„Z małego miasta wielkie sny / Gromadzą się na twoich ulicach” – śpiewa w „Małomiasteczkowym” Dawid Podsiadło. Grzegorz Staszewski też pochodzi z małego miasteczka, a jego droga pokazuje, jak wiele można osiągnąć ciężką pracą. Z Pcimianki Pcim trafił do Cracovii Michała Probierza. Dziś jest asystentem Jana Urbana w reprezentacji Polski. Pracuje z Robertem Lewandowskim, a wcześniej pracował w Górniku Zabrze z Lukasem Podolskim.

W dużej rozmowie z Weszło Staszewski opowiada o uczeniu się odwagi jako ministrant, jeździe na rowerze z Włodawy do Berlina i swojej drodze trenerskiej. Tłumaczy, czego nauczył się od Urbana, czego od Probierza i co według niego sprawiło, że Podolski oraz Lewandowski byli w stanie tak wiele osiągnąć.
Postaw 2 zł na remis do 10. minuty”w meczu Polska – Holandia i odbierz 400 zł za poprawny typ – kliknij po szczegóły

„Nie ma nic za nic”. Asystent Jana Urbana opowiada o drodze z Włodawy do pracy z Lewandowskim
Jakub Radomski: Na twoim profilu na Whatsappie jest hasło: „Nie ma nic za nic”. Dlaczego akurat te słowa są dla ciebie ważne?
Grzegorz Staszewski, asystent Jana Urbana w reprezentacji Polski: To cytat z „Rozmów przy wycinaniu lasu”, spektaklu Teatru Telewizji w reżyserii Stanisława Tyma. Jest w nim wiele uniwersalnych, ponadczasowych tekstów, ale ten najczęściej mi dźwięczy w uszach. Nie ma nic za nic. Tak jest: jeżeli na coś nie zapracujesz, to nie oczekuj, że coś dostaniesz. Nie dotyczy to tylko i wyłącznie sportu.
Ten cytat był też w twojej prezentacji, gdy zdobywałeś licencję UEFA Pro.
Zgadza się, jej podsumowaniem był fragment tamtej sztuki. Lubię ją, oglądam ciągle raz na jakiś czas. Pada w niej też cytat, żeby chodzić w swoich butach, bo jak weźmiesz czyjeś, to zawsze coś może się z nimi wydarzyć. A w swoich, gdy będziesz im wierny, dojdziesz, gdzie pragniesz. To też jest życiowe.
Dziś jesteś asystentem Jana Urbana w reprezentacji Polski, ale w przeszłości, podobnie jak on czy Jacek Magiera, grałeś w piłkę, choć na sporo niższym poziomie. Jakim byłeś zawodnikiem?
Ambitnym. Ciężko oszacować, jak duże miałem umiejętności, bo w dwóch najfajniejszych momentach zrywałem więzadła. Raz wydarzyło się to, kiedy byłem graczem występującego wówczas w Ekstraklasie Górnika Łęczna. Byłem solidny, radziłem sobie. Gdybym nie miał tych problemów z kontuzjami, myślę, że mógłbym pograć na niezłym poziomie.

Staszewski i Jan Urban
Na początku tej historii jest Włodawianka Włodawa. Drużyna z twojego miasta. Lokalne media lubią dziś opisywać twoją drogę i chwalić się, że wychowanek tego klubu zaszedł tak daleko.
Uważam, że piłka nożna to w dużej mierze ludzie, których spotkałem i którzy mnie ukształtowali. Na początku byli rodzice. Miałem 16 lat, gdy dostałem propozycję z Górnika Zabrze. Chciałem tam iść, wyprowadzić się z domu, ale nie wiedziałem, jak zareagują. A oni powiedzieli: „okej”. Nie zadawali zbyt wielu pytań. Zaufali mi.
Ale wcześniej grałem we Włodawiance, gdzie bardzo ważną postacią był trener Krzysztof Flis. Trenowanie dzieciaków to nie jest sposób na zarobienie dobrych pieniędzy, bardziej praca ideowa, której trzeba się poświęcić. On właśnie taki był: ukształtował we mnie charakter, taką zawziętość. Pewne cechy wyrobiły też we mnie inne rzeczy, którymi zajmowałem się jako dzieciak.
Co np. robiłeś?
Byłem ministrantem i pamiętam, że dało mi to wiele odwagi. Wyobraź sobie stanie na pasterce. W środku kościoła, nie wiem, z 300 osób. Nawet nie liczyłem, ale dużo. Tłum. A ty masz przeczytać fragment Pisma Świętego jako lektor. To naprawdę wymaga odwagi. To mi dzisiaj pomaga, kiedy mam zabrać głos w szatni albo czuję, że powinienem to zrobić.
Ksiądz Brzozowski z naszej parafii co roku organizował nam rajdy rowerowe. Wybierał z grupy dzieciaków z 15 osób, siadaliśmy na rowery i jechaliśmy z Włodawy np. do Berlina i z powrotem.
Do Berlina?
Wychodziło dwa i pół tysiąca kilometrów w dwie strony. Zajmowało to ponad dwa i pół tygodnia. Szkoła życia. Robiliśmy po 100 kilometrów dziennie. Nie było telefonów. Spaliśmy przy drogach, bus wiózł nam wszystkie namioty. Burza? Nie ma zmiłuj, trzeba pedałować. Kiedyś zgubiliśmy się, bus pojechał inną drogą i przez cały dzień nic nie jedliśmy. Monentami chciało się płakać, ale jednocześnie miałeś w głowie, że trzeba to ukończyć. Brałem udział w dwóch takich rajdach. Drugi był do czeskiej Pragi.
Mieliśmy też z kolegami zespół muzyczny. Niedawno moja córka znalazła kasetę VHS z naszym występem. Muszę ją jakoś przerobić, żeby dało się odtworzyć ten koncert. Grałem na gitarze, a nasz zespół gatunkowo był w stylu Red Hot Chili Peppers. Grywaliśmy w szkole, ale też np. na Dniach Włodawy. Mój drugi trener z Włodawianki to Edmund Świtka. Już nie żyje, jego imieniem nazwano stadion we Włodawie. Pamiętam, jak kiedyś dowiedział się, że dzień przed meczem czy nawet w tym samym dniu gram koncert i powiedział mi wprost: „Staszewski, albo skrzypki albo piłka”. Musiałem dokonać wyboru. Wybrałem futbol.

Staszewski w sztabie młodzieżówki Michała Probierza
Kiedy dokładnie zrywałeś więzadła?
Pierwszy raz – w Górniku Łęczna. Po trenerze Bogusławie Kaczmarku drużynę objął Dariusz Kubicki, asystentem był Artur Płatek. Czułem, że mam sporą szansę pójść do przodu, ale to mnie zatrzymało. A drugie zerwanie nastąpiło, kiedy grałem już w Małopolsce, w niższych ligach. Wtedy wiedziałem już, że trzeba dać sobie spokój z graniem w piłkę.
Byłeś obrońcą, prawda?
Tak, środkowym. Ewentualnie defensywnym pomocnikiem.
Trener Flis opowiadał mi, że próbował uczynić z Włodawianki w waszym roczniku zespół, który trochę rewolucyjnie gra w piłkę. Chodziło głównie o to, żebyście na boisku pełnili różne role, wymieniali się pozycjami.
Na pewno zostawiał nam dużo swobody. Pamiętam, jak powiedział do jednego chłopaka: „Jesteś na boisku wolnym elektronem. Możesz robić wszystko”. Byliśmy juniorską drużyną z dość małego miasteczka, ale potrafiliśmy narobić szumu na różnych turniejach. Gdy dziś o tym myślę, wydaje mi się, że to było niedawno. Chyba tylko jeden zawodnik z tamtej ekipy gra dziś na poziomie centralnym. Niektórzy już nie żyją. Różnie potoczyły się losy, ale tamte czasy były wspaniałe.
Jak bardzo dzisiaj, w pracy trenera, przydaje ci się ścisły umysł? Słyszałem, ze byłeś bardzo dobry z matematyki.
Nie wiem, czy aż tak, ale nauka rzeczywiście nie sprawiała mi problemów. We Włodawie nie było wielu rozrywek, a ja miałem starszego o dwa lata brata. Z nudów patrzyłem, jak odrabia lekcje. W pewnym momencie odkryłem, że mam naprawdę dobrą pamięć wzrokową. I później, w szkole, te zagadnienia nie sprawiały mi problemów, bo już je kojarzyłem. Kiedy kończyłem studia inżynierskie, miałem przedmioty, jak np. wytrzymałość budowli, które wymagały systematyki i wielu obliczeń. Nie mogłeś nic zawalić, nie mogłeś też ulegać emocjom.
W pracy trenera jest trochę podobnie. Kibic może widzieć szkoleniowca, który tylko chodzi i patrzy, i ten człowiek wydaje mu się nijaki. Z drugiej strony widz patrzy w telewizji na Diego Simeone, który biega, krzyczy, jest ekspresyjny i być może dla kibica to osobowościowy wzór trenera, a nie do końca tak jest.
Są szkoleniowcy, których największym atutem jest właśnie to, że zachowują spokój. Przedmioty ścisłe sprawiają, że łatwiej ci jest dużo zobaczyć, nie ulegając emocjom, a jednocześnie piłka to też liczenie, czy to statystyczne, czy jeżeli chodzi o kontrolowanie obciążeń. To nie jest proste. W futbolu masz naprawdę dużo zmiennych.

Grzegorz Staszewski i Jakub Kamiński
Jaki piłkarz był twoim idolem?
Pavel Nedved. Miałem nawet fryzurę podobną do niego (śmiech). Jako dzieciak kupowałem „Bravo Sport”, tam było mnóstwo plakatów. Nie wiem, jak, bo przecież nie było internetu, ale znalazłem pewnego dnia adres Juventusu i napisałem do nich z prośbą o autograf Nedveda. Dostałem. Przyszła pocztówka z jego własnoręcznym podpisem. Kiedy to zobaczyłem, oszalałem. Był dla mnie wzorem również dlatego, że kiedyś powiedział w wywiadzie, że nie miał zbyt wielkiego talentu, a do wszystkiego doszedł systematycznością.
Wiem, że byłeś na wielu stażach jako młody trener. Który dał ci najwięcej?
Jako pierwszy przychodzi mi do głowy ten w PSV Eindhoven, bo był pierwszym takim bardziej świadomym. Był też bardzo wartościowy, dzięki mojemu przyjacielowi Przemkowi Tytoniowi, który występował wtedy w tym klubie. Pamiętam, że przyjeżdżam, a człowiek otwierający wjazd do klubu mówi do mnie: „Dzeń dobry, panie Staszewski, zapraszamy”. Miałem już przygotowaną formułkę, co powiem, żeby mnie wpuścili, a tu niespodzianka. Wszystko o mnie wiedzą.
Wchodzę do pokoju trenerów, a tam cały sprzęt treningowy dla mnie przygotowany. Obok mnie w pomieszczeniu Boudewijn Zenden i Ruud van Nistelrooy. Pierwszy zespół prowadził wtedy Phillip Cocu, a Zenden i van Nistelrooy byli kimś w rodzaju koordynatorów młodzieży. Wyobraź sobie, że masz kogoś na plakacie jako młody chłopak. Oglądasz i przeżywasz jego mecze w telewizji. A teraz w takim Eindhoven jesteś z nim na jednym treningu.
To było kilkanaście lat temu i pamiętam, że oficjalne konto PSV na Twitterze napisało post, że trener Staszewski z Polski jest u nas na stażu. To też było dla mnie nieprawdopodobne. Wyobraź sobie, że dziś do topowego klubu w Polsce przyjeżdża na staż mało znany szkoleniowiec. Napisaliby coś takiego? Nie sądzę. Zaraz ci pokaże ten post. O, jest. Ma dwa polubienia (śmiech). A ja do dziś go pamiętam. Dał mi wielką motywację do pracy.
Bij Jong PSV is de Poolse coach Grzegorz Staszewski deze dagen te gast voor een kijkje in de keuken. Witaj! #jongpsv pic.twitter.com/LxencI5iTS
— PSV (@PSV) February 24, 2014
Miałeś 30 lat, gdy w lipcu 2017 roku zostałeś asystentem Michała Probierza w Cracovii. Jak do tego doszło?
Po drugim zerwaniu więzadeł pracowałem w krakowskiej akademii Progres Jerzego Dudka. Prowadziłem chłopców U-13. Pamiętam, że dostaliśmy bilety i pojechaliśmy na mecz reprezentacji Polski do Wrocławia. Tam podchodzi do mnie Grzegorz Makówka, jeden z opiekunów, i mówi: „Chcę, żebyś był u mnie trenerem w Kalwariance”.
Myślałem, że to żart, bo niby IV liga, ale w Małopolsce to akurat jest całkiem niezły poziom. To nie była przypadkowa zbieranina chłopaków. Mówię: „Ale jak, skoro ja nigdy nie prowadziłem seniorów?”. On odpowiedział z pewnością w głosie, że sobie poradzę. Poszedłem tam. Nie wróciłem już do pracy z dziećmi. Moim trzecim klubem była Pcimianka Pcim. Specyficzne realia, odbieranie piłkarzy z przystanków autobusowych. I nagle słyszę, że Michał Probierz przychodzi do Cracovii i będzie szukał asystentów.
Co zrobiłeś?
Poszedłem do prezesa Pcimianki, Jana Pawlika, i mówię mu, że muszę spróbować: pojechać tam nawet na parę godzin. Na rozmowę, trening, cokolwiek. Zgodził się. Ja wtedy i tak łączyłem Pcimiankę z pracą u trenera Wojciecha Stawowego w jego akademii. Trzeba było jakoś połatać domowy budżet. Pojechałem na Wielicką, na trening Cracovii. Podszedłem do trenera Probierza.
Znaliście się?
Nie. Powiedziałem, kim jestem. A on: „Jeśli chcesz, to zostajesz od jutra na bezpłatną praktykę, a ja po dwóch tygodniach powiem ci, czy się nadajesz, czy nie”. I weź tu decyduj. Teoretycznie mogłem skończyć z niczym. Rozmowa z żoną. Uznaliśmy, że stawiam wszystko na jedną kartę. Żona powiedziała: „Nawet jak się nie uda, znajdziesz pewnie nową pracę w IV lidze”. Minął chyba tydzień, gdy usłyszałem od trenera Probierza na rozgrzewce: „Idź po treningu do prezesa podpisać kontrakt”. To trener Probierz wprowadził mnie na poziom Ekstraklasy i obdarzył zaufaniem.

Grzegorz Staszewski jako asystent w Cracovii
Mam z Cracovii sporo dobrych wspomnień. Ledwo przyszedłem z IV ligi, niedawno pracowałem z dziećmi, a tu słyszę, że następnego dnia to ja prowadzę odprawę. Do dziś świetnie pamiętam mecz z Piastem Gliwice, wygrany 2:1. Trener Probierz pauzował, jego asystent Grzegorz Kurdziel również. Postanowiono, że ja poprowadzę ten mecz. Po drugiej stronie, na ławce Piasta, Waldemar Fornalik, były selekcjoner. Ale udało się zwyciężyć, a bramkę zdobył Krzysztof Piątek. Nie mam pojęcia, jak moje życie potoczyłoby się, gdybym się wtedy zawahał, nie poszedł za impulsem i nie pojechał na trening Cracovii. W tamtym czasie pomagał mi też, udzielając mądrych rad, trener Mirosław Kmieć.
Ale po ponad roku w Cracovii objąłeś zespół Hutnika Kraków, drużynę U-19. Ktoś może powiedzieć, że to wygląda jak totalny krok w tył.
W ogóle nie odbierałem tego w ten sposób. Osoby zarządzające Hutnikiem były pełne entuzjazmu i zaraziły tym mnie. Objąłem tych młodych chłopaków, zacząłem budować sztab. Dołączyłem asystenta, fizjoterapeutę. Próbowałem przenieść na ten zespół realia ekstraklasowe. To był fajny czas, a później dołączyłem do pierwszego zespołu Hutnika jako asystent. Pierwszym trenerem był Szymon Szydełko.
Podobno byliście jak ogień i woda. Ty spokojny, on wybuchowy.
Zupełnie różne osobowości, to bez dwóch zdań, ale świetnie mi się z nim pracowało. Objęliśmy zespół, gdy był na jednym z ostatnich miejsc, piłkarze nam zaufali. Zadbaliśmy o organizację. Klub zaczął żyć. Granie w Hutniku znowu sprawiało przyjemność. Szymon wszystkim dowodził, a ja często pomagałem mu w rzeczach dookoła piłki. On już wtedy miał licencję UEFA Pro, jest freakiem taktycznym. Zobaczyłem wtedy, jak wygląda granie trójką z tyłu. Mieliśmy świetną rundę, w euforii przedłużamy kontrakty. Wtedy dostałem ofertę z Górnika Zabrze. Z żoną dochodzimy do wniosku, że trzeba spróbować.
W Górniku na początku byłeś analitykiem, prawda? Twoja rola z czasem się zmieniała, rosła. W serialu Canal+Sport „Górnik. Chłopcy z Zabrza” widać, że np. w przerwie meczu to ty pokazujesz różne sytuacje zawodnikom, a Jan Urban nad tym czuwa.
U trenera Urbana byłem kiedyś na stażu w Osasunie. Później jeszcze raz, gdy prowadził Lecha Poznań. Śmiał się wtedy: „Po co ty tutaj, skoro już wszystko widziałeś?”. A ja chciałem zobaczyć, czym różni się praca w Polsce od tej w Hiszpanii. To trener Urban do mnie zadzwonił i zaproponował współpracę w Górniku. Na początku nie mogłem w to uwierzyć. Podobna historia jak w Cracovii: „Przyjedź, pokażesz nam, jak pracujesz. Przygotuj od razu analizę na podstawie jakiegoś meczu”. Dość szybko okazało się, że chcą, żebym oficjalnie dołączył do sztabu.
Wskazałbyś jakiś mecz Górnika, w którym coś, co zauważyliście jako sztab, wpłynęło konkretnie na przebieg spotkania oraz wynik?
Pamiętam spotkania u siebie z Jagiellonią Białystok i Lechem Poznań. Oba wygrane 2:1. Podobne przypadki. W pierwszej połowie przeciwnicy mieli nad nami przewagę, głównie w środku pola. W przerwie dokonywaliśmy korekt, jeśli chodzi o poruszanie się środkowych pomocników. Wypychaliśmy np. jednego zawodnika wyżej, jednocześnie przesuwając całą linię obrony. Nasza gra dzięki temu stała się bardziej płynna, odzyskaliśmy kontrolę.

Staszewski (w środku) na meczu Zagłębia Sosnowiec, z Romanem Kaczorkiem (z lewej) i Janem Urbanem
W Górniku bardzo mi imponowało, jak zawodnicy chłonęli uwagi taktyczne. Najlepszym przykładem jest Lukas Podolski. Proces budowania zaufania chwilę trwał, ale nie pamiętam żadnej sytuacji, by ten gość, który przecież w piłce wygrał wiele, lekceważył jakąkolwiek naszą uwagę. Mało tego – on sam chciał jak najwięcej wskazówek. Przed każdym meczem pytał np. szczegółowo, jak na pozycji obrońcy zachowuje się dany zawodnik. Czy wychodzi, czy zostaje, jakie ma charakterystyczne zachowania w pojedynkach. Myślę, że dlatego Podolski tak wiele osiągnął w piłce.
Co mają w sobie podobnego Podolski i Robert Lewandowski, z którym jesteś teraz w reprezentacji Polski?
Mnóstwo rzeczy. Zawziętość, mentalność zwycięzcy. Roberta znam krótko, ale pierwsze, co rzuca się w oczy, to fakt, że on nienawidzi przegrywać. Ale ja bym dorzucił do nich jeszcze Jana Urbana. Gdy popatrzysz na nich, to każdy jest trochę inną osobą, ale wszyscy mnóstwo wygrali właśnie dzięki charakterowi. Oni nic nie dostali za darmo. Są uśmiechnięci, łączy ich optymizm. Wydaje mi się też, że każdy z nich trochę potrzebuje odpowiedniego środowiska do pracy, w którym poczuje się komfortowo. Podolskiego i Lewandowskiego można by nagrać od pierwszego podania na rozgrzewce i pokazywać w akademiach, mówiąc: „Tak powinno się traktować trening”.
Lukas i Robert mają trochę taką skorupę na zewnątrz, ale muszą ją mieć, bo gdyby dali sobie wejść na głowę, wiele by zatracili. Każdy oczekuje, widząc ich w telewizji, że właśnie im poświęcą czas, ale trzeba ich zrozumieć. Oni muszą być trochę niedostępni dla ludzi. Obaj są też detalistami, perfekcjonistami. Pamiętam, jak Lewandowski uważnie analizował zachowania bramkarza reprezentacji Litwy i ich linii obronnej.
A później zdobył bramkę na 2:0, po podaniu Sebastiana Szymańskiego, idealnie w nią wbiegając.
No właśnie.
Czego nauczyłeś się od trenerów Urbana i Probierza? U tego drugiego byłeś jako asystent w Cracovii, ale też m. in. w młodzieżówce.
Inne charaktery, ale od obu się mnóstwo nauczyłem. Trener Probierz rozpalał ducha walki, zaangażowania, co bardzo mi się podobało. Drużyna szła za nim w ogień. U Jana Urbana jest inaczej, spokojniej, ale w dłuższej perspektywie też umie wypracować olbrzymią motywację.
Przed nami mecz z Holandią, a ja chciałem wrócić do spotkania w Rotterdamie, które zremisowaliście 1:1. Mam wrażenie, że Holendrzy to topowy zespół świata, takie top 6, ale jednocześnie jest to zespół w swoim graniu trochę powtarzalny. Mam na myśli np. to, że z prawej strony najgroźniejszy jest nie skrzydłowy, a Denzel Dumfries, natomiast często grają piłki na lewe skrzydło do Cody’ego Gakpo, który próbuje akcji indywidualnych.
To na pewno topowy zespół świata, ale jest coś takiego, że z takimi zespołami paradoksalnie gra się łatwiej, bo można się przygotować pod te powtarzalne rzeczy. One się dzieją w każdym meczu. Trudniej jest ustalić taktykę na spotkanie z kimś, kto jest raz taki, a raz taki, pod wpływem dnia czy meczu. Nasi zawodnicy widzieli, że rzeczy, które pokazaliśmy im na odprawie, działy się w spotkaniu z Holandią. Czuli się na to przygotowani, choć oczywiście Holandia ma kilku piłkarzy, którzy mogą wziąć piłkę i indywidualną akcją przesądzić o wygranej.
Nie jest łatwo świetnemu ofensywnemu zawodnikowi powiedzieć: „Słuchaj, dziś musisz nam pomóc i większość roboty masz wykonywać bez piłki”. To, co zrobił w Rotterdamie Lewandowski, odcinając od podań Frenkiego de Jonga, to najlepszy przykład tego, co dzieje się, gdy drużyna wierzy w plan. Mam wrażenie, że przy 0:1 nie panikowaliśmy, potrafiliśmy się odgryźć, a niektórzy, nie tylko Robert, poświęcili własne ideały dla drużyny. I w końcu udało się wyrównać. Ktoś powie, że mieliśmy trochę szczęścia, ale bardzo wiele naszych działań w tamtym meczu było zaplanowanych.
W młodzieżówce byłeś asystentem Probierza, a później Adama Majewskiego. Byłeś z kadrą U-21 na EURO na Słowacji, które zakończyło się porażkami: 1:2 z Gruzją, aż 0:5 z Portugalią i 1:4 z Francją. Co tam się stało, że było aż tak źle?
To był mój pierwszy duży turniej. Teraz, tak na chłodno, gdy o tym myślę, to w każdym z tych spotkań mieliśmy swoje momenty, których nie potrafiliśmy wykorzystać. Tu poprzeczka, tu słupek, tutaj pudło. Z Gruzją dostaliśmy gola w ostatniej minucie, co zawsze zostaje w głowach. Może na Słowacji nie wytrzymaliśmy tego wszystkiego mentalnie?
Kiedy ten sam zespół rywalizował bez takiego obciążenia przeciwko Niemcom, potrafił grać bardzo efektywnie i zremisować z nimi w Łodzi 3:3. Myślę, że na Słowacji po prostu spora część zawodników nie prezentowała swojego optymalnego poziomu.

Staszewski z Adamem Majewskim
Gdzie widzisz się w piłce za, powiedzmy, cztery lata?
Na dziś jestem asystentem i czerpię z tego wielką satysfakcję, bo w każdym środowisku mogę się wiele nauczyć. W przyszłości pewnie będę chciał spróbować samodzielnej pracy. Każdy ma swoje marzenia. Życie mi już pokazało, że z IV ligi nagle mogę znaleźć się w Ekstraklasie, a później w sztabie reprezentacji Polski. Pracować z Lukasem Podolskim, a teraz z Robertem Lewandowskim.
Nie myślę za wiele o tym, co będzie. Staram się wyciągnąć maksa z tego, co jest. O podobnych rzeczach często rozmawiam ze swoimi dziećmi. Mówię im: „Nie pozwól, żeby środowisko i rówieśnicy wmówili ci, że się nie da”.
Da się. Podolski i Lewandowski są tego najlepszym przykładem. A mi ciągle dźwięczy w uszach to: „Nie ma nic za nic”.
ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI
fot. Newspix