W najbardziej oczywistym dziś wariancie z dodatkowego miejsca pucharowego skorzystałaby Pogoń Szczecin, uzupełniając grono zespołów, które już w tym roku zagrają w Europie. W ciemno można jednak założyć, że tak się nie stanie. Od przeszło 40 lat nie zdarzyło się bowiem, by pierwszą piątkę w dwóch sezonach z rzędu tworzyły te same zespoły – nawet w innej kolejności. Polska jeszcze nigdy nie wysłała rok po roku identycznego zestawu pucharowiczów. Zmiana w czołówce jest więc pewna. Pytanie tylko, kto na niej zyska, a kto straci.

Wielkim mankamentem Ekstraklasy, który sprawiał, że co kilka lat majstrowano przy systemie rozgrywek, była do niedawna relatywnie niewielka pula celów do rozdysponowania. Do 2013 roku liga toczyła się w systemie szesnastozespołowym, przy dwóch miejscach spadkowych i trzech pucharowych. W takich realiach, gdy trafiły się sezony, w których ktoś wyraźnie odstawał na plus albo na minus, groziło to niebezpiecznie szerokim środkiem tabeli, niemającym o co grać. Rozszerzenie ligi o dwa dodatkowe zespoły, które zawsze było gdzieś na horyzoncie, tylko pogłębiałoby to zagrożenie. Zdecydowano się więc na eksperymenty z grupą mistrzowską i spadkową. Dzięki temu to grono zespołów, które nie miały realnych szans na mistrzostwo, czy grę w Europie, mogło się motywować perspektywą spokojnej końcówki sezonu. Awans do górnej ósemki był celem stawianym w zdecydowanej większości klubów, a tylko ostatni słabeusze, czy najbardziej strachliwi prezesi, przed sezonem nie oczekiwali od trenerów niczego więcej niż utrzymania.
Strach przed nudą w środku tabeli jednak nie zniknął. Kiedy więc zarzucono już słusznie miniony eksperyment z dzieleniem punktów, to tylko pod warunkiem dołożenia trzeciego spadkowicza, by zminimalizować liczbę meczów o nic. Pomijając sezon przejściowy, w którym spadał tylko jeden zespół, utrzymano ten stan przy ostatniej dotąd reformie. Dzięki temu liga doszła do sytuacji, w której 1/3 miejsc w tabeli świeci się na inny niż neutralny kolor. Trzy pierwsze stanowiły marchewkę, trzy ostatnie kij.
W krajach, które miejsc biorących mają więcej, dodatkowe udziwnienia nie są niezbędne. Gwarantem emocji jest bowiem perspektywa gry w rozgrywkach UEFA. Przed rokiem Bundesliga wysłała do pucharów ósme w tabeli Heidenheim, teraz to samo wydarzyło się w Hiszpanii z Rayo Vallecano. Dla Ekstraklasy liga niemiecka jest jednak lepszym punktem odniesienia, bo również toczy się w osiemnastozespołowej stawce. Tam spadają dwa zespoły, trzeci od końca gra w barażach, cztery pierwsze są w Lidze Mistrzów, piąty w Lidze Europy, a szósty w eliminacjach Ligi Konferencji. Dodatkowo często przypada jeszcze lidze miejsce przysługujące zdobywcy krajowego pucharu. Trzeba się naprawdę mocno napocić, by w takim systemie w ostatnich tygodniach sezonu nie mieć już o co grać. Sztucznie emocji podkręcać nie trzeba.
Michał Trela: Bezpieczny środek tabeli tym razem może się okazać wyjątkowo wąski
Piątka po pół wieku
W Polsce aktualny system obowiązuje krótko i na razie nie ma na szczęście głosów, że trzeba by w nim coś zmienić, ale głowy z krótszymi lontami mogłyby się już czasem zagrzać. W ostatnich dwóch latach wprawdzie mistrz nie był znany do samego końca, ale już na dole w minionym sezonie nie grano o nic. Zespoły od szóstego miejsca w dół, właściwie od odpadnięcia Jagiellonii z Pucharu Polski pod koniec lutego, wiedziały, że o nic nie walczą. Cracovia, Motor Lublin, GKS Katowice, Górnik Zabrze, czy Piast Gliwice dość szybko mogły się zająć planowaniem kolejnych rozgrywek, albo wyznaczaniem sobie wewnętrznych celów. Wkrótce, po zażegnaniu degradacyjnych lęków, dołączyły do nich Widzew Łódź, Korona Kielce i Radomiak. A nawet dla Lechii Gdańsk i Zagłębia Lubin w ostatnich dwóch kolejkach wszystko było już jasne. Tego nie da się uniknąć w żadnym systemie. Czasem zwyczajnie sezon tak się ułoży.
Nie ma jednak wątpliwości, że wywalczenie piątego miejsca pucharowego także i pod względem emocji w lidze jest dla Ekstraklasy doskonałą wiadomością, choć paradoksalnie, gdyby obecny system obowiązywał już w poprzednim sezonie, emocji w końcówce byłoby… mniej. Jednym z najbardziej elektryzujących meczów majowej Multiligi był bezpośredni „baraż o Europę” między Jagiellonią Białystok a Pogonią Szczecin. Przy pięciu miejscach biorących, oba zespoły już dużo wcześniej miałyby pewną kwalifikację do Europy. To jednak tylko dowód, że żaden system nie gwarantuje likwidacji meczów o nic, które notabene też mogą mieć wartość szkoleniową i być ciekawe dla widza. Niemniej, co do zasady, przy siedmiu, a nawet ośmiu miejscach, które „coś” oznaczają (cztery lub pięć puchary, trzy spadek), zbliżamy się już do połowy stawki, która ma o co grać. Jedno dodatkowe miejsce w pucharach to teoretycznie niewiele, ale już widać, jak mocno ożywczo podziałało na kluby dotychczas będące w dalszym szeregu.
Ostatni i dotąd jedyny raz wysłaliśmy do Europy pięć klubów w zamierzchłych czasach, bo w sezonie 1977/1978. Teraz zrobimy to ponownie. A perspektywa dostania się tam nawet z piątego miejsca, przy wygranej w Pucharze Polski kogoś z czołówki ligi, działa na wyobraźnię w wielu miejscach w Polsce. Patrząc na poprzednie lata, najbardziej z piętnastego miejsca Polski w rankingu UEFA powinni się ucieszyć w Szczecinie. Gdyby ten system obowiązywał wcześniej, w poprzednich dwóch sezonach skorzystałaby Pogoń, która była najwyżej sklasyfikowanym zespołem poza miejscami premiowanymi awansem do pucharów. Wcześniej dwa razy to samo spotkało Piasta. A patrząc na całą minioną dekadę, dwukrotnie w takiej sytuacji była również Lechia, a po razie Jagiellonia, Warta Poznań, Wisła Płock, czy Korona. Przykład trzech ostatnich drużyn pokazuje, że przy dodatkowym miejscu w pucharach Ekstraklasa może czasem wysyłać do Europy trochę „egzotyki”. Warta i Korona naszymi klubami eksportowymi nie były bowiem nigdy w historii, Nafciarze z kolei występowali w pucharach przed niemal dwiema dekadami.
Teraz też kilka klubów głodnych Europy ostrzy sobie na nią zęby.

Zmiana jest pewna
Przed sezonem są w Polsce trzy kluby, których awans do pucharów trzeba traktować jako plan minimum. Wszystko inne trzeba będzie odebrać jako katastrofę. To Lech Poznań, Raków Częstochowa i Legia Warszawa. W każdym z tych miast mają uzasadnione mistrzowskie aspiracje. Za sam awans do europejskich pucharów nikt nie będzie tam przypinał orderów, będzie to traktowane jedynie jako uratowanie sezonu. Poza nimi jest jednak grono klubów, które o pucharach mówią i podejmują realne działania, by się do nich dostać. Jest ich na tyle dużo, że siłą rzeczy to wśród nich trzeba szukać zarówno potencjalnych rewelacji, jak i… rozczarowań sezonu.
W najbardziej oczywistym dziś wariancie piątkę pucharowiczów uzupełniłyby Jagiellonia i Pogoń. Już można jednak założyć, że to się… nie wydarzy. Takie rozstrzygnięcie oznaczałoby bowiem taką samą czołową piątkę jak w poprzednim sezonie (pomijając wariant, w którym jeden z tych klubów sięga po Puchar Polski). A coś takiego nie zdarzyło się w polskiej lidze od blisko pół wieku, gdy w latach 1979-1981 Widzew, Legia, Śląsk, Wisła Kraków i Szombierki przez dwa sezony w różnych konfiguracjach dzieliły się miejscami w top 5. Identycznego zestawu pucharowiczów jak rok wcześniej nie wystawiliśmy jeszcze nigdy. Zmiana w tym roku jest więc praktycznie pewna. Z niewiadomą jedynie, kto na niej straci, a kto skorzysta.
W specyficznym położeniu jest Jagiellonia. Jako mistrz Polski sprzed roku i aktualny ćwierćfinalista Ligi Konferencji, któremu udało się zachować tego samego trenera i dyrektora sportowego, przy poszerzonej puli miejsc pucharowych, teoretycznie powinna traktować awans do Europy jako oczywistość. Realia rynkowe pokazują jednak, że takie osiągnięcie trzeba by ponownie uznawać za duży sukces. Wszak Adrian Siemieniec i Łukasz Masłowski tworzyli latem zespół praktycznie od nowa, a ważnych zawodników tracili nie tylko na rzecz silniejszych klubów europejskich, ale też ligowych konkurentów, jak Lech, czy Górnik.
Nieoczywisty stosunek do pucharów
Rozsądek podpowiada, że przy takiej skali przebudowy, połączonej jeszcze z ponownym zaangażowaniem w europejskie puchary, klubowi z Podlasia może się przytrafić tzw. sezon przejściowy, w którym zagra gorzej, niż przyzwyczaił. Nie musi to oznaczać tąpnięcia, jakie zdarzały się po mistrzowskich sezonach Legii czy Lechowi, ale delikatne obsunięcie o kilka miejsc. Jeśli jednak kogoś w polskiej piłce da się uznać w ostatnich latach za cudotwórców, to właśnie duet prowadzący „Jagę”. Nie da więc się wykluczyć, że znów im się uda. Ale gdyby tak się stało, choćby z czwartego czy piątego miejsca, byłby to sukces, a nie naturalna kolej rzeczy. Białostoczanie dołączyli do czołówki, lecz jeszcze nie zabetonowali w niej miejsca tak mocno, by ich obecność w niej można było kwitować wzruszeniem ramion.
Nie jest natomiast wcale oczywiste, jak traktowany byłby awans do pucharów w klubach, które w ostatnim czasie zmieniły właścicieli, wyszły na organizacyjną prostą i głośno mówią o wielkich ambicjach. Pogoni w pucharach nie ma od ledwie dwóch edycji, a wcześniej grała w nich dwa razy z rzędu. W sezonach, kiedy nie reprezentowała Polski w Europie, była tego bardzo bliska — kończyła ligę na czwartym miejscu i dwa razy z rzędu przegrywała finał Pucharu Polski. Na powrót do Europy nikt w Szczecinie nie kręciłby nosem, ale zajęcie czwartego czy nawet trzeciego miejsca raczej nie byłoby tam pewnie powodem do dzikiej euforii. „Portowcy” pragną przede wszystkim tytułu, wstawienia czegoś namacalnego do gabloty. Puchary byłyby dla nich czymś więcej niż osiągnięciem planu minimum, ale nie aż tak znowu gigantycznym sukcesem.
Jeszcze dziwniej wygląda stosunek kibiców Widzewa Łódź do startującego sezonu. Ostatnia obecność tego klubu w Europie przypada jeszcze na poprzednie stulecie. Krócej na występy w pucharach czekają fani Polonii Warszawa, GKS-u Katowice, Amiki Wronki, Wisły Płock, Zawiszy Bydgoszcz, GKS-u Bełchatów, czy Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski. Racjonalnie patrząc, po trzynastym miejscu w poprzednim sezonie i okopaniu się w bezpiecznym środku tabeli w poprzednich latach, awans Widzewa do Europy byłby wielką sprawą i główną historią do zapamiętania z tego sezonu.

Europa jako sukces
Patrząc jednak na nadęty ładunek oczekiwań w Łodzi, wcale nie musiałoby to oznaczać euforii bez żadnego „ale”. Pułap oczekiwań kibiców Widzewa z nowym bogatym właścicielem sięga walki o mistrzostwo Polski, zdobywania trofeów. Czwarte czy piąte miejsce, choć byłoby najlepszym, jakie wielu kibiców Widzewa zobaczyłoby na własne oczy, nie musiałoby wcale oznaczać przejeżdżania przez miasto otwartym autobusem. O ile w Szczecinie do pucharów mają prawo być mimo wszystko trochę przyzwyczajeni, w Łodzi wydaje się, że ambicje i wspomnienia dawnej naprawdę wielkiej chwały, są nawet większe niż sam głód gry w Europie. Mimo że najmłodsi kibice pamiętający przyjazd do Łodzi AS Monaco, są już dobrze po trzydziestce.
Bez żadnego „ale” przyjęliby natomiast Europę w Lublinie, Krakowie i w Zabrzu. Motor, podobnie jak Widzew, ma bogatego właściciela, który traktuje awans do pucharów jako jedynie etap w drodze do celu, jakim jest gra o trofea. W przeciwieństwie do łodzian nie ma jednak w przeszłości wielkich punktów odniesienia, do których można by równać obecną drużynę. Dla klubu z Lublina już zeszłoroczne siódme miejsce było najlepszym w historii. Ewentualny awans do Europy w drugim sezonie obecności w Ekstraklasie byłby sukcesem przez wielkie „S”. Nie licząc epizodu w Pucharze Intertoto na początku lat 80., Motor na arenie międzynarodowej nie pojawił się jeszcze nigdy. Debiut w rozgrywkach europejskich byłby potwierdzeniem dobrej drogi, na której znajduje się ten klub i na pewno powodowałby wystrzały szampanów. Nawet jeśli w Lublinie raczej nie komunikuje się tego jako klarownego celu na ten sezon. Zbigniew Jakubas mówił o awansie do Europy w ciągu trzech lat. Ustabilizowanie pozycji w szerokiej czołówce, czyli finisz w okolicach piątego-szóstego miejsca obiektywnie byłby dobrym wynikiem. Ale siłą rzeczy Motor trzeba zaliczać do klubów, które będą zaglądać wyżej.
Cracovia w poprzedniej dekadzie miała natomiast moment, w którym w pucharach gościła regularnie. W latach 2016-2020 dostawała się do nich trzy razy. Ostatnie sezony to jednak powrót do przeciętności i gry w środku tabeli, bez większych widoków na miejsca pucharowe, ale też bez realnego ryzyka spadku. Wprawdzie prezes Mateusz Dróżdż po udanej zeszłej jesieni zmienił cel na awans do pucharów, jednak już wtedy wydawało się to mało racjonalne, bo Pasy musiałyby wypchnąć z podium Raków, Lecha lub Jagiellonię, które nawet w dobrym dla krakowian okresie wyglądały silniej kadrowo i stabilniej.
Ambicje w Krakowie i na Śląsku
Teraz nastawienie na puchary jest pod Wawelem bardziej uzasadnione właśnie ze względu na jedno dodatkowe miejsce przysługujące Polsce. Wprawdzie odejście Benjamina Kallmana i Virgila Ghity, czyli filarów ofensywy i defensywy ostatnich lat, nie pozostaną pewnie bez wpływu na postawę zespołu, ale zatrudnienie trenera z przeszłością w Ligue 1 czy lidze belgijskiej ma wyciągnąć więcej z dotychczasowej kadry. A przecież i w zeszłym sezonie, mimo fatalnej wiosny, Cracovii od czołówki nie dzieliła wcale przepaść. Szóste miejsce sprzed roku to tylko jedno-dwa niżej, niż Pasy chciałyby skończyć teraz. O walce o coś więcej trudno w przypadku krakowian na razie mówić. Ale jedno miejsce pucharowe więcej może akurat dla tego klubu zrobić sporą różnicę.
Podobne rewiry chciałby zaatakować Górnik, który w XXI wieku gościł w Europie tylko raz, przed ośmioma laty, gdy jako beniaminek osiągnął wynik zdecydowanie ponad stan, zajmując znakomite czwarte miejsce. Od tego czasu zdołał ustabilizować status ambitnego średniaka, a teraz aktywnością i ciekawymi ruchami na rynku transferowym pokazał, że jest gotowy na krok do przodu. To podobny przypadek jak Cracovii — gdyby Ekstraklasa dalej miała wyłącznie cztery miejsca pucharowe, Górnik nadal wydawałby się od nich bardzo odległy. Przy pięciu drużynach eksportowych, zabrzanie mają już jednak wszelkie prawo marzyć.

Połowa ligi patrzy w górę
Czy do tego grona powinno się zaliczyć kogoś jeszcze? Rewelacją rundy wiosennej była Korona, która także poukładała sprawy organizacyjne z nowym właścicielem i biła w lecie rekordy transferowe. Tam jednak w kierunku pucharów raczej się nie wybiega. Zwłaszcza że zespół doznał też istotnych strat, bo odeszli Mariusz Fornalczyk, Miłosz Trojak i Adrian Dalmau, czyli filary dobrej postawy zespołu na wiosnę. A i trener Jacek Zieliński przyzwyczaił w poprzednich miejscach pracy, że drugie sezony miewa wyraźnie gorsze od pierwszych. Debiut w Europie nie jest więc przedsezonowym celem Korony i gdyby do niego doszło, trzeba by mówić o sensacji.
O pucharach wspominał Ibrahima Camara, nowy zawodnik Radomiaka, a Marcin Brosz, trener Bruk-Betu Termaliki, dwa razy wprowadzał już beniaminków z Gliwic i Zabrza do Europy. Powtórzenie takiego scenariusza w Niecieczy, nawet przy możliwościach finansowych tamtejszych właścicieli, graniczyłoby jednak z cudem. W Gdańsku i Gliwicach potrzebują na razie poukładać sprawy finansowe, by myśleć o czymś więcej. Arka i Wisła Płock jako beniaminkowie chcą po prostu ustabilizować pozycję w lidze, a w Zagłębiu, w którym zwykle o tej porze roku przebąkiwano o chęci walki o puchary, tym razem, po katastrofalnym poprzednim sezonie, jest o tym cicho. Także GKS Katowice, mimo bardzo udanego pierwszego sezonu po dwóch dekadach nieobecności, absolutnie nie wydaje się na razie gotowy, by planować aż tak ambitnie. Nawet jednak sytuacja, w której dziewięć zespołów, a więc połowa ligi, ma w planach bić się o Europę, powinna gwarantować bardzo ciekawy sezon. Zwłaszcza że pozostała dziewiątka musi spoglądać za siebie, by nie skończyć na jednym z trzech miejsc spadkowych.
Bezpieczny środek tabeli tym razem może się okazać wyjątkowo wąski. I to bez żadnej reformy rozgrywek.
Czytaj więcej na Weszło:
- Animucki: Top15 rankingu UEFA to sukces, ale stać nas na więcej
- Wojciech Cygan: Byłoby dziwne, gdybyśmy mówili o innych celach niż mistrzostwo
- Dyrektor sportowy Widzewa: Transfer Kownackiego jest nierealny
- Pertkiewicz o celach na sezon: Chcemy być najlepszą Arką w XXI wieku
fot. NewsPix.pl