Był piłkarzem Miedzi Legnica. Już jako siatkarz, po dziwacznej sytuacji z transparentem na meczu, wysyłał koledze „Pozdrowienia do więzienia”. Gdy jako 16-latek zaczynał grać w PlusLidze, nie radził sobie z oczekiwaniami. Dziś Jakub Popiwczak jest podstawowym libero reprezentacji Polski siatkarzy, która mierzy na Filipinach w mistrzostwo świata. W dużej rozmowie z Weszło opowiada o ojcu-legendzie lokalnego klubu, meczu, w którym zdobył 30 punktów, książce „Rok 1984” George’a Orwella i ścieżce gimnastycznej, która za karę czekała go dzień w dzień o 6:30 rano u taty Michała Kubiaka.
![Jakub Popiwczak: Budziłem się w nocy. Myślałem o kolejnych akcjach [WYWIAD]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/09/20250831NB0846-scaled.jpg)
Jakub Radomski: Jeżeli twój tata jest siatkarzem i wręcz legendą Ikara Legnica, w którym spędził wiele lat, to jest się skazanym na sport?
Jakub Popiwczak, libero reprezentacji Polski: Zdecydowanie. Myślę wręcz, że to, jak wychowuję dzisiaj swojego trzyletniego synka, bardzo mocno wynika z tego, jak kształtowali mnie rodzice. Jako dwulatek, trzylatek przychodziłem na treningi ojca. Latałem po trybunach, biegałem za piłkami. W domu widziałem dookoła medale, puchary. Chłonąłem to. Teraz na moich zajęciach podobnie zachowuje się syn. W wolnym czasie gramy w piłkę czy jeździmy na rowerze. Robimy mnóstwo rzeczy związanych ze sportem. Kiedy czasami przynoszę do domu piłkę z klubu, z podpisami zawodników, on od razu ją sobie przywłaszcza. Wygląda na to, że rodzice mnie namaścili, trochę nieświadomie.
Twój tata, pan Dariusz, też grał jako libero? Tak jak ty i młodszy brat, Filip?
Ojciec, zanim zmieniły się przepisy, był rozgrywającym. Dopóki nie istniała jeszcze pozycja libero, niscy zawodnicy byli wykluczeni. Ciężko im było rywalizować z wysokimi graczami. Libero pojawili się w 1998 roku. To był dla taty nowy start i idealna pozycja. Ojciec grał długo na poziomie II ligi, czyli na trzecim szczeblu rozgrywek. Był ulubieńcem legnickich kibiców, a mama grała w koszykówkę i zapowiadała się na świetną zawodniczkę. Przegrała ze zdrowiem: zerwała więzadła krzyżowe w obu kolanach. Dość szybko skończyła karierę, wydaje mi się, że miała 19 lat. Później próbowała sędziować mecze i szło jej nieźle.
Mam takie wspomnienie, że często oglądaliśmy w domu spotkania Polskiej Ligi Koszykówki i mama nagle mówi: „Z tym sędziowałam. A z tą razem zaczynałyśmy”. Nie dało się za bardzo odpocząć od sportu. Mama była sędzią stolikowym, często pracowała na spotkaniach w Legnicy. Pamiętam, że często siedziałem wtedy obok niej, jako kilkuletni dzieciak. Ona obsługiwała zegar, a ja dostawałem zadanie, żeby wynotować, ile punktów rzucił dany zawodnik. Problem w tym, że byłem wtedy jeszcze takim łebkiem, którego bardziej interesowało jedzenie chrupków, niż akcje na boisku.
Rodzice nakręcali cię na siatkówkę, czy bardziej dawali dowolność?
Nie nakłaniali mnie specjalnie do żadnego sportu. Zaczynałem od pływania. Mówi się często, że ono jest świetne dla dzieciaków, bo dobrze kształtuje wszystkie mięśnie i chyba coś w tym jest. Moje pierwsze zawody wyglądały tak, że mama siedziała na trybunach. Nagle jakieś zamieszanie, bo część chłopców zgubiła czepki. Mama rozmawia z koleżanką i słyszy od niej: „Zobacz, jak ten chłopczyk ładnie płynie”. To byłem ja. Wygrałem. Ale ja nigdy tego pływania nie ćwiczyłem na poważnie. Po prostu raz w tygodniu chodziłem z mamą na basen i w pewnym momencie, mniej więcej na początku szkoły podstawowej, dzieciaki, które podchodziły do tego inaczej, zaczęły mnie przerastać.
I wtedy pojawia się piłka.
Tak. Grałem w Miedzi Legnica i jeździłem nawet na zgrupowania kadry wojewódzkiej.
Grałeś z kimś, kto później się przebił?
Był taki chłopak, który jeździł ze mną razem na kadrę. Michał Bartkowiak. Później trafił do Śląska Wrocław i nawet rozegrał kilkanaście meczów w Ekstraklasie. Byłem podjarany futbolem, bardzo. Ale o ile na podwórku mocno się wyróżniałem, to już w kadrze wojewódzkiej odstawałem od chłopaków. Pojawiała się myśl, że to jednak nie moja bajka. W piątej klasie podstawówki w końcu powiedziałem tacie, że nie chcę już jeździć na treningi. W Miedzi był wtedy szkoleniowiec, który bardzo we mnie wierzył. Jakiś czas później spotkałem go na zawodach szkolnych. Wziął mnie na bok i zaczęła się rozmowa wychowawcza, która trwała z 20-25 minut. „Dlaczego odpuściłeś piłkę?”. „Przecież miałeś taki talent”. Głupio mi się trochę zrobiło, gdy tego słuchałem.

Jakub Popiwczak w reprezentacji Polski
Na jakiej grałeś pozycji?
Środkowy pomocnik. Nawet dziś, gdy gram w piłkę np. na kadrze siatkarskiej, uwielbiam kogoś wypatrzeć i podać mu piłkę. Zawsze wolałem asystować niż strzelać gole. Pamiętam, że inspirował mnie AC Milan, ten z Didą w bramce. W ataku grał Andrij Szewczenko. Miałem jego koszulkę, która była moją ukochaną.
Olek Śliwka opowiadał mi i Edycie Kowalczyk w rozmowie do książki „Ludzie ze złota”, że w dzieciństwie jeździli na wczasy nad morze. Rozgrywali tam mecze, będąc w drużynie całą rodziną. Rodzice, on i rodzeństwo. Jeżeli ktoś nie nazywał się Śliwka, musiał grać przeciwko nim. Masz podobne wspomnienia?
Przez dłuższy czas Piotr Gruszka razem z ekipą organizowali w Legnicy turniej Gruszka Cup. Z tatą i bratem wystąpiliśmy w dwóch czy trzech edycjach, ale to miało miejsce, gdy byłem już dorosły. Z dzieciństwa pamiętam turnieje, w których grał ojciec, a ja śledziłem wszystko z boku. Byłem jednak strasznie zaangażowany emocjonalnie. Gdy tylko przydarzyła mu się porażka, sam płakałem i byłem najsmutniejszy ze wszystkich. Na piasku też grywaliśmy – jeden turniej, może dwa. Byłem takim karakanem, że wszyscy z boku, patrząc na mnie, mówili: „Przecież ten chłopaczek nie ma szans z dorosłymi”. A później się często dziwili (śmiech).
Kto prowadził cię w Spartakusie Jawor, gdy trafiłeś tam na wypożyczenie?
Miałem dwie trenerki – Martę Czyczerską i Dorotę Wojtowicz-Śliwkę.
Mamę Olka.
Dokładnie. Jedna prowadziła zespół kadetów, a druga juniorów. Trenowałem w obydwu. Byłem tam rok, bo w Ikarze Legnica zabrakło mojej grupy wiekowej. Jeździłem do Jawora trzy razy w tygodniu na treningi. To była lekcja życia: chodziłem do klasy sportowej i codziennie siedem-osiem lekcji. Po szkole, gdy miałem zajęcia w Spartakusie, od razu na pociąg albo PKS. 40 minut w trasie, dwie godzinny ciężkiego treningu w Jaworze i powrót. W domu meldowałem się przed 20.00. W weekendy do tego jeszcze dwa mecze, po jednym w kadetach i juniorach. Miałem mało czasu dla siebie, ale nie żałuję, bo dzięki występom w Spartakusie trafiłem do Jastrzębskiego Węgla.
Jak wyglądał ten mecz, w którym wypatrzyli cię skauci z Jastrzębia? To trochę dziwne, bo słyszałem, że zdobyłeś w nim 30 punktów, a przecież grasz na libero.
To było spotkanie z Jokerem Piła, chyba w 1/8 finału mistrzostw Polski juniorów. Mecz odbywał się w Nowej Soli, a trenerem Jokera był Jarosław Kubiak.

Popiwczak na rozgrzewce
Tata Michała.
Tak, który później trafił do Akademii Talentów Jastrzębskiego Węgla. Przegraliśmy z Jokerem 1:3, ale występowałem na przyjęciu. Ostatnio opowiadałem Marcinowi Komendzie, że rzeczywiście zdobyłem w tamtym spotkaniu 30 punktów. Pamiętam, że głównie kiwałem albo atakowałem po prostej, bo niczego innego nie umiałem. Ale działało. Dostałem nagrodę MVP, mimo że przegraliśmy. Później rozgrywałem spotkanie w kadrze województwa. Patrzę, a na trybunach pan Kubiak z Leszkiem Dejewskim (wieloletni asystent trenerów w Jastrzębskim Węglu – przyp. red.). W Jastrzębiu właśnie powstawała Akademia, zagaili moich rodziców i temat dość szybko potoczył się dalej.
Zgodzisz się z tym, że Jarosław i Michał Kubiakowie są do siebie bardzo podobni osobowościowo?
Zdecydowanie.
Jak byś opisał tę osobowość?
Obaj są zerojedynkowi. To chyba najlepsze słowo, które ich określa. Nie uznają kompromisów, półśrodków. Trener Kubiak był bardzo wymagający. Albo robiłeś coś tak, jak on chciał, albo byłeś karany. Ale jednocześnie to on nauczył mnie wielu zasad życiowych, które są ze mną do dzisiaj. „Nauczę was jeść widelcem i nożem” – powtarzał czasami. To oczywiście była metafora. Nie chodziło o krojenie kotleta, tylko o życie. Gdy zakładałeś „polówkę”, musiała być idealnie wyprasowana. Nie chodziliśmy w klapkach, tylko w butach. Nie można było usiąść do stołu w czapce. To tylko część jego zasad. Był takim zastępczym ojcem, który opiekował się nami 24 godziny na dobę. Szkoła życia, z czego sama siatkówka zajmowała tylko dwie godziny dziennie.
Kiedyś mocno nabroiliście i musieliście przez to regularnie wstawać o szóstej rano.
Pomińmy to, co wtedy zrobiliśmy. Kara była taka, że dwa najstarsze roczniki Akademii, czyli 30 chłopa, musiało codziennie wstawać i meldować się o 6.30 na ścieżce gimnastycznej.
Brzmi groźnie.
Rozkładaliśmy wzdłuż całej hali materace. W sumie taka „trasa” miała z 25 metrów. I równo o 6.30 każdy ruszał: przewrót w przód na prawą nogę, później na lewą, następnie przez prawy bark i przez lewy. Czołganie się. Stanie na rękach. Wszystkie możliwe ćwiczenia gimnastyczne. Trwało to 25-30 minut, my ledwo po przebudzeniu, jeszcze odbywało się to w hali przy ulicy Szerokiej, gdzie było bardzo zimno. Trauma to była, poważnie. A jeżeli ktoś się spóźniał na tę 6.30, bo np. nie wstał i trener Kubiak to odnotowywał, to taki delikwent miał dwa razy więcej ćwiczeń i musiał zapierniczać przez godzinę.
Jak długo trwała ta ścieżka?
Od połowy października do świąt Bożego Narodzenia.
Ponad dwa miesiące.
Uwierz, że bolało. Bardzo.
Co było najcięższe, gdy musiałeś wyprowadzić się z domu i trafiłeś do Akademii w Jastrzębiu?
Mógłbym ci teraz mówić, że sam wyjazd z domu nie był łatwy, nowe otoczenie, internat, inna szkoła. I to byłaby prawda. Ale to było przede wszystkim nagłe rzucenie na bardzo głęboką wodę. W Spartakusie występowałem w 1/8 finału mistrzostw Polski juniorów, ale to nie było poważne, profesjonalne granie. A tutaj trafiam do Akademii i niedługo później melduję się na treningu pierwszej drużyny Jastrzębia. Wychodzę na zajęcia, a tu obok Michał Kubiak i Michał Łasko, reprezentant Włoch.
W szkolę dostaję indywidualny tok nauczania, zaczynam żyć i trenować z dorosłymi ludźmi. W dodatku z czołowymi zawodnikami świata. A czuję się jeszcze dzieckiem, które chwilę wcześniej wyjechało z domu. Nagle Damian Wojtaszek doznaje kontuzji i ja po dwóch miesiącach treningów z pierwszą drużyną, nie mając tak naprawdę żadnego doświadczenia, w wieku 16 lat mam zadebiutować w PlusLidze.
I to jeszcze na Podpromiu, w legendarnej hali Resovii.
Dokładnie. Mecz z Resovią wyszedł mi przyzwoicie, ale później było już gorzej. Pojawiła się presja. Oczekiwania. Ciśnienie. Koledzy z drużyny wiedzieli, że jestem dzieciakiem, ale wymagali ode mnie wiele. Kiedy ktoś na mnie krzyknął, ręce czasami zaczynały drżeć, bo chciałem coś zrobić perfekcyjnie, a momentami nie byłem na to gotowy sportowo albo psychicznie. Nie było mi wtedy łatwo. Wiele razy płakałem albo wydzwaniałem do rodziców czy mojej ówczesnej dziewczyny. „Co ja tu w ogóle robię?” – zastanawiałem się. „Ja tu nie chcę być. Ja chcę do domu”. Sporo miałem takich myśli. Ale jednocześnie kolejne mecze mnie trochę budowały.

Popiwczak debiutujący w PlusLidze w wieku 16 lat
Musiałeś nauczyć się dystansu do pewnych rzeczy.
Ja ciągle się tego uczę. Moje umiejętności rok po roku idą w górę, ale jednocześnie staram się rozwijać jako siatkarz, ale też człowiek. To nieustanny proces. Zdarzało mi się też często czytać komentarze na mój temat. W zeszłym roku był taki jeden: rywalizowaliśmy w lidze z drużyną z Lwowa. Pokonali nas, ale to spotkanie nie miało wielkiego znaczenia dla układu sił w tabeli, a jednocześnie miało miejsce w przededniu ćwierćfinału Ligi Mistrzów z włoską Piacenzą. Po tamtej porażce udzielałem wywiadu. Powiedziałem coś w stylu, że ten mecz tak naprawdę nie ma dużego znaczenia, a za trzy dni czeka nas ważniejsze spotkanie, na które się mocno przygotowujemy.
Klubowe media opublikowały tę wypowiedź i w komentarzach na Instagramie jedna pani napisała: „No tak, to my wydajemy pieniądze na bilety, a tutaj gość wychodzi z uśmiechem i mówi, że przegrali i właściwie nic się nie stało”. Wtedy pomyślałem sobie, że ta kobieta ma rację.
Co zrobiłeś?
Odpisałem. Przeprosiłem ją za moje słowa. Wchodzenie w jakieś pyskówki w internecie najczęściej nie ma sensu, ale ten przypadek był inny. Nie chciałem, by ktoś pomyślał, że lekceważę kibiców albo niewłaściwie podchodzę do swoich obowiązków.
Wiesz, jest jest w sporcie: każdy przegrywa. To ludzkie, w sumie też takie zwykłe. Zdarza się. Jeden zwycięża, drugi schodzi pokonany. Siatkówka jest o tyle specyficzna, że nie ma remisów. Uważam, że czasami takie wychodzenie po porażce do wywiadu, samobiczowanie się, płakanie, obrzucanie się gównem po prostu nie ma sensu. Lepiej wyjść, uśmiechnąć się, nawet jeżeli to nie był twój dzień, i podejść do tego z dystansem. Na koniec siatkówka to po prostu rozrywka. Ludzie przychodzą na mecz, bo chcą przeżyć fajne emocje. Zdarza się, że jakaś młoda osoba czeka z pół roku, żeby przyjechać na nasze spotkanie. To dla niej coś wyjątkowego. Dlatego, nawet gdy przegram, wolę uśmiechnąć się i zrobić sobie z każdym zdjęcie.
Masz Twittera? W zasadzie teraz już X.
Miałem i wchodziłem przez trzy lata, choć czytałem tam bardziej o innych rzeczach. Nikola Grbić od początku swojej pracy w reprezentacji strasznie nas na to uczulał. Powtarzał, żeby zostawić media społecznościowe, zwłaszcza podczas ważnych imprez. Mówił: „Gdy grasz dobrze, wszyscy będą pisać o tobie pozytywnie. Kiedy zaprezentujesz się źle, będzie jazda, ale to w ogóle nie świadczy o tym, że stałeś się słabszym zawodnikiem”. Kiedy w 2022 roku zbliżały się w Polsce odbywały się mistrzostwa świata, zobaczyłem, że na Twitterze robi się bardzo duży ruch wokół siatkówki. Usunąłem wtedy konto i do dziś nie założyłem nowego.
Czasami koledzy podrzucają mi jakieś komentarze stamtąd, ale czuję, że jest mi lepiej psychicznie, odkąd nie czytam tak wiele o siatkówce. Uwielbiam ten sport, lubię oglądać mecze, ale nie zagłębiam się w komentarze czy opinie. Lubię przeczytać dobry, duży wywiad, gdy ktoś przeprowadzi taki z którymś z moich kolegów.
A o czym lubisz czytać?
O piłce nożnej. Poza tym czytam książki. Żona czasami się śmieje, że raczej nie sięgam po nic mądrego, tylko jakieś tam kryminały. Ale teraz kupiłem sobie „Rok 1984” George’a Orwella.
Ambitnie.
Na początku mówię: „Kurde, może będzie za mądra dla mnie”. Ale spodobała mi się, naprawdę. Teraz powinienem już ją płynnie kończyć, ale trochę zacząłem się męczyć. Muszę w końcu do niej usiąść i przeczytać do końca, bo chłopaki z kadry już rzucają teksty: „Ty ją chyba tylko nosisz, a nie czytasz”.
Stresujesz się na boisku?
Tak, nawet dzisiaj. Czasami bardziej, czasami mniej, ale stresuję się przed prawie każdym meczem. Tylko ja jestem takim typem zawodnika, że jeżeli się denerwuję i przeżywam, to później jestem lepszy na boisku, bo moja głowa myśli o tym, co ma się zdarzyć. Przygotowuję się na to. Dużo sobie wizualizuję, zastanawiam się np., jak zachowam się w danej sytuacji. Dzięki temu potrafię sobie poradzić ze wszystkim. A kiedy mówię sobie: „Dobra, jakoś to pójdzie”, wtedy jest najgorzej. Przychodzi mecz, nie przebiega tak, jak chciałem, a w głowie myśl: „Kuba, znowu się nabrałeś na ten luz”.
Rok 2018, mecz ze Stocznią Szczecin, która jeszcze wtedy istniała. Na trybunach w Jastrzębiu pojawia się duży transparent, sporządzony przez twoich kumpli: rysunek przedstawiający ciebie, a obok napis „Piwo dla każdego”. Wiadomo – „Piwo”, „Piwko” to twój pseudonim, nawet komentator Volleyball World nazwał cię ostatnio „Small beer”. Zaskoczyli cię wtedy koledzy?
Oj tak. Widziałem ten transparent przed meczem i w trakcie. Ale ta historia nie potoczyła się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Trwa mecz, nagle patrzę kątem oka i widzę, że na trybunach jest jakaś zadyma. Ochrona wyprowadza mojego przyjaciela. Pytam siebie: „Kurde, co się dzieje?”. Przegraliśmy 0:3, po meczu znajomi mówią: „Nie jest dobrze”. Okazało się, że uznano to za zakazaną i skandaliczną reklamę napoju alkoholowego. Niestety, kolega spędził noc w celi. Cała ta sprawa zakończyła się wlepieniem zakazu stadionowego. Dzisiaj już tylko się z tego śmiejemy. Zresztą już wtedy zareagowałem z dystansem. Po meczu napisałem: „Pozdrowienia do więzienia” (śmiech).

Tak wyglądał ten „słynny” transparent
Gdybyś miał wybrać jednego zawodnika Jastrzębskiego Węgla, którego umiejętności najbardziej podziwiałeś, to kto by to był?
Tomek Fornal. Chyba z żadnym zawodnikiem nie grałem dłużej w tym klubie, a poza tym to doskonały siatkarz. Zdarzały nam się niesnaski, na bazie różnicy charakterów, bo ja jestem bardziej poukładany, a on raczej luźny, frywolny. Moim zdaniem czasami zachowywał się nieodpowiednio w określonych sytuacjach, ale łączyło nas to, że bardzo pragnęliśmy wygrywać i zdobywać dla Jastrzębia kolejne trofea. A sportowo ten gość ma wszystko. To siatkarz kompletny. Obserwowałem go na treningach, meczach, obserwuję teraz na kadrze i często po prostu mówię: „Wow”.
Która wygrana przyniosła ci najwięcej radości?
W całej karierze?
Tak.
To nie cofniemy się daleko. Tegoroczny finał Ligi Narodów z Włochami. Zresztą cały turniej w Ningbo był fantastyczny. To pierwszy sezon reprezentacyjny, w którym noszę koszulkę pierwszego libero. Nie ukrywam, że to inne uczucie niż do tej pory. Nie zdradzę jakiejś wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że lecieliśmy do Chin z pewną niepewnością, na co tak naprawdę nas stać. Bo nowa grupa, inny zespół, trochę nowych twarzy. Tymczasem przeżyliśmy świetne i pozytywne emocje. Kosztowało nas to dużo, ale ostatecznie każdego ograliśmy po 3:0. Finał z Włochami był wyjątkowy, bo spodziewaliśmy się naprawdę bardzo ciężkiego meczu. Japonia i Brazylia, które ograliśmy wcześniej, były trochę wybrakowane, a Włosi przyjechali ze wszystkimi najlepszymi zawodnikami. My z lukami w składzie, a oni w galowym garniturze. Ale nie ugrali seta. Po ostatniej piłce ogarnęło mnie olbrzymie szczęście.
To, że zostałeś pierwszym libero kadry, jakoś zmieniło twoje podejście?
Nie, bo jestem idealistą. Czasami ktoś mówi o sportowcach: „Im się nie chce”. Albo ocenia się w ten sposób jednego zawodnika danej drużyny. Często tego typu zwroty padają w kontekście piłkarzy. Ten nie wkłada zaangażowania w mecz, temu brakuje ognia na twarzy. Gdy słyszę coś takiego, puchną mi uszy. Wydaje mi się, że każdy sportowiec, jak już tym się zajmuje, to nie po to, by robić coś na 70 procent, ale na 100 i mieć lepszy rezultat.
Jeżeli zapytasz kogoś o mnie, to pewnie usłyszysz, że wychodzę i gram na 110 procent. Jestem pracusiem, kocham siatkówkę i lubię się poprawiać. Od zawsze przyjeżdżam z takim nastawieniem na kadrę. Ono jest niezmienne. A jeżeli coś się zmieniło, to na pewno jest w mojej głowie świadomość, że na moich barkach spoczywa teraz większa odpowiedzialność.
Pytałem o wygraną, która dała największą radość. A porażka, która najbardziej bolała?
Chyba mam takie dwie. Na pewno finał Ligi Mistrzów w 2023 roku, który przegraliśmy 2:3 z ZAKS-ą Kędzierzyn-Koźle. Strasznie źle to zniosłem. Przez tydzień regularnie budziłem się w nocy i myślałem o kolejnych akcjach, w których mogłem zachować się lepiej. Zastanawiałem się, czy gdybym coś zmienił, to dałoby to wygraną Jastrzębiu. Ale jednocześnie nigdy nie obejrzałem tego spotkania w całości. Nie chciałem. To nawet dzisiaj by za bardzo bolało. Teraz, gdy ci o tym opowiadam, też jest mi źle.
Rok później znów graliśmy w finale Ligi Mistrzów, ale przegraliśmy 0:3 z Trentino. Szybko poszło, nie mieliśmy za wiele do powiedzenia. A druga porażka, którą bardzo przeżywałem, to tegoroczna przegrana 2:3 w Łodzi, w półfinale Ligi Mistrzów, z Zawierciem. To miały być moje ostatnie mecze dla Jastrzębskiego Węgla: półfinał i wielki finał. Po 13 latach żegnałem się z klubem, który wiele dla mnie znaczy (nowy sezon Popiwczak spędzi właśnie w Zawierciu – przyp. red.). Ja, Tomek Fornal, który też odszedł z Jastrzębia, i inni bardzo chcieliśmy zakończyć to wspaniałym triumfem. W PlusLidze nam nie poszło, bo przegraliśmy półfinał, ale to już nie miało znaczenia. Liczyła się Łódź, gdzie mieliśmy coś wielkiego do zrobienia, tym bardziej, że trzeci rok z rzędu byliśmy w najlepszej czwórce Ligi Mistrzów i wypadało ją w końcu wygrać.

Popiwczak z Tomaszem Fornalem
Mecz z Zawierciem zaczęliśmy świetnie. 2:0 w setach dla nas. Ale wtedy, tak mi się wydaje, u prawie każdego z nas w tyle głowy zaświtała myśl: „Zaraz kończymy mecz i jutro gramy finał. Wreszcie wygrywamy Ligę Mistrzów”. Skończyło się, jak skończyło. Zawiercie nas doszło, a w tie-breaku na przewagi wygrali 22:20. Cholernie ciężko było się z tym pogodzić.
Dla ciebie ta końcówka sezonu była mocno pechowa. Półfinał PlusLigi, mierzycie się Bogdanką LUK Lublin. Mecz numer dwa, o wielką stawkę, na wyjeździe. Doznałeś kontuzji, musiałeś opuścić boisko i mogłeś tylko oglądać, co robią twoi koledzy.
Byłem wtedy przede wszystkim zdziwiony, bo nigdy wcześniej nie miałem kontuzji. Raz w życiu sobie tylko skręciłem kostkę. Najpierw poczułem, że coś strzeliło mi w nodze, ale mówię: „Nie no, przecież mi się nigdy nic nie dzieje”. A tu taki zonk – boli dalej, muszę zejść. W głowie od razu pojawiły się czarne myśli, bo to przecież ostatnie mecze w klubie, a na horyzoncie reprezentacja Polski i mistrzostwa świata na Filipinach. A ja zrywam mięsień. Przecież po czymś takim czasami dochodzi się do siebie przez kilka miesięcy. Kreśliłem różne scenariusze, byłem załamany. Na szczęście kontuzja nie okazała się tak poważna, jak mogło się wydawać.
Oglądanie kolegów w akcji, gdy wiedziałem, że nie jestem w stanie im pomóc, było jednocześnie nowe i strasznie dziwne. Nie wiedziałem za bardzo, jak się zachować. Siedziałem, tak trochę sztucznie, z boku. Z jednej strony bardzo się emocjonowałem, żyłem meczem, a jednocześnie pilnowałem się, żeby nie okazywać za bardzo emocji na zewnątrz. Bałem się, że w tej nowej dla mnie sytuacji zrobię coś głupiego, np. wyskoczę do sędziów.
Niby wróciłem na wspominany już półfinał Ligi Mistrzów, ale było mi bardzo smutno, że z halą w Jastrzębiu , która tak wiele dla mnie znaczy, i z kibicami, pożegnałem się pierwszym półfinałowym meczem z Bogdanką. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że to moje ostatnie spotkanie ligowe dla tego wyjątkowego klubu.
Jak trudna była dla ciebie decyzja o odejściu z Jastrzębia?
Marzyła mi się zagranica. Gdybym mógł trafić do Włoch i walczyć tam o najwyższe cele w klubie z najlepszej czwórki czy piątki w rozgrywkach, to bym się na to zdecydował. Chciałem spróbować czegoś nowego. Gdy słucham Olka Śliwki, Kamila Semeniuka czy Bartka Kurka, zagraniczny transfer wydaje mi się ekscytującym doświadczeniem. Ale takiej opcji, która by mnie zadowalała, nie miałem.
Decyzja o odejściu z Jastrzębia do Zawiercia była bardzo ciężka. Cały proces jej podjęcia trwał półtora miesiąca. Walka z samym sobą i ciągłe pytania. „Zmieniamy czy jednak nie zmieniamy? Jak tam będzie?”. Wcześniej, mimo że regularnie była jakaś opcja odejścia z Jastrzębia, nigdy poważnie jej nie rozważałem. Wolałem zostać. Tutaj tydzień przed podjęciem decyzji i tydzień po jej podjęciu chodziłem rozkojarzony i gorzej spałem. Budziłem się w nocy, jak po tamtym feralnym finale Ligi Mistrzów. Rozmawialiśmy z żoną, mieliśmy wątpliwości, ale ostatecznie zdecydowałem się na zmianę. To był taki moment, gdy doszedłem do wniosku, że być może nowe miejsce i nowe bodźce wpłyną na mnie tylko pozytywnie. Dużo osób mi to doradzało, a ja musiałem dojrzeć do tej decyzji.
Z jakim nastawieniem jesteś teraz na mistrzostwach świata na Filipinach?
Chcę coś wygrać. Zdobyć medal. Jako reprezentanci Polski w siatkówce nie możemy bać się mówić tego wprost. Medal musi być naszym celem. Mamy na tyle mocny zespół, świetną grupę ludzi, że na pewno możemy to osiągnąć.
ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO:
- Marcin Komenda: „Przypięto mi łatkę. Odrywa się dopiero teraz” [WYWIAD]
- Jakub Nowak: Dla mnie nic nie jest niemożliwe [WYWIAD]
- Bartosz Kurek: Ciągle uczę się akceptować porażki [WYWIAD]
Fot. Newspix.pl / Michał Chmielewski