomeczowych wrażeń. Oto kolejna przełamana przez kadrę Nawałki granica: gramy słabe łamane na takie sobie w finałach i WYGRYWAMY.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Występy poprzednich kadr XXI wieku w imprezach mistrzowskich najlepiej skomentowałby duet Grzegorz Skwara – Zbigniew Lach. Prawda jest jednak taka, że gdyby tamte reprezentacje spięły się, zagrały na sto dziesięć procent, albo chociaż przełożyły formę z eliminacji – mogło coś z tego być. Wcale nie musiało być egzekucji. Jednocześnie nie podlegało dyskusji, że jeśli zagrają średnio, to nie będzie czego zbierać. Tutaj? Nie ma szału z naszej strony, a żaden Pauleta nie wyciera nami podłogi, żaden Koreańczyk nie przeskakuje Kałużnego, żaden Boruc nie musi dokonywać cudów, żaden Czech nie pozbawia nas złudzeń. Ot, nasze średnie to i tak dość, by wydrapać wynik na wielkiej scenie. Tu jest siedem przepaści od poprzedników. Tu jest kolejny dojmujący przejaw siły.

To jest ten kontekst, który widzę, a którego chyba pozbawieni są ci, którzy po Ukrainie psioczyli na styl. Mi się wciąż jakoś ciężko przyzwyczaić do tej świadomości, że “Fakt” nie musi kombinować z wiadomą okładką, że nasi kadrowicze nie bukują już wczasów w egzotycznych rejonach, ale wiem, że wielu przyzwyczaiło się szybko. Wyjście z grupy bez straty gola, kolejne zwycięstwo? Już ustawiono znak równości z normalnością, rutyną, generalnie tak powinno być, więc o co tyle hałasu?

Jest w tym momencie kuriozalna sytuacja, jeśli pokusisz się… o jakąkolwiek opinię w kontekście kadry. Docenisz to, co już osiągnęli? Skończony minimalista. Wspomnisz, że mamy łatwiejszą drabinkę? Powiedzą ci, że lodu na głowę, że pompujesz balonik.

Chyba dostaliśmy o kilka bolesnych wpierdoli za dużo, skoro niektórzy wciąż nie mogą pozbyć się napięcia i po prostu cieszyć tym jak jest. Może nie wymyślajmy kwadratowych jaj, może w zauważeniu faktu łatwiejszej drabinki nie musi kryć się rażące lekceważenie Szwajcarów, Chorwatów, może w uchyleniu kapelusza za to, co już jest, też nie ma różowych okularów. Sam będę się upierał: ta kadra już trzy razy w ostatnich tygodniach wyznaczyła dla mnie nowe granice radości kibicowania kadrze (brak wielkiej frustracji po pierwszym meczu, radość z dobrego meczu i wyniku w finałach z wielkim rywalem, wyjście z grupy) i za to szacunek bez względu na to co stanie się ze Szwajcarią.

Reklama

***

Czy z notorycznego przegrywania płyną jakiekolwiek korzyści? Czy z notorycznego przegrywania, jakiego byliśmy autorami?

Tak. Wtedy sukces smakuje inaczej, bardziej słodko. Jeśli coś osiągniemy na tym turnieju, odbijemy sobie z nawiązką w jednej chwili lata frustracji. Muszę zacytować obszerny fragment dawnego felietonu, w którym o tym piszę:

Jesteśmy piłkarskim zaściankiem, jego definicyjnym przykładem. Wkręceni w futbol dostatecznie mocno, by nim żyć, oddychać, a zarazem piłkarskie szczyty możemy sobie pooglądać co najwyżej przez lornetkę, przez szybę w sklepie. Tak złaknieni jesteśmy kontaktów z wielkim graniem, że przy mundialach, na których nie gramy, zawsze trwa szeroko zakrojone polowanie na choćby efemeryczne polskie akcenty. A to w Hondurasie gra Boniek Garcia, a to dziadek kierownika Canarinhos ma mazurskie korzenie, a to niewiele brakowało, żeby w bidony reprezentację Paragwaju wyposażała firma spod Szczecina. Jeśli jutro dowiedzielibyśmy się, że Polak w Barcelonie odpowiada za pranie skarpet pierwszej drużyny, a w gabinetach Realu pochodzący z Radomia Janusz obsługuje punkt ksero, to pojutrze obaj rywalizowaliby o to, z którym szybciej „Przegląd Sportowy” zrobi ekskluzywny zakulisowy materiał na czołówkę.

Ale z tej naszej nieuleczalnej przeciętności da się czerpać profity. Futbol bycie przeciętniakiem potrafi wynagrodzić.

Pomyślcie jaka to będzie ulga, gdy polski zespół wreszcie – przecież kiedyś musi! – wejdzie do Ligi Mistrzów. Pomyślcie jakim świętem będzie, gdy reprezentacja Polski wyjdzie z grupy na ważnym turnieju. Gdy te pokoleniowe traumy zostaną pokonane, jakże to będzie doświadczenie pyszne. Organizowałbym parady w miastach, dał dzień wolny od pracy, średnią hawajską dla każdego. Suarrealistyczne wręcz, że oto losowanie grup Champions League, a rywali oczekuje mistrz znad Wisły, że to oto faza pucharowa, a Biało-Czerwoni w stawce – nareszcie, po latach frustracji i wpierdoli, nareszcie. To są dla ogromnej liczby polskich kibiców nietknięte, nieznane terytoria, z którymi samo obcowanie będzie czymś wyjątkowym.

Reklama

I teraz nie dający się zbić fakt: dla Hiszpanów czy Niemców nie ma gruntów nietkniętych, powyższe doświadczenie – przecież sami czujecie, jak satysfakcjonujące i przyjemne – jest dla nich zamknięte. Nie dowiedzą się jaką radochę daje pokonanie zdecydowanie faworyzowanego, bo zawsze sami są faworyzowani, nie dowiedzą się jaką dumę sprawia dołączenie do towarzystwa o półkę lepszego niż wcześniej, bo już nie ma lepszych od nich.

Zwycięstwo, choć podnosi się na koniec ten sam puchar, nigdy nie smakuje identycznie. Przywilejem słabego jest to, że może wygrać o wiele efektowniej, o wiele donośniej. Grecy mieli znacznie większe powody do dumy po Euro 2004 niż wielu innych mistrzów Europy, bo startowali z pułapu absolutnego outsidera, może tylko przed Łotwą. Dla największych, tych, którym tak zazdrościmy każdego dnia, ten triumf nigdy nie będzie miał tak samo mocnego wymiaru, bo nosi on pewne znamiona obowiązku. Kliczko gdy po raz setny broni mistrzowskiego pasa nie raduje się tym tak, jak wtedy gdy bronił go po raz pierwszy, większym wyczynem byłoby też, gdyby polscy koszykarze raz ograli Amerykanów, niż gdyby Amerykanie sto lat wygrywali w kosza wszystko i wszędzie.

Mały może wzlecieć wyżej, niż ten renomowany. To jego, nasz, przywilej. Futbol jest dość szczodry (cynicy niech czytają „przypadkowy”), by czasem na to pozwolić i wtedy, choć bijemy kogoś na drugorzędnej arenie w drugorzędnym turnieju, to może mieć to smak równie dobry co dla giganta korona. Jakoś te radości się może nie wyrównują, ale do wyrównywania dążą, można powiedzieć: każdemu futbolowi bogowie nie ochłap, a stek, rzucą, choć pod różną postacią.

Nasz ewentualny sukces poza tym jednak, że może smakować tak wyjątkowo, może mieć daleko idące konsekwencje. Jest brakującym elementem rozwoju polskiej piłki.

Uwaga, będzie patos: jesteśmy uśpionym gigantem futbolu. Krajem, któremu jeśli tylko da się na to szansę, oddycha murawą. Nie da się być w tym momencie w Polsce i ignorować nasze występy. Ta eurogłupawka, te kiełbasy reklamowane twarzą Wawrzyniaka, środek na hemoroidy w biało-czerwonych barwach, politycy i celebryci z pasją opowiadający o Pazdanie, milion “oficjalnych” hymnów – to wzięło się z zapotrzebowania, nie jest sztuczne. My naprawdę jesteśmy niesłychanie głodni piłkarskiego sukcesu.

Piłka nożna wykracza w Polsce poza swoją dziedzinę, a raczej ma na to wszelkie papiery. Ma wszelkie papiery, by się spektakularnie obudzić. Swego czasu pisałem dość optymistyczny felieton, jak wszystko się w naszym futbolu zmienia na lepsze – czołowym przykładem akademie, zmiana pokoleniowa na stopniach zarządzających, bardziej profesjonalne podejście piłkarzy itd. Ale nieco później przeczytałem w “Stan Futbolu” Krzysztofa Stanowskiego o czymś, co przeoczyłem, a co faktycznie lekko mnie zmroziło: śmierć ulicznego grania. Piękne osiedla, ale bez boisk, zakazy gry w piłkę, wymieranie dzikich Camp Nou, bo nie wolno, bo sprzedane, bo to, bo tamto. Trzy z czterech najczęściej uczęszczanych przeze mnie boisk z dzieciństwa nie istnieją: dwa sprzedane pod prywatne hacjendy, na jednym stoi sala gimnastyczna (szkoła tym samym pozbyła się trawiastego boiska), a czwarte tylko przerobiono na orlik. Zróbcie sami podobny rachunek i sprawdźcie, co wam wyjdzie.

To o tyle istotne, że w pełni się zgadzam – nie wystarczy tylko pojechać do klubu, zrobić trening, wrócić. Piłka od rana do wieczora, kopanie z kumplami, to naprawdę kreowało i nabijało niezbędne setki, tysiące godzin, które szlifowały talent.

Ale sukces na ME, może wprowadzić piłkomanię w wielkim zakresie. Może jak jeden albo drugi developer przyniesie plan osiedla bez boiska to KTOŚ upomni się: a przepraszam, gdzie mój syn będzie mógł grać w piłkę? Panie, tu jest Polska, tutaj kopiemy gałę! Nie rób jaj i zmieniaj projekt. A są jeszcze notoryczne zwolnienia z w-f, podobno prawdziwa plaga, z tą przywarą też mogłoby pomóc walczyć.

Że sukces nakręciłby koniunkturę w samym środowisku – jasna sprawa. Więcej kibiców na meczach Ekstraklasy? Też. Niemniej widzę szansę na konsekwencje nieoczywiste, a które urobią dobry grunt głęboko, kilka metrów w głąb ziemi.

Zwracam na to uwagę, bo nie widziałem sposobu walki z choćby brakiem boisk na osiedlach, teraz widzę. Cały naród porwały nas sukcesy skoczków, siatkarzy, szczypiornistów, to co dopiero piłkarzy, skoro futbol mamy we krwi.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...