Reklama

Bartosz Kurek: Ciągle uczę się akceptować porażki [WYWIAD]

Jakub Radomski

12 września 2025, 09:07 • 20 min czytania 5 komentarzy

W 2014 roku Stephane Antiga nie widział go w kadrze na mistrzostwa świata, co mocno przeżył. Cztery lata później był najlepszym zawodnikiem turnieju i poprowadził Polskę do złota. Teraz, gdy na Filipinach rusza kolejny mundial, Bartosz Kurek jest kapitanem kadry. W dużej rozmowie dla Weszło jeden z najlepszych polskich siatkarzy w historii opowiada o dzieciństwie, cennym doświadczeniu w Rosji i siatkówce, która w pewnym momencie przestała sprawiać mu frajdę. Mówi o nauce akceptowania porażek i Tadeju Pogacarze, który stał się dla niego inspiracją. Wspomina też poprzednie mistrzostwa świata i niesamowity półfinał igrzysk w Paryżu przeciwko Amerykanom. – Czułem z boiska, że jeszcze nas nie złamali – przekonuje.

Bartosz Kurek: Ciągle uczę się akceptować porażki [WYWIAD]

Jakub Radomski: W podcaście Łukasza Kadziewicza powiedziałeś, że w zasadzie codziennie jest jakaś rzecz, która cię jara, daje inspirację. Co jest czymś takim teraz?

Reklama

Bartosz Kurek, atakujący, kapitan reprezentacji Polski siatkarzy: Zaznaczmy, że ta rozmowa odbywa się 22 sierpnia w Zakopanem (śmiech). Na ten moment wkręciłem się strasznie w kolarstwo. Kiedy byłem dzieckiem, tata pokazał mi Tour de France. Jarałem się tym wyścigiem, a moim bohaterem został Lance Armstrong. Później, kiedy wyszły na jaw wszystkie jego przewinienia, obraziłem się bardzo na kolarstwo. Ale teraz do niego wróciłem. Ostatnio obejrzałem cały Tour de France, widziałem też wszystkie sezony serialu Netflixa o tym wyścigu.

Tadej Pogacar jest gościem, który robi na mnie ogromne wrażenie. Chodzi o jego wyniki, sukcesy i wszechstronność, bo to człowiek, który wygrywa wielki tour, zostawiając rywali na górskich odcinkach, ale też jest najlepszy w klasykach i potrafi zwyciężyć w jeździe indywidualnej na czas. Widać, że kolarstwo go jara i chce rywalizować jak najczęściej. Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby wybrał sobie jedną specjalność. Zwracam też wielką uwagę na jego podejście do sportu. Ma w sobie luz, który widać po jego wypowiedziach. Pogacar bardzo rzadko przegrywa, ale kiedy to się dzieje, jest w nim złość, a jednocześnie dobry balans, bo akceptuje to, co właśnie się stało. Mówi np.: „To było dzisiaj, zobaczymy, co wydarzy się jutro”. W ostatnim czasie blisko mi do takiego podejścia, do takiej akceptacji niepowodzeń.

Co byś powiedział Armstrongowi, gdybyś go teraz spotkał na jakimś wydarzeniu sportowym?

Rozumiem argument, że takie były czasy. Że brali też inni. Tylko gdyby Armstrong nie grał swoim zachowaniem tak bardzo na emocjach ludzi, na emocjach młodych dzieciaków, takich jak ja, łatwiej byłoby mi to zaakceptować. Pewnie zamienilibyśmy kilka zdań, ale chętniej usiadłbym i porozmawiał z Tadejem. Może jestem romantyczny, ale wierzę, że doping w kolarstwie jest już rzeczywiście przeszłością.

Uważasz, że człowiek ma prawo do błądzenia i pomyłek w życiu? Czy bliżej ci do poprzedniego kapitana kadry, Michała Kubiaka, który czasami mówił wprost w wywiadach, że jeżeli ktoś go mocno zawiedzie, to już raczej nie daje mu drugiej szansy?

Za dużo sam popełniłem błędów, żeby mieć takie zerojedynkowe podejście jak Michał. Wiele osób wybaczyło mi jakąś pomyłkę, złe zachowanie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, czasami błądzimy. Natomiast na pewno jest jakaś granica, której przekroczenie byłoby dla mnie nie do zaakceptowania.

Nazwałeś kiedyś Kubiaka kapitanem wybitnym. Czego, jeśli chodzi o pełnienie tej roli, mogłeś się od niego nauczyć?

Michał był niesamowicie oddany drużynie. Mógł zrobić niemal wszystko na boisku i poza nim, by o tę grupę walczyć. Na pewno był dużo bardziej bezkompromisowym zawodnikiem i kapitanem ode mnie. Potrzebuję czasami trochę więcej tej bezkompromisowości i na pewno mogłem to od niego wyciągnąć. Michał był też nieustraszony – mogłeś się z nim zgadzać, nie zgadzać, ale jego pewność siebie w danych momentach to było coś fajnego i bardzo inspirującego.

Kubiak i Kurek po zdobyciu mistrzostwa świata w 2018 roku

Kubiak i Kurek po zdobyciu mistrzostwa świata w 2018 roku

Gdy myślę o Kubiaku, siatkówka zaczyna mi się kojarzyć z zaciskaniem zębów i cierpieniem. Przypominają mi się mistrzostwa świata z 2018 roku, podczas których cierpiał na odmiedniczkowe zapalenie nerek, a mimo to nie wyobrażał sobie, że zostawia drużynę. Na tym samym turnieju Piotr Nowakowski, w nocy, między półfinałem a finałem, cierpiał tak, że, trzymając się ściany, ledwo dotarł do łazienki. Ale w meczu o złoto zagrał. Tobie też zdarzały się podobne historie?

Nie chciałbym, żeby, gdy ktoś mówi o moich cechach wolicjonalnych, to była pierwsza rzecz, jaką wymienia. Ale wiem, że mam opinię gościa, który, jeżeli już nie trenuje, to raczej trzeba zrobić rezonans albo jechać do specjalisty, bo to nie odpuści po kilku dniach. Teraz trochę bardziej dbam o swoje zdrowie i żałuję, że nie robiłem tego wcześniej. Nie chodzi o to, że szybciej bym odpuszczał, tylko o bardziej świadome działanie. Dziś znam lepiej swoje ciało, lepiej wyczuwam granicę między wycieńczającym treningiem a ryzykowaniem kontuzji. Wcześniej brakowało mi takiego szacunku do siebie.

W kilku wywiadach, zwłaszcza niedawnych, powtarzałeś zdanie: „Jeżeli chcesz być mistrzem, to musisz nauczyć się przegrywać”. To jest trudne?

Tak, jeżeli rozmawiamy o ludziach, którzy chcą zostać mistrzami, czyli mają jakieś predyspozycje i są blisko tego szczytu. Dla takich osób zaakceptowanie porażek i przechodzenie nad nimi do porządku dziennego na pewno jest ciężkie. Nie chodzi o to, żeby to było bezbolesne, ale o sprawienie, by porażka działała bardziej na naszą korzyść, niż nas dołowała. To jest najważniejsze. Z drugiej strony, są też zawodnicy mniej ambitni. Oni nie myślą o mistrzostwie, tylko o tym, jak się w danej drużynie i lidze po prostu utrzymać.

A ty kiedy się tego nauczyłeś?

Uczę się tego cały czas. To nie jest skill, który ktoś posiada raz na zawsze. W tym przypadku odpowiednie myślenie trzeba cały czas wrzucać na właściwe tory. To trochę jak z treningiem siatkarskim. Raz zrobiona siłownia nie da efektów w nieskończoność. Ale można to odnieść też do techniki – na treningach często robimy naprawdę podstawowe rzeczy. Ktoś przyszedłby na hale, obejrzał pierwsze pół godziny naszych zajęć i pomyślał, że to stracony czas, bo wykonujemy podstawowe odbicia, a wystawia się wysokie i łatwe piłki. Ale w ten właśnie sposób naprowadza się ciało i umysł na dobre tory, bo złe nawyki czają się zaraz za rogiem.

W twoim przypadku, gdy mowa o akceptowaniu swoich słabości, często przytacza się rok 2016. Podpisałeś kontrakt z japońską Hiroszimą Thunders, ale ostatecznie tam nie poleciałeś. Zacytuję fragment twojej wypowiedzi z książki „Ludzie ze złota”: „Siatkówka przestała sprawiać mi radość. Treningi zapisane w kalendarzu, zamiast być obietnicą ciekawego doświadczenia, brzmiały jak wyrok”. To był proces, czy poczułeś to nagle?

Zdecydowanie proces. Gdybym był wtedy mądrzejszy, zastopowałbym go wcześniej. Dużo moich zachowań w tamtym okresie świadczyło o tym, że nie da się na dłuższą metę tak żyć. Pełne poświęcenie swojej pracy. Olbrzymie poczucie winy po porażkach. Pewne rzeczy nie powinny mieć miejsca, a wychodziły z każdym kolejnym dniem. Kumulowały się i problem narastał.

Był jakiś jeden moment, gdy zrozumiałeś, że jest naprawdę źle?

Nie lubię opowiadać szczegółowo o tamtym okresie. Ale zrozumiałem to, gdy zacząłem mieć problemy ze snem. Wtedy przestraszyłem się tego, jak reaguje moje ciało. Jedną kwestią jest mieć w sobie mentalne zmęczenie, a drugą – kiedy te zaburzone hormony w głowie zaczynają oddziaływać na twoje ciało i dzieje się z nim coś, czego nie kontrolujesz. Doprowadziłem się do stanu, w którym i dla mnie, i dla wszystkich, którzy mnie znali, stało się oczywiste, że jeżeli czegoś z tym nie zrobimy, to na pewno pójdzie w złym kierunku.

Kurek z nagrodą dla Sportowca Roku. Styczeń 2019 roku

Kurek z nagrodą dla Sportowca Roku. Styczeń 2019 roku

Ciężko było przekazać drużynie z Japonii, że jednak rozwiązujesz kontrakt? Myślę, że dla kogoś takiego jak ty musiała to być trochę forma przyznania się do przegranej.

Zdecydowanie. Teraz bym to zaakceptował, ale wtedy umieściłem to rzeczywiście na półce z napisem „porażki”. Jestem wdzięczny do dziś władzom klubu z Hiroszimy, że okazali mi w tamtym momencie zrozumienie i wsparcie. Nie wiem, jak w takiej sytuacji zachowałyby się inne drużyny.

Twój pierwszy wyjazd do zagranicznego klubu to 2012 rok i przenosiny do Dinama Moskwa. Miałeś 23 lata, podpisałeś tam dwuletni kontrakt, ale grałeś przez rok. Oczekiwania trochę rozminęły się z realiami? Brakowało ci wsparcia?

Jedno i drugie łączyło się ze sobą. Wyjechałem do Rosji ze Skry Bełchatów, gdzie nie musiałem się o nic martwić. Trafiłem do klubu, który wymagał pełnego profesjonalizmu. Dziś bez problemu bym sobie w nim poradził. Wtedy wyszedł mój brak doświadczenia i trochę romantyczne spojrzenie, że skoro wskakuję na najwyższą półkę finansową, to warunki w klubie będą przynajmniej porównywalne z Bełchatowem, a może nawet dużo lepsze. I nastąpiło zderzenie ze ścianą.

Potrzebowałem dużo czasu, by dostosować się do Dinama. Miałem myśli, że przyleciałem nieprzygotowany fizycznie, mentalnie i organizacyjnie. Dziś w takiej sytuacji byłbym w ciągłej współpracy z zaufanym człowiekiem od przygotowania fizycznego. W Rosji w pierwszym czy drugim meczu ligowym doznałem kontuzji kostki. Nie uderzałem do żadnego ze specjalistów, których znam. W Dinamie po czasie powiedzieli mi, że byli zaskoczeni, że ja nie biorę spraw w swoje ręce. Byłem przyzwyczajony do tego, że po urazie to raczej o mnie się dba, a nie że to ja mam wszystko organizować. To było młodzieńcze, trochę naiwne myślenie.

Roman Palacz – trener, który prowadził cię, gdy byłeś dzieckiem – często powtarzał, że porządek w głowie oznacza porządek na boisku. Często w kolejnych latach się o tym przekonywałeś?

Już wtedy, gdy to powtarzał, wiedziałem, że to bardzo mądre słowa. Widziałem, że gdy w szkole miałem trudniejszy okres, albo zdarzały się jakieś sytuacje, które każdy dzieciak przeżywa, mój poziom na treningach spadał. Opadała koncentracja i motywacja, by na te treningi chodzić, choć nigdy ich nie opuszczałem. Po czasie zrozumiałem, że jest w tym coś więcej, niż to, co mówił trener Palacz. To odnosi się nie tylko do organizacji życia, ale do balansu emocjonalnego, jaki masz w sobie. Do równowagi pomiędzy motywacją a akceptacją porażki. Gdybym miał dać dziś jakąś radę młodemu sportowcowi, pierwsza brzmiałaby, żeby zawsze wierzył w siebie, a to byłaby druga.

Jak bardzo na twój balans emocjonalny wpłynęło poznanie Ani, od kilku lat już żony? I jak ważne jest to, że ona też gra w siatkówkę?

Ogólnie znalezienie partnerki, przyjaciela, osoby, która dzieli z tobą twoje problemy, to jest ogromne szczęście. I ja to szczęście w postaci Ani spotkałem. Bardzo pomaga mi to, że żona rozumie, przez co przechodzę i co dzieje się w danym momencie sezonu. A jeżeli przychodzę do domu z czymś, co wydarzyło się na treningu, nie muszę spędzać wiele czasu, żeby tłumaczyć kontekst całej sytuacji. Ona od razu rozumie, o co mi chodzi. Dla mnie to jest dobre, ale wyobrażam sobie i znam takie sytuacje, gdzie zawodnicy nie do końca chcą o tym dyskutować z partnerkami. Potrzebują wsparcia, ale nie chcą rozwlekać tematów sportowych. Nie potrzebują rozdrapywania, analizy. Bardziej zależy im na przytuleniu, wysłuchaniu i poczuciu, że ktoś z nimi jest.

Kurek z żoną, Anną

Kurek z żoną, Anną

Kto był twoim pierwszym idolem? Tata, pan Adam?

Myślę, że tak, zresztą po czasie jeszcze bardziej go doceniam. Ojciec też grał w siatkówkę, był przyjmującym, długo związanym ze Stalą Nysa. Kiedy miałem 10 lat, imponowało mi, że mojego tatę przychodziło oglądać kilka tysięcy ludzi. Że mu kibicują, skandują imię i nazwisko. Później zrozumiałem, że bycie siatkarzem to nie tylko fajne momenty na hali, ale też różne sytuacje w życiu prywatnym. Szanuję ojca za to, jak to łączył i jaki potrafił być w domu.

Twoi rodzice mają różne charaktery, prawda?

Tak. Z taty mam na pewno upartość. Nie chcę rzucać przekleństwami, więc powiedzmy, że czasami na boisku wychodzi ze mnie zadziorny gracz. To cecha ojca. Podobnie jak on, lubię się czymś przesadnie zamartwiać albo starać się być przygotowany na wszystkie możliwości, te dobre, ale i złe. Od mamy przejąłem na pewno empatię, sumienność, pracowitość i nieustępliwość. Radzenie sobie z przeciwieństwami. Gdyby ktoś ją poznał, zdziwiłby się, jak silne potrafią być kobiety.

Jako dziecko byłeś skromny czy raczej pewny siebie?

Skromny i to bardzo.

Nie pasuje mi to do jednej historii. W szkole podstawowej dałeś koledze kartkę ze swoim podpisem. I powiedziałeś: „Zachowaj ją. Będzie kiedyś wiele warta”.

To paradoksalnie wynikało z braku pewności siebie. Nie miałem jej, brakowało mi też przebojowości i dlatego starałem się być trochę takim śmieszkiem i niektórych zabawiać. Zrobiłem to trochę nieświadomie. Dziś wiem, że właśnie takie zagranie „out of character”, pokazanie się, zażartowanie w ten sposób, jest zabawne. Mojemu koledze tamta sytuacja z kartką mocno utkwiła w głowie. Nie dziwię się, bo to było coś, czego się pewnie po mnie nie spodziewał.

Ktoś powiedział mi o tobie takie zdanie, że jesteś osobą, która często odnosi muzykę, filmy, czy nawet gry planszowe do relacji ludzkich i realnego świata. Mówiłeś kiedyś o swojej fascynacji serialem „Severance”, opowiadającym o ludziach, którym rozdzielono wspomnienia związane z pracą i życiem osobistym. Można w jakiś sposób tę potrzebę oddzielenia odnieść do siatkówki czy szerzej do sportu?

Aż tak mocno bym nie szedł. W tamtym serialu dochodziło jednak do rozszczepienia świadomości. Ci ludzie byli dwoma różnymi osobami. Są zawodnicy, którzy twierdzą, że na boisku wchodzą w jakiś zupełnie inny system myślenia. Pewne zasługi ma w tym Kobe Bryant, choć w jakiejś części mogła to być jednocześnie PR-owa zagrywka firmy Nike. Mam na myśli tę jego „Mamba mentality” i przekonywanie, że wskazane jest rozszczepienie roli sportowca-ojca od zabójcy na boisku.

Ja czułbym się źle, gdybym włączył swój mecz na powtórce i widział nie Bartka, a kogoś zupełnie innego. Poza tym chciałbym, żeby ten gość z boiska mógł spokojnie wrócić do domu i tam też pokazywać wartościowe cechy, które daje mu sport. Uwierz mi, że siatkówka uczy wielu świetnych rzeczy, które łatwo można przenieść na życie.

Kurek jest kapitanem reprezentacji Polski

Kurek jest kapitanem reprezentacji Polski

Porozmawiajmy o igrzyskach w Paryżu. Bartłomiej Bołądź powiedział mi w wywiadzie, że według niego nie byliście tam w dobrej formie. To był chyba taki pierwszy publiczny głos. Zgadzasz się z nim?

Jako drużyna na pewno nie byliśmy w dobrej dyspozycji. Sporo rzeczy się na to złożyło. Natomiast nie chcę odbierać niektórym zawodnikom tego, że indywidualnie zagrali fenomenalny turniej. Mocno pociągnęliśmy te igrzyska na plecach Wilfredo Leona i Tomka Fornala. Grzesiek Łomacz też był na nieprawdopodobnym poziomie, zwłaszcza gdy wszedł w tak trudnym momencie półfinału z USA. Nasi środkowi zaprezentowali się nieźle. A jako drużyna? Nie współpracowaliśmy technicznie na boisku tak, jakbym chciał, ale świetne było to, że mieliśmy jeden i ten sam mental. Tu nie było żadnych rozbieżności. Nasza forma mentalna była absolutnie topowa.

Czułeś trochę niepewność w meczu grupowym igrzysk, z Brazylią? To był trudny moment – oni się wam postawili, przez jakiś czas byli lepsi, a wy mieliście jeszcze w perspektywie spotkanie z Włochami, którzy tę Brazylię w pierwszym spotkaniu pokonali. Można było przez kilkanaście minut mieć nawet obawę, czy wyjdziecie z grupy.

Nie, nie przemknęło mi to przez głowę. Teraz, gdy patrzę na to z tej perspektywy, widzę, ile ten mecz ważył i rzeczywiście są różne myśli z tyłu głowy. Ale nie dotyczą tylko tego spotkania, ale różnych ważnych momentów. Często po fakcie zastanawiam się, jak udało nam się zachować względny spokój w danej sytuacji, przy tylu przeciwnościach.

I do jakich wniosków dochodzisz?

Że tu wychodzi pewna nadrzędna reguła – jeżeli na treningu narzucasz sobie pewien standard, to później w meczu, nawet jeśli ten poziom się trochę obniży, i tak poniżej pewnego nie zejdziesz. W Paryżu, działając na takich automatyzmach, byliśmy w stanie robić to, co trzeba.

Co działo się wewnątrz waszej grupy przed ćwierćfinałem ze Słowenią? Nie chce mi się wierzyć, że podchodziliście do niego jak do normalnego meczu o taką stawkę. Wszyscy przed turniejem i w jego trakcie mówili o klątwie ćwierćfinałów, którą trzeba przełamać. Polska odpadała w tej fazie w igrzyskach w 2004, 2008, 2012, 2016 i 2021 roku.

Nic specjalnego się nie działo, naprawdę. To też jest szkoła Nikoli Grbicia. Potrafił nam wpoić, że nic wielkiego się nie rozgrywa i trzeba po prostu wyjść na boisko, zagrać i zobaczymy, kto będzie lepszy. To tylko siatkówka. Pamiętam, że to był dla mnie pozytywny znak. Czułem, że ze Słowenią będzie dobrze właśnie dlatego, że było spokojnie. Nie widziałem nerwowych ruchów chłopaków, trenera. Odbyliśmy trening, później wideo. Przygotowaliśmy się fizycznie na tyle, na ile mogliśmy to zrobić. Pomogła nam też godzina, o której rozgrywany był tamten ćwierćfinał (9.00 rano – przyp. red.). Na zgrupowaniu wstawaliśmy wcześnie i trenowaliśmy granie o takich porach.

Muszę przyznać, że tamten mecz i w ogóle cały dzień pamiętam trochę jak przez mgłę. Jakbym tak naprawdę ocknął się dopiero, gdy wracaliśmy już autobusem ze spotkania. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Normalnie czekasz na najważniejsze mecze do popołudnia albo wieczora i czas ci się dłuży.

Naprawdę nie pamiętasz np., co działo się z tobą po ostatniej piłce?

Była euforia, wystrzał emocji. W takich chwilach nie myślisz o niczym konstruktywnym. Może leżałem chwilę na boisku? To był pierwszy moment tamtego turnieju, w którym mocno uderzyło mnie zmęczenie. Do ćwierćfinału kumulowały się emocje, adrenalina. Gdy po meczu ze Słowenią wróciłem do szatni, poczułem, jak wiele energii kosztował mnie już ten turniej. To taki stan zmęczenia fizycznego, w którym myślisz o tym, żeby to się nie przerodziło w jakąś kontuzję. Stwierdziłem, że muszę teraz czas wolny w igrzyskach spędzać raczej mało aktywnie, żeby wystarczyło mi energii do końca turnieju.

Da się logicznie wytłumaczyć to, co wydarzyło się w półfinale z Amerykanami? Było 2:1 w setach dla nich, prowadzili w końcowej fazie czwartej partii, a u was kontuzji nabawił się Paweł Zatorski, a Marcin Janusz musiał opuścić boisko. Pamiętasz w ogóle ze swojej kariery jakiś mecz, w którym nastąpiłby porównywalny powrót twojej drużyny?

Bardzo podobne emocje towarzyszyły mi, kiedy graliśmy w Berlinie mecz przeciwko Niemcom i musieliśmy wygrać, żeby wystąpić w kolejnym, już dużo łatwiejszym turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk w Rio. Udało się, w dramatycznych okolicznościach.

Nie ma przy takich meczach logicznego wytłumaczenia. Można by to tłumaczyć stricte technicznie. Załóżmy, że teraz siadamy i analizujemy statystyki. Stwierdzilibyśmy, że nie wiemy, jak pokonaliśmy USA, skoro ich atakujący, Matthew Anderson, miał w całym meczu 62% skuteczności w ataku, ich środkowi też grali bardzo dobrze, a Erik Shoji jak zwykle dawał radę w obronie.

Natomiast widać było w statystykach na bieżąco, że następuje przeciąganie liny. Miałem tego świadomość w czwartym secie – czułem, że ono trwa i że Amerykanie nas jeszcze nie złamali. Wiedziałem, że to nie jest koniec. Miałem wrażenie, że potrzebujemy jednego, dwóch punktow przy własnym serwisie i się zaczepimy do gry. Nie poddaliśmy się i odwróciliśmy losy meczu. Mam trochę ciarki, gdy teraz o tym opowiadam i sobie to przypominam. Rzadko się takie coś zdarza. To było na pewno spotkanie, które mocno zapisze się w historii polskiego sportu.

Radość Kurka po pokonaniu USA w półfinale igrzysk

Radość Kurka po pokonaniu USA w półfinale igrzysk

Finał z Francuzami, patrząc na wszystkie jego okoliczności, był w ogóle do wygrania?

Każdy mecz jest do wygrania.

Wiem, że mieliście wielkie problemy kadrowe, które nie dotyczyły tylko Janusza i Zatorskiego.

Ale wyszliśmy w siedmiu na boisko i ich też było siedmiu. Była szansa, by ich pokonać. W finale, podobnie jak z Amerykanami, też trwało przeciąganie liny. Nie zostaliśmy złamani, tylko w każdym secie, w najważniejszych momentach, oni okazywali się o tę jedną czy dwie piłki lepsi. I dało im to wygraną 3:0. Po zakończeniu meczu czułem smutek, ale z perspektywy czasu doceniam ten sukces. Srebro igrzysk jest tym, na co na tamtym turnieju było nas stać.

Dużo czasu potrzebowałeś, by je docenić?

Trochę to trwało. Nikt nie jest zadowolony, kiedy wraca do kraju ze srebrem, tym bardziej takiej imprezy. Ale później, gdy rywalizujesz w lidze, a po niej zaczynasz kolejny sezon kadrowy, myślisz o tym, ile czasu i energii poświęciłeś na to, żeby w ogóle w tym finale olimpijskim wystąpić. I dochodzisz do wniosku: „Ok, jednak coś tam zrobiłem dobrze”.

Która porażka była trudniejsza do zaakceptowania – ta z Francją, o której rozmawiamy, czy 1:3 z Włochami w katowickim Spodku, w finale mistrzostw świata w 2022 roku?

Na pewno ta z Francją. To będzie bardzo egocentryczne, co teraz powiem, ale mistrzostwo świata już mam.

Wywalczyłeś je w 2018 roku, a mogłeś nawet cztery lata wcześniej, ale Stephane Antiga postanowił nie zabrać cię na turniej. Jak trudno było pogodzić się z tym? Oglądałeś w ogóle mecze kolegów na polskich mistrzostwach świata?

Nie, żadnego. Wielki finał przeciwko Brazylii z 2014 roku obejrzałem dopiero cztery lata później, tydzień po powrocie z Turynu, gdy sam miałem już mistrzostwo świata.

Co czułeś, gdy obejrzałeś tamten mecz?

Trochę żałowałem, że nie zrobiłem tego wcześniej, bo to było naprawdę fajne spotkanie. Ale głównie czułem ulgę. Spytałeś, ile czasu godziłem się z decyzją Stephane’a. Trochę to trwało, ale kiedy zrozumiałem, gdzie w tym wszystkim tkwił mój błąd, zrozumienie przyszło mi łatwiej. Czasami patrzymy na pewne rzeczy, nie potrafiąc spojrzeć z perspektywy drugiej osoby. Tak było ze mną, nie potrafiłem tego wszystkiego ocenić na chłodno. Koledzy zdobyli mistrzostwo świata, więc wynik broni tamtą decyzję. Uważam, że nie byłem w tamtym momencie lepszy sportowo od naszych rezerwowych przyjmujących, poza tym nie byłem odpowiednim puzzlem do tej układanki. Drużyna była skonstruowana w określony sposób, a ja do niej nie pasowałem.

Zabrakło szczerej rozmowy z Antigą?

Myślę, że tak, ale to powinno wyjść z mojej strony. Trener nie jest od tego, żeby przychodzić, brać zawodnika za rękę i przekonywać go, żebyśmy znaleźli wspólny język. To gracz powinien w takich sytuacjach wykonać pierwszy krok.

Stephane Antiga i Bartosz Kurek

Stephane Antiga i Bartosz Kurek

Dostawałeś wtedy sporo wiadomości, często niemiłych, w stylu: „Gdzie ty, kur… jesteś, cwaniaczku?”. Korciło cię, by odpisywać ludziom?

Raczej nigdy mnie nie korci. Raz, może dwa odpisałem jakiemuś kibicowi, ale to było w innej sprawie, gdy czułem, że granica została przekroczona. Nie mam w sobie przekonania, że muszę udowadniać coś komuś przez internet. Skumulowana liczba tego typu wiadomości jest jakimś ciosem dla ego, dla pewności siebie i nie jest czymś przyjemnym, ale wtedy nie miałem potrzeby odpowiadania.

Przed mistrzostwami świata w 2018 roku graliście sparing z Belgią w Szczecinie. Skończyłeś jedną piłkę na 11. A w fazie finałowej turnieju byłeś najlepszym zawodnikiem mistrzostw. Co wydarzyło się w tym czasie?

Byłem w wielu drużynach i czasami jest tak, że tego, któremu nie idzie, zostawia się na lodzie. Kiedy grasz źle, to i ty o tym wiesz, twoja drużyna o tym wie i trener o tym wie. Kibice często też o tym wiedzą. W takich sytuacjach zdarza się, że zostajesz sam, musisz walczyć z tym uczuciem i poradzić sobie. Często wychodzisz z tego na jakimś turnieju mniejszej rangi albo w sezonie ligowym. Ciężko jest o wsparcie i zrozumienie, kiedy jesteśmy na mistrzostwach świata i celujemy w to, żeby zrobić historyczny wynik – obronić tytuł. W takich momentach często emocje biorą górę i nie jest łatwo poklepać po plecach tego, który nie pomógł danego dnia.

W 2018 roku była jednak szczera i otwarta komunikacja między mną a chłopakami z rady drużyny. Usłyszałem: „Rób swoje, czekamy na ciebie. Forma przyjdzie, nie martw się”. I przyszła. Duży szacunek dla chłopaków, że potrafili tak się zachować. Drużyna, która w Turynie obroniła tytuł, nie tworzyła się przez kilka miesięcy przed imprezą. Ona zaczęła być budowana już po poprzednim mundialu, kiedy z kadrą pożegnało się kilku zawodników.

Jak duże znaczenie dla waszej grupy miała w 2018 roku sytuacja z Kubiakiem, który podczas mistrzostw miał wielkie problemy ze zdrowiem, cierpiał na waszych oczach, ale nie zostawił drużyny, wrócił na boisko i też dał jej dużo w najważniejszych meczach?

Na mnie to aż tak mocno nie zadziałało, bo długo znałem Michała i nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale trochę się tego po nim spodziewałem. On zawsze tak robił. Jeżeli nie urwało mu nogi, to wychodził na boisko i próbował. Dla niektórych tamta sytuacja była zdziwieniem czy wręcz szokiem. Dla mnie to był po prostu zajebisty gest. Niczego innego się po Michale nie spodziewałem i myślę, że to najlepszy komplement, jaki może dostać.

Niedługo po tym, jak skończyłeś ostatnią akcję w wielkim finale, pobiegłeś do szatni, by zadzwonić do najbliższych. Co im powiedziałeś?

To nie było nic wyszukanego. Powiedziałem rodzicom, żeby cieszyli się i że żałuję, że ich nie ma. Żonie powiedziałem to samo.

Kurek w otoczeniu kolegów z kadry

Kurek w otoczeniu kolegów z kadry

Jesteś dziś kapitanem reprezentacji, zaczynającej kolejne mistrzostwa świata, w której znaleźli się Kuba Nowak i Maksymilian Granieczny. Obaj z rocznika 2005. Przychodzili na świat, gdy ty miałeś już za sobą debiut w PlusLidze. Jak bardzo ich pokolenie różni się od twojego?

Nie użyję słowa „przepaść”, ale jest między nami bardzo duża różnica. Jeżeli widzę z obu stron szacunek, a tak jest tutaj, to nie uświadamiam młodym, że jeszcze dużo czasu musi upłynąć, zanim staną się pełnoprawnymi członkami reprezentacji. Oni już nimi są i tyle.

Lubię obserwować kolejne generacje. Trochę ciężko mi to przyznać, ale uważam, że każda następna jest lepsza od poprzedniej. Najwidoczniej udało nam się w polskiej siatkówce nie popełnić po drodze błędów. Każdy z chłopaków wchodzi do kadry w młodszym wieku i z jeszcze większymi umiejętnościami, niż jego poprzednicy. Gdy byłem w ich wieku, dzieliły mnie od nich lata świetlne. I to jest fajne. Życzę im, żeby pielęgnowali w sobie talent i pracowitość, bo niczego im nie brakuje, żeby grać w tej reprezentacji przez kilkanaście lat.

Ostatnie pytanie będzie trochę banalne. Z jakim nastawieniem poleciałeś na Filipiny?

To wcale nie jest banalne pytanie. Nie wiem, jak to powiedzieć. Możemy do tego wrócić po turnieju. Zobaczymy, czy się spełni to, o czym teraz myślę. Chętnie po powrocie jeszcze raz odpowiem ci na to pytanie.

A teraz? Znajduję się od dwóch, trzech lat trochę w takim momencie przejściowym i muszę znaleźć swój sposób na motywację. Odnaleźć siebie w tym wszystkim. Nie jestem już zawodnikiem, od którego zaczyna się ustalanie składu. Mam inną rolę, wiem, jakie są moje zadania i czego trener się po mnie spodziewa. Będę się starał wykonać wszystko, jak najlepiej mogę. To nowe doświadczenie, ale też się nim jaram.

ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI 

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO:

5 komentarzy

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama