Najpierw pokonał młodego rodaka, po znakomitym, pięciosetowym spotkaniu. Potem solidnego Niemca ograł w trzech setach, by w kolejnej rundzie niespodziewanie odprawić turniejową czwórkę, Taylora Fritza, z którym zwycięstwo świętował tańcem. W następnym meczu jednak już nie zdołał wygrać. Po trzech fantastycznych setach Gaël Monfils zrozumiał, że organizm na więcej mu nie pozwoli. Skreczował. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz w karierze. Ale też nie po raz pierwszy i nie ostatni pokazał, że serce do walki ma jak mało kto.
Gaël Monfils. Wojownik i showman wciąż na korcie
Trzy lata temu, gdy po pięciosetowej walce odpadł w ćwierćfinale Australian Open z Matteo Berrettinim, wciąż miał nadzieję. – Nie tracę wiary. Potrzebuję tylko jednego razu. Nie wygram 20 turniejów wielkoszlemowych, ale ten jeden razy, po prostu jeden raz. Pracuję na to. Wciąż wierzę, że mogę to zrobić. Minęło 20 lat, nie udało się, ale kto wie? Może to ten rok? – mówił na konferencji prasowej po spotkaniu z Włochem.
Z kolei kilka dni temu, gdy wyeliminował Taylora Fritza, pytano go o to, czy spodziewa się, by mógł triumfować w całym turnieju. I z uśmiechem odpowiedział, że nawet o tym nie marzy. Bo marzenia ma już inne. – Zestarzeć się, mieć mnóstwo dzieci, być zdrowym – mówił. Przez ostatnie trzy lata Francuz całkowicie zmienił podejście. Przewartościował swoje życie i karierę, której zakończenia w pewnym momencie był blisko.
Dziś o końcu nie myśli. Bo tenis wciąż daje mu frajdę, wciąż sprawia radość. I jak zawsze – widać to w jego grze.
Muszkieterowie
Tym mianem określano czterech wielkich francuskich tenisistów sprzed ponad wieku, którzy hurtowo zgarniali turnieje wielkoszlemowe i triumfowali w Pucharze Davisa. Jean Borotra, Jacques Brugnon, Henri Cochet i René Lacoste tworzyli historię tenisa nad Sekwaną. Ale już w erze open trudno było o ich następców. Dość napisać, że tylko jeden Francuz – Yannick Noah w 1983 na Roland Garros – sięgnął po tytuł najwyższej rangi w erze profesjonalizacji tenisa.
Dwadzieścia lat temu Francuzi wierzyli, że mają pokolenie, które to zmieni. Nowych Czterech Muszkieterów.
Był więc Jo-Wilfried Tsonga. Uderzający piłkę mocno, świetnie przygotowany technicznie, finalista Australian Open z roku 2008. Był Gilles Simon. Raczej defensywny, ale znakomicie kontrujący, a przy tym potrafiący zaskoczyć rywali niekonwencjonalnymi zagraniami. Był Richard Gasquet. Ogromny talent z rocznika Rafy Nadala, który potencjał miał zdaniem ekspertów nawet większy od Hiszpana, ale nigdy go nie zrealizował. I wreszcie był Gaël Monfils, który w 2004 roku wygrał trzy z czterech juniorskich turniejów wielkoszlemowych.
Od skompletowania juniorskiego Wielkiego Szlema powstrzymał go na US Open Andy Murray. Szkot wygrał potem i seniorski turniej w Nowym Jorku. Francuz nie triumfował w żadnej imprezie tej rangi. Podobnie jak jego trzej koledzy.
Przez lata im to wypominano. Publika mówiła, że brak im ambicji, woli walki, że zadowolili się tym, co już mają. Nie doceniano tego, co osiągnęli. Każdy z nich wygrywał turnieje ATP. Każdy był w szerszej lub węższej światowej czołówce. Każdy odnosił triumfy nad największymi z rywali. Każdemu też, owszem, czegoś zabrakło. Może szczęścia, by wykorzystać gorszy moment Wielkiej Czwórki. Może zdrowia, by akurat przyszło wtedy, gdy pojawiała się szansa na wielki triumf. A może wszystkiego razem.
Bo to nie tak, że nie byli blisko wielkich triumfów. Tsonga był w finale wielkoszlemowym, a w 2015 roku w półfinale Roland Garros przegrał ze Stanem Wawrinką, który potem wygrał turniej. Monfils w 2008 roku – też w półfinale, i też w Paryżu – zagrał świetny mecz z Rogerem Federerem, ale przegrał między innymi przez… pęknięte szkło kontaktowe. Sześć lat później był o krok od wyeliminowania Szwajcara w ćwierćfinale US Open, miał nawet piłki meczowe. Ale przegrał. Tamtego spotkania żałował nawet Richard Gasquet, który po latach mówił:
– To była największa szansa. Gdyby wygrał, grałby półfinał z Marinem Ciliciem, a potem miałby Keia Nishikoriego, który właściwie był na wózku [Japończyk miał w tamtym okresie mnóstwo kontuzji – przyp. red.].
Nie wyszło wtedy, nie wyszło nigdy. Żadnemu z nich. Francuzi żałowali i im to wypominali. Ale z czasem się z tym pogodzili i na powrót swoich Muszkieterów pokochali. Dziś dwóch z nich jest już na emeryturze (Tsonga i Simon), trzeci ogłosił, że karierę zakończy na Roland Garros (Gasquet). W czerwcu zostanie więc jeden.
Akurat ten, po którym najmniej można się tego było spodziewać.
Żywot przerywany kontuzjami
– To wielki atleta. Być może najlepszy, jakiego mieliśmy w tenisie – mówił o nim Andy Murray. I nie tylko. Właściwie każdy, z kim Gaël Monfils grał – a nawet i ci, którzy po prostu oglądali go w akcji – podzielają to zdanie. Trudno o szybszego, bardziej sprawnego i zwrotnego tenisistę. Ale trudno też o takiego, który częściej łapałby urazy – te mniej i bardziej poważne.
No, może był jeden taki.
– Jego potencjał jest nieprawdopodobny. Ale podobnie jak jest ze mną – kiedy grasz tak agresywnie i tak „elastycznie”, masz większe szanse doznać kontuzji – mówił o Francuzie, już lata temu, Rafa Nadal. Hiszpan stracił wręcz całe lata ze swojej kariery. Monfils podobnie. Plecy, stopa, kolano, mięśnie i ścięgna nóg, ramię, oba nadgarstki, nawet żołądek czy kark. Jeśli jesteście w stanie pomyśleć o kontuzji, której doznać może tenisista, jest spore prawdopodobieństwo, że Gaël przez nią przeszedł.
W trakcie swej kariery 27 razy opuszczał kort przedwcześnie, licząc wszystkie profesjonalne mecze, nie tylko na poziomie głównego Touru (bo na nim było takich spotkań 25). Do tego dodać trzeba dziewięć spotkań oddanych walkowerem. To historyczny rekord, nikt nie ma więcej. I to rozciągający się na 20 lat – pierwszy krecz Monfilsa to rok 2005. Ostatni – wczorajsze spotkanie z Benem Sheltonem.
Wielu innych tenisistów już dawno by sobie odpuściło. Monfils jest inny. On docenia, że mimo wszystko wciąż może grać.
– Czuję się szczęściarzem. Wielu moich kolegów skończyło kariery przez kontuzje. Czuję pewne błogosławieństwo. Rafa [Nadal] miał problemy. Roger [Federer] też. Podobnie Andy [Murray]. Dlatego czuję, że mam szczęście – mówił przy okazji odejścia na emeryturę jeszcze innego tenisisty, Dominica Thiema. Mistrz US Open 2020 też przegrał z kontuzjami. A przecież jest młodszy od Francuza o… siedem lat.
CZYTAJ TEŻ: MŁODZI, NA SZCZYCIE, A JUŻ WYPALENI. O PROBLEMACH MENTALNYCH W SPORCIE
Gaël za to wciąż gra. Wciąż szaleje. Wciąż skacze, biega i robi swoje. Gra może nieco mniej ekspresywnie niż przed laty, ale to wciąż działa. Przecież na początku tego sezonu Francuz został najstarszym mistrzem turnieju ATP w historii. Przecież w Australian Open wyeliminował Taylora Fritza i doszedł do IV rundy.
Przecież – i to najważniejsze – publika nadal go kocha.
The Greatest Showman
– Zawsze mówię, że gram dla takich meczów. Wielki zawodnik, duży stadion, dobra publiczność, świetna energia. Właśnie dlatego gram – twierdził Gaël Monfils. Kiedy wypowiedział te słowa? Te konkretne – akurat po spotkaniu III rundy w tegorocznym Australian Open, gdy wygrał z Taylorem Fritzem. Ale tak naprawdę mogłyby paść dekadę, a nawet dwie temu.
Gaël od zawsze kochał bowiem wielkie mecze.
Tysiące osób na trybunach, miliony przed telewizorami. Ogromny kort. Wielka stawka. Napięcie wyczuwalne w powietrzu. To scena, na której Monfils brylował i bryluje do dziś. Niekoniecznie wygrywa – to trzeba rozróżnić. Owszem, w karierze swoje tytuły pozgarniał, grał też na największych stadionach z największymi rywalami. Ale on sam mówił, że czasem nieważne jest czy przegrasz, czy wygrasz – ważne, czy dałeś z siebie sto procent.
Wielu twierdziło, że z tym bywało u niego różnie. Że jego ekspresywna natura brała górę nad profesjonalizmem. Że często wolał popisać się w wymianie nawet kosztem jej przegrania, niż po prostu pójść po zwycięstwo. On nigdy się z takimi słowami nie zgadzał. Mówił, że i na korcie, i poza nim zawsze daje z siebie wszystko. Ale to nie oznacza, że musi rezygnować z tego, kim po prostu jest.
– Ludzie mówią, że za dużo się po korcie ślizgam. Dla mnie to pewien dar, coś naturalnego. Jasne, gram inaczej od reszty, ale jestem sobą. Myślę, że jestem artystą. Tworzę nowe style gry, bo nie chcę przegrać – mówił Francuz. To pragnienie zwycięstwa czasem – wbrew temu, co myślano – było zresztą zbyt duże. Dlatego nie odpuszczał nawet przegranych piłek, choć tak byłoby rozsądniej. Dlatego bywało, że przeciążał się na treningach. Co potem kończyło się kontuzjami.
Ale gdy był zdrowy i w najlepszej formie, potrafił i wygrać, i dać niezapomniane show.
– Zawsze chcę wygrać. Ale możliwe, że patrzę na to inaczej od wielu osób. Nie mówię, że lepiej, ale oprócz tego, że chcę wygrać, chcę też być sobą i się tym cieszyć. Ludzie zapominają, że można robić te rzeczy równocześnie. Ludzie myślą, że chcę tylko tej radości, a zwycięstwo mnie nie obchodzi. Jest inaczej – po pierwsze chcę wygrać. Po drugie – mieć z tego radość. – mówił.
Zagrania między nogami. Wysokie WYskoki do smecza. Fantastyczne woleje. Dobiegi do niemożliwych wręcz do odegrania piłek. Gaël od zawsze potrafił wszystko. Jego styl już wtedy, gdy był dzieckiem, porównywano do Yannicka Noah. Nic dziwnego, mistrz Roland Garros sprzed ponad 40 lat był pierwszym idolem małego Monfilsa. On też miał naturalną ekspresywność, pasję i ogień, które nie pozwalały mu odpuścić jakiejkolwiek piłki.
Yannick zresztą również kochał tłumy. Żywił się ich energią. Dokładnie tak jak Gaël.
– Publika potrafi cię ponieść. Dostajesz pozytywną energię i adrenalinę. A wtedy czujesz się jak zdobywca, jesteś bardziej zaangażowany w swoje uderzenia, masz więcej energii. To niesamowite. Dlatego chcę też dać coś fanom. Czasem cieszę się, gdy mecz jest zacięty, bo tłum to kocha – mówił Monfils. Jako tenisista Francuz od zawsze żył częściowo właśnie dla fanów.
I dlatego, gdy ich zabrakło, zaczął myśleć o końcu kariery.
Szlema nie będzie. Ale dobrze, że Gael wciąż jest
Jest czwartym najstarszym aktywnym tenisistą. Ale Richard Gasquet za moment skończy karierę i Gaël wskoczy na podium tego zestawienia. A że Ivan Nedelko jest w rankingu ATP w dziesiątej setce, to można równie dobrze napisać, że tylko Stan Wawrinka jest od Francuza starszy. Ale to Monfils jest aktualnie zdecydowanie najlepszy z weteranów.
Gdy po meczu z Taylorem Fritzem powiedział, że nie wierzy w wygraną w Australian Open można by uznać, że się poddał. Ale tak nie jest. Wydaje się, że wręcz przeciwnie – Monfils zna dziś swoje możliwości i wie, na co go stać. I o to będzie nadal walczyć. Tym bardziej, że przez moment krytyczny zdołał już przejść.
To był 2022 rok. Tenis dopiero co wyszedł z ery pandemii, w której Gaël nie potrafił się odnaleźć. Był bez formy, miał problemy zdrowotne, a do tego przy pustych trybunach po prostu nie chciał grać. Gdy fani wrócili, jego forma tego jednak nie zrobiła. W dodatku Elina Switolina, żona Francuza, zaszła w ciążę. Monfils naprawdę dużo myślał o tym, co teraz. Czy chce jeszcze grać w tenisa? Czy na pewno jest gotów na kolejne miesiące i lata poświęceń oraz wyrzeczeń?
A potem doszła klasyka – uraz i operacja.
– Po prostu chciałem skończyć. Miałem wielkie wątpliwości. Doszły sprawy prywatne, rodzinne. Wszystko to na mnie wpływało. Potem doznałem poważnej kontuzji stopy. Było mi trudno, pamiętam to dobrze. Miałem ponad 36 lat. Nie wiedziałem, czy stać mnie na kolejne poświęcenia. Niby mogłem trenować, przynajmniej tułów, ale nie miałem siły, by to robić – wspominał.
W pozytywnym nastroju trzymała go tylko rodzina. A tenisowo… UTS, nowy format turniejów pokazowych, który akurat wtedy stworzono. Do Monfilsa – już po jego rekonwalescencji – zadzwonił wtedy jego rodak, były tenisista, Jeremy Chardy. Zaprosił Gaëla do wzięcia udziału w imprezie. Monfils powiedział, że nie jest pewien, czy chce się tam pojawić. Co na to Jeremy?
– Stary, przestań pieprzyć. Jesteś potworem. Wrócisz. Zostałeś stworzony do tego formatu.
Monfils poprosił o trochę czasu do namysłu. Ale ostatecznie postanowił spróbować. Uznał, że to nie moment na koniec, że jeśli ma rozstać się z tenisem, to chce to zrobić, czując się spełnionym i radosnym, nie w dołku. Postawił sobie cel: zagrać na paryskich igrzyskach. Na swojej stronie internetowej pisał, że boi się powrotu. Bo nie wie, jak po kontuzji zareaguje jego ciało. Bo wie, że czeka go mnóstwo wysiłku – fizycznego i mentalnego.
Wziął więc udział w UTS, potem powoli wracał do touru. Bardzo powoli. Przegrał kilka pierwszych meczów. W rankingu spadał coraz bardziej, był już w czwartej setce. Nic nie zapowiadało, że nagle może wrócić do formy.
A potem przyszło Roland Garros.
Na nim z kolei fenomenalny mecz z Sebastian Baezem. Pięciosetówka, którą w ostatniej partii wyciagnął właściwie z niebytu, by triumfować na oczach szalejącego tłumu i córki, która pierwszy raz oglądała go z trybun. Pierwsza wygrana na poziomie Touru od 294 dni. Pierwsza w turnieju wielkoszlemowym od 493. Niezwykły moment.
– Niesamowita atmosfera. Myślę, że to jeden z dwóch najlepszych meczów jakie zagrałem, pod tym względem – mówił potem. Tyle że kolejnego wtedy w Paryżu nie zagrał. Uraz nie pozwolił mu wyjść na starcie z Holgerem Rune. Ot, stara historia. Ale w tamtym momencie emocjonalnie to było jak zjazd z Mount Everest do Rowu Mariańskiego. Mimo wszystko jednak starał się czerpać ze starcia z Baezem. Bo pokazało mu, że wciąż może grać na wysokim poziomie. Czerpał też z meczów żony, bo Elina w tamtym French Open prezentowała się naprawdę dobrze.
Kolejny powrót – dwa miesiące później – był dużo lepszy. Od początku wygrywał część spotkań, był w stanie grać na zadowalającym poziomie. Ba, pokonał kilku naprawdę renomowanych rywali, bo ulegli mu Stefanos Tsitsipas, Alex de Minaur czy Cameron Norrie. Widział, że swoje wciąż potrafi.
– Siła tych zwycięstw stała się jasna dwa tygodnie później, w Sztokholmie. Tam wygrałem 12. tytuł w karierze. Dokładnie 12 lat po tym, jak triumfowałem tam pierwszy raz. Przypadek, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to znak, że zmierzam w dobrą stronę. Tydzień później przegrałem mecz w Paryżu. Ale to niczego nie zmieniło – odzyskałem pewność siebie. A tego potrzebowałem najbardziej – wspominał. Z czasem znacząco podniósł się w rankingu i spełnił swój cel – zagrał na igrzyskach. Co prawda tylko jeden mecz, ale jednak.
Dziś już nie myśli o emeryturze. Po prostu cieszy się tym, że wciąż biega po korcie.
Ojciec ma inną perspektywę
– Nie wiem, kiedy skończę karierę. Czasem chcę grać więcej, czasem nie. Wiele aspektów może wpłynąć na tę decyzję. Trudno powiedzieć. Wiem, że się starzeję – mówił w październiku zeszłego roku. Ale w poprzednim sezonie powtarzał też, że choć zdaje sobie sprawę, ile lat ma na karku, to wciąż czuje się młody.
Przede wszystkim jednak – inaczej patrzy na wiele rzeczy.
Na taką perspektywę wpłynęło w jego przypadku założenie rodziny. Córka, która urodziła się w 2022 roku, zmieniła właściwie wszystko. Wcześniej inspirację stanowiła też dla niego Elina, którą obserwował, jak wracała po ciąży i porodzie, a także jak radziła sobie z tym, że jej ojczyzna – Ukraina – znalazła się w stanie wojny z powodu rosyjskiej agresji. Wiele czerpał też z jej profesjonalizmu, podejścia do życia i tenisa. Mediom mówił, że to osoba niezwykle silna, silniejsza nawet od niego, od której codziennie czegoś się uczy.
Również czerpania radości z życia. Choć od kiedy ma córkę, ta radość przychodzi naturalnie.
– To najlepsza rzecz na świecie. Wielka nagroda. Ale też coś, co przywraca nas do rzeczywistości. Jako tenisiści jesteśmy uprzywilejowani, rodzina sprowadza nas z powrotem na ziemię. Najlepsza rzecz na świecie to spędzić dzień z moją córką, pomóc jej odkrywać życie i wychować najlepiej, jak tylko umiem. To błogosławieństwo. Nie jest łatwo, oczywiście, ale nie jestem tym przerażony, a ciekawy. Córka to mój największy priorytet.
Wiele w tamtym okresie mówił też o tym, że z jednej strony ojcostwo motywuje go do lepszej gry, a z drugiej… w jakiś sposób przybliża do zakończenia kariery. Bo często musiał rozstawać się z córką, gdy wyjeżdżał na turnieje. – Zwycięstwa trochę pomagają, ale pogodzenie się z tym wymaga czasu. Tenis jest super, ale brakuje mi córki – twierdził. Zdaje się też, że bardzo przewartościował swoje życie.
Choćby to, jak traktuje sukces. Pisał o tym na swojej stronie.
– Czy odniosłem sukces? Zależy, kogo zapytacie. Dla wielu sukces w tenisie oznacza wygranie turnieju wielkoszlemowego. Jeśli tak jest, to nie odniosłem sukcesu. Zmarnowałem potencjał. Myślę jednak, że wielu ludzi myli sukces z konkretną pracą, tytułem, wynagrodzeniem czy liczbą obserwujących cię osób. Ale mnóstwo jest przecież nieszczęśliwych milionerów, CEO, zwycięzców Szlemów czy zdobywców Oscara. […] Mój sukces mierzę nie Szlemami, ale emocjami, które czuję codziennie. Czy jestem podekscytowany tym, że wstaję rano i spędzę dzień z moją rodziną? Czy czuję, że moje życie jest pełne i jestem szczęśliwy z powodu tego, co mam? Czy czuję wewnętrzny spokój? Jeśli tak jest, to zdecydowanie czuję się szczęśliwy.
Elina Switolina i Gael Monfils w 2019 roku. Fot. Newspix
Im bliżej końca kariery, tym więcej czasu Monfils poświęca na podobne rozważania. Wiele mówił o tym, że nie czuje, by zmarnował swój potencjał. Podkreślał też, że ludzie zapominają czasem, kim jest. Z jakiego otoczenia pochodzi, jak wielką drogę przeszedł. Mówił, że gdyby ktoś powiedział mu 30 lat temu, jakie życie będzie mieć, to po prostu by nie uwierzył.
– Moja matka była pielęgniarką, która pracowała na nocne zmiany, by pomóc mi grać w tenisa. Mój tata grał w piłkę, musiał szybko skończyć, a potem pracował w telekomunikacji. Nie mieszkaliśmy w najlepszych dzielnicach Paryża. Miałem marzenie, a teraz rozmawiam tu z wami. Znacie moje imię. To wręcz niemożliwe, szalone. Udało mi się.
O tenisie już lata temu mówił, że to dla niego ostatecznie tylko sport. Jasne, kocha go, uwielbia grać, uwielbia wygrywać. Ale to jedynie część życia, a nie całe życie. Regularnie to powtarzał, a teraz – gdy jest starszy – tym bardziej podkreśla, że tak właśnie to widzi. Mówi, że jego życie to ojcostwo, przebywanie z rodziną, dbanie o córkę i jej wychowywanie. A to co na korcie – to dodatek. I może właśnie dlatego teraz już nie musi marzyć o triumfie w Szlemie, by czuć spełnienie.
– Czy coś zmieniłbym w swojej karierze? Nie. Gdybym miał wygrać turniej wielkoszlemowy, to bym to zrobił. Jestem dumny z moich osiągnięć, doszedłem naprawdę wysoko. […] Żyjemy w świecie, który oszalał na punkcie „potencjału”. Rozumiem to. Ale chodzi też o to, by być szczęśliwym. Ludzie chcą w każdym „zmaksymalizować” potencjał i jego wykorzystanie. A to tak nie działa. Gdy byłem młody marzyłem o tym, by być w TOP 10 rankingu i zostać profesjonalistą. Udało się.
Tak, Gaël, udało się. I oby jeszcze przez jakiś czas się udawało. Bo dobrze cię mieć na korcie. Nawet jeśli czasem zejdziesz z niego przed końcem spotkania.
SEBASTIAN WARZECHA
Źródła: Oficjalna strona i social media Gaela Monfilsa, Tennis.Com, Reuters, Guardian, New York Times, CNN, Racquet, Time, Tennis Majors, Tennis World USA, Tennis365, ATP, UTS.
Fot. Newspix
CZYTAJ WIĘCEJ O TENISIE: