Wygrać turniej wielkoszlemowy? Marzenie, wiadomo. Ale tenisowe marzenia mogą być też inne. Wejść do TOP 10 rankingu WTA albo na jego szczyt. Zdobyć jak najwięcej tytułów w ciągu roku. Triumfować w WTA Finals. I tak dalej, i tak dalej. Czy więc lepszy byłby sezon dobry od początku do końca bez turnieju wielkoszlemowego, czy taki, w którym Szlema zdobywamy, ale… poza tym jest słabo?

Dylemat Igi Świątek. Czy dobry sezon jest wart nie wygrania Szlema?
Iga Świątek ma za sobą dziwny sezon. Z jednej strony wygrała trzy turnieje – w Cincinnati, Seulu, no i ten najważniejszy, czyli Wimbledon. Z drugiej: zaliczyła sporo niespodziewanych porażek. Wiele z nich wysokich. W pewnym momencie spadła nawet na 5. miejsce w rankingu WTA, choć potem powróciła tuż za plecy Aryny Sabalenki. Sporo było też frustracji, niezadowolenia z tego, co robiła na korcie. Zdarzały się również drobne urazy i inne problemy.
W meczach z trudnymi rywalkami znacznie częściej widzieliśmy Igę na korcie złą na siebie niż taką, która byłaby w pełni zadowolona ze swojego występu. I to nawet wtedy, kiedy wygrywała – bo często triumfowała wbrew swojej grze, nie za jej sprawą.
CZYTAJ TEŻ: IGA ŚWIĄTEK I ROK 2025. JAK OCENIAĆ SEZON POLKI?
Czy jednak gdyby zaproponować jej, że przez cały rok będzie grać znakomicie, wygra – dajmy na to – siedem turniejów, z czego pięć rangi WTA 1000, ale żadnego Szlema, zgodziłaby się? Szczerze wątpię. I wątpiłbym nawet wtedy, gdyby triumfowała w Roland Garros – gdzie nabiła już sporo sukcesów – a nie na wimbledońskiej trawie, na której wygrała pierwszy raz w życiu. Szlem to szczyt, w tenisie nie ma nic ponad. Jeden turniej, siedem wygranych meczów może usprawiedliwić każdy, nawet najgorszy sezon.
Zresztą, spójrzmy na kilka przykładów.
Szlem najważniejszy, czyli Raducanu, Wozniacki i… Djoković
Rok 2021, US Open. W Nowym Jorku dzieją się rzeczy sensacyjne. W turnieju mężczyzn Daniił Miedwiediew pokonuje w finale Novaka Djokovicia i uniemożliwia Serbowi zdobycie Kalendarzowego Wielkiego Szlema. W turnieju kobiet z kolei w finale grają dwie zawodniczki, których nikt się tam nie spodziewał. Jedna z nich przechodziła nawet przez kwalifikacje, to dla niej dziesiąty mecz w trzy tygodnie. Na dodatek – to ona wygrywa. Emma Raducanu w nieco ponad 20 dni przeszła drogę od talentu do mistrzyni.
A potem właściwie nic nie zrobiła.
Przeróżne kontuzje, zmiany trenerów, dziwne porażki – wszystko to sprawiło, że od czterech lat fani w Wielkiej Brytanii czekają, aż Emma wróci na swój poziom i doczekać się nie mogą. Ten jeden sukces jednak wystarczył, by zapewniła sobie spokojną emeryturę. Raducanu z miejsca podpisała wiele prestiżowych kontraktów reklamowych. Została gwiazdą. Ale przede wszystkim – zapisała się w historii tenisa. Teraz, gdy ktokolwiek spojrzy w historię tych turniejów, znajdzie tam jej nazwisko. Będzie przypominana.
Podobnie jak co jakiś czas mówi się o tym, jak w turniejach tej rangi triumfowały Sam Stosur, Flavia Pennetta czy Jelena Ostapenko i kilka innych.
Nawet jeśli to nie zawodniczki, o których pamięta się na co dzień, to ostatecznie ich nazwiska przetrwają. Z powodu tego jednego turnieju. Bo to, że Stosur była rankingową „4” czy że wygrała łącznie dziewięć turniejów WTA nikogo z niedzielnych kibiców przesadnie by nie obeszło. Ale wygrana w US Open – ta jedna, jedyna – już zmienia perspektywę. Skoro wygrała w Szlemie, warto sprawdzić, kto to był, przekonać się. A i ona sama może mówić o sobie, że jest mistrzynią wielkoszlemową w singlu (i deblu, bo tam potrafiła poszaleć).
To inne spojrzenie na całą tenisową przygodę.
Weźmy Caroline Wozniacki. Dunka miała znakomitą karierę. Już w 2010 roku została liderką rankingu. Wygrała 30 turniejów WTA, była w 55 finałach. Do historii przeszłaby jednak jako jedna z najbardziej niespełnionych zawodniczek… gdyby nie fakt, że w latach 2017-2018 przeżyła niesamowite odrodzenie. Pierwszy z tych sezonów był jednak tylko preludium – wygrała w nim między innymi WTA Finals. To o drugi tu chodzi. Wozniacki doszła wtedy do finału Australian Open – jej trzeciego finału Szlema w karierze – i wreszcie wygrała. Nie wtedy, gdy była na szczycie, a lata później. To był triumf wyczekany, wymarzony. Taki, który wydawało się, że nie nadejdzie, że jej kariera nie dostanie tej puenty.
A jednak. Wozniacki stała się mistrzynią wielkoszlemową. – Myślę, że miałam wszystkie pozostałe rzeczy w swoim CV. Byłam „jedynką”, wygrałam WTA Finals, sporo dużych turniejów… Pokonałam właściwie każdą zawodniczkę, która gra w tourze w tej chwili. To była jedyna rzecz, której mi brakowało – mówiła potem. Jedyna, ale najważniejsza. Bez niej ta kariera nie byłaby kompletna. Bez pozycji liderki rankingu da się obejść – podobnie bez wygrania Finałów WTA.
A bez Szlema? No bez Szlema jest ciężko.
Zresztą o ich statusie świadczy to, jak grał w ostatnich latach Novak Djoković (ale też Roger Federer czy Serena Williams), który skupiał się na Szlemach właśnie. Jasne, on pobił niemal wszystkie rekordy, ale jednak mógł dalej próbować wygrywać kolejne turnieje, śrubować swoje najlepsze wyniki. A jednak odpuszczał kwestie rankingowe czy wygranych imprez ATP. Wolał walczyć o Szlemy, to na nich mu szczególnie zależało.
Bo to od nich zaczyna się każdą opowieść o tenisie.
Różne perspektywy
Oczywiście, przypadek Djokovicia jest szczególny. Ten Igi Świątek w pewnym sensie już też. Polka liderowała rankingowi przez dobrze ponad sto tygodni. W wieku 24 lat ma na koncie już 25 tytułów rangi WTA. Wygrała WTA Finals, triumfowała – przed tym sezonem – w dwóch z czterech Szlemów. W turniejach rangi WTA 1000 może właściwie odhaczać po kolei wszystkie i skupiać się na tych, których jeszcze nie wygrała – zresztą w tym sezonie dopisała do tej listy imprezę w Cincinnati.
Wiadomo, że dla takiej zawodniczki kluczem będą turnieje wielkoszlemowe.
Ale jak patrzyć na to, gdy jest się w drugiej czy trzeciej setce? Z jednej strony gdyby tak raz wystrzelić, a potem zgasnąć zarabia się kupę kasy i przechodzi do historii. Z drugiej spadek z tego wysokiego konia może zaboleć. A stabilna kariera na poziomie TOP 50 czy TOP 20 rankingu, z kilkoma wygranymi turniejami – mniejszymi lub większymi – i niezłymi zarobkami, to też coś, co może kusić. Dekada gry na najwyższym poziomie, pojedynków z najlepszymi zawodnikami w tym sporcie? Nie brzmi to źle, prawda?
Z drugiej strony, który dzieciak – nie licząc jej rodaków – wychodzi na kort z rakietą w ręku i myśli sobie na przykład: „będę jak Elina Switolina”. Bo jasne, kariera Ukrainki jest do pozazdroszczenia przez wielu. Ale gdy zaczynasz trenować dany sport, robisz to dlatego, że gdzieś kryją się w tobie marzenia o tych największych sukcesach. O tym, by triumfalnie podnieść puchar na trawie Wimbledonu, mączce Roland Garros czy twardych kortach w Australii albo USA.
Dopiero z czasem perspektywa może się zmienić.
Tenis to bowiem niełatwy sport. Ledwie kilkuset zawodników i zawodniczek może powiedzieć, że wychodzi na nim na plus. Cała reszta dokłada albo jest w tym wszystkim na zero. I przez lata żywi się marzeniami o sukcesach. Z czasem te marzenia muszą się więc zmienić. Stabilne miejsce w TOP 50 to coś, co sprawiłoby radość tysiącom osób, serio. I możliwe, że część z nich – ale na pewno nie ci najwięksi – jednak postawiłaby na sezon (czy sezony) obfity w sukcesy, ale bez Szlema, zamiast tego jednego wystrzału.
A może nie? Może ostatecznie wszyscy wzięliby jednak w ciemno jeden wielki turniej? W końcu Gael Monfils – fakt, że po latach świetnej kariery – niemal ze łzami w oczach mówił, że wciąż wierzy, że stać go na to, by raz zagrać siedem wspaniałych meczów. I że ten jeden tytuł by mu wystarczył.
CZYTAJ TEŻ: GAEL MONFILS. OSTATNI MUSZKIETER WCIĄŻ CIESZY SIĘ TENISEM
Ale w Monfilsie na pewno krył się na taki sukces potencjał, miał mocne podstawy by w taką wygraną wierzyć. Wielu ich nie ma.
Iga wybierze Szlemy
Nie mam wątpliwości co do tego, że Iga Świątek ma jeden kierunek, w którym powinna zmierzać – i to wygrywanie tych największych turniejów. Polka już przeszła do historii tenisa, ma w niej miejsce choćby dziś skończyła karierę. I to miejsce w gronie dziesięciu, może piętnastu najlepszych tenisistek w dziejach ery open. Zapracowała sobie na to w ledwie sześć sezonów seniorskiej kariery i zapracowała, dodajmy, w wielkim stylu.
Teraz może tylko gonić za tym, by swoją pozycję poprawiać. A do tego potrzebne są przede wszystkim Szlemy. One się liczą.
Jej perspektywa jest jasna: wygrałam sześć turniejów wielkoszlemowych, więc wiem, że mogę dołożyć kolejne. Mam sporo innych trofeów, mam pieniądze, mam reputację. Mogę skupić się na tym, o czym marzę. A marzę o Szlemach – zakładamy, że właśnie tak wnioskuje Polka. A skąd to założenie? Stąd, że sama mówiła niedawno o potrzebie lepszego doboru turniejów, dopasowania sobie kalendarza. A skoro tak, to z pewnością dostosowany on będzie pod występy wielkoszlemowe.
Tym bardziej, że Polka ma już trzy z czterech turniejów. W czwartym – czyli Australian Open – była dwa razy w półfinale. Wie, że może tam grać na wysokim poziomie. Jest więc o krok od skompletowania Karierowego Wielkiego Szlema, ale też ma przed sobą obronę tytułu na Wimbledonie i walkę o to, by na powrót stać się królową Roland Garros. To są główne cele. Cała reszta – dodatki. A zresztą sprawa jest tu prosta: jeśli taka zawodniczka wygrywa największe turnieje, to inne też czasem zgarnie. A za tym wszystkim pójdą i sukcesy w rankingu. Tak było w tym – przecież jako całość stosunkowo słabym – sezonie. Po Wimbledonie wpadły jeszcze Cincinnati i Seul.
Więc w przypadku Igi zero wątpliwości: kiepski sezon ze Szlemem, nawet jednym, jest wart więcej niż dobry, ale bez niego (inna sprawa: czy dla Igi sezon bez Szlema w tej chwili byłby w ogóle dobry?).
A i wielu innych (wszyscy?) tenisistów by się z tym zgodziło.
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj więcej o tenisie:
- To już jest koniec. Iga Świątek odpadła z WTA Finals
- Aryna Sabalenka wciąż na szczycie rankingu WTA. Ale czy jej panowanie imponuje?
- „Pod koniec się trzęsłam”. Agnieszka Radwańska i triumf w WTA Finals
- Naomi Osaka i inni. Wypalenie to dziś w tenisie wróg numer jeden
Fot. Newspix