Reklama

Dwa lata temu nie mógł wyjść na kort. Teraz zagra o ćwierćfinał Wimbledonu!

Sebastian Warzecha

06 lipca 2025, 06:42 • 10 min czytania 2 komentarze

Już wykręcił życiówkę. A przed meczem IV rundy Wimbledonu wcale nie stoi na straconej pozycji. Kamil Majchrzak wyrasta na największą rewelację londyńskiego turnieju i jest o krok od tego, by na zawsze zapisać się w jego historii, a jeśli chodzi o tę polskiego tenisa – to już to zrobił. Majchrzak niespodziewanie pokonał już bowiem trzech rywali, i to w znakomitym stylu. A przecież dwa lata temu o tej samej porze nie mógł nawet grać w tenisa, a potem musiał budować ranking od absolutnego zera. Opłaciło się jednak walczyć o swoje.

Dwa lata temu nie mógł wyjść na kort. Teraz zagra o ćwierćfinał Wimbledonu!

Kamil Majchrzak i jego życiowy sukces. A Polak wciąż nie powiedział ostatniego słowa

Po losowaniu można było mieć spore wątpliwości co do tego, czy Kamil Majchrzak w ogóle wygra choć jedno spotkanie na Wimbledonie. Owszem, nie trafił najgorzej – bo przecież jako tenisista nierozstawiony mógł wpaść nawet na Carlosa Alcaraza, dwukrotnego mistrza turnieju – ale rozstawiony z ostatnim, 32. numerem Matteo Berrettini, też przesadnie szczęśliwym losowaniem nie był.

Reklama

Były finalista turnieju, dysponujący znakomitym serwisem, ostatecznie jednak Kamilowi uległ. Po pięciosetowej batalii, w której Polak imponował opanowaniem, taktycznym rozumieniem gry, a także wytrzymałością fizyczną. Kilka lat temu przecież w podobnym spotkaniu nie wytrzymał trudów meczu i przegrał z Keiem Nishikorim. Tym razem doprowadził sprawę do końca.

A potem gładko ograł Ethana Quinna w meczu drugiej rundy i – również w trzech setach, choć z większymi problemami – Arthura Rinderknecha w trzecim meczu na Wimbledonie. Tym samym awansował do IV rundy i to dla niego terytorium nieznane, terra incognita. Jeszcze nigdy wcześniej nie doszedł w Szlemie tak daleko. Trzy mecze zagrał raz – na US Open 2019, gdy wszedł do głównego turnieju jako szczęśliwy przegrany z kwalifikacji.

W kolejnych dziewięciu występach w głównej drabince Szlemów wygrał dwa spotkania. Pod koniec 2022 roku i tak był jednak zadowolony – miał za sobą najlepsze miesiące w karierze, uporządkował swój team, ożenił się i życie prywatne też się układało tak, jak tego chciał. Czuł, że wszystko zmierza w dobrą stronę.

W tamtym okresie byłem na granicy TOP 100 już od jakiegoś czasu – czasem w setce, czasem poza nią. Ale wtedy pierwszy raz poczułem, że mam ustabilizowane życie prywatne, że tak samo jest ze sztabem szkoleniowym: głównym trenerem, trenerem przygotowania fizycznego, fizjoterapeutą, psychologiem. Pierwszy raz realnie poczułem wtedy, że jestem gotów powalczyć o TOP 50, o czym często wtedy mówiłem. Wyjść z pogranicza setki, na dobre się w niej zadomowić – mówił nam.

Było więc dobrze, czuł to. Sporo czasu miało minąć, zanim to uczucie wróciło.

Zaniedbanie i zawieszenie

Pod koniec 2022 roku przyszła informacja, że w pobranej od niego próbce wykryto niedozwolone środki. Na początku konsternacja, potem panika, strach, nawet wstyd. Pełen wachlarz emocji – to przeżywał. Jak powtarzał: był pewien tylko tego, że niczego nie brał umyślnie. Choć ta świadomość i tak nie pomagała.

– Na początku, po otrzymaniu decyzji, zaszyłem się na miesiąc w domu. Wychodziłem z niego tylko na spacery z psem i całe szczęście, że pies był przy mnie, bo inaczej w ogóle bym nie wychodził. Trudno mi było w tamtym czasie patrzyć w lustro czy spojrzeć na innych ludzi, którzy przecież mnie nawet nie znali i byłem im obojętny. A mimo to nie czułem się komfortowo wśród innych ludzi, nie chciałem interakcji. Dopóki nie dowiedziałem się, co dokładnie się stało, to naprawdę bardzo rzadko wychodziłem z domu. To był cios prosto w serce i w duszę – mówił.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: „UDOWODNIŁEM, ŻE JESTEM NIEWINNY. NIE NALEŻY MI SIĘ ŁATKA DOPINGOWICZA”

W miarę szybko udało się ustalić źródło – suplement, z którego korzystał. Szczęście w nieszczęściu – zamówił go więcej, hurtowo, a zanieczyszczona była cała partia. Potwierdziło to laboratorium, prawnicy Kamila zaczęli więc walczyć o jak najmniejszy wymiar kary. ITIA [International Tennis Integrity Agency] w końcu zaproponowała: 13 miesięcy. Wyrok nie w pełni salomonowy – bo owszem, stosunkowo krótki, wiele osób dostawało dłuższe, ale oznaczał, że Kamil straci wszelkie punkty rankingowe, a o chronionym rankingu po przerwie naturalnie nie ma w takich sprawach mowy.

Gdyby zaakceptował takie rozwiązanie, musiałby walczyć o wszystko od zera. Gdyby tego nie zrobił, cała sprawa mogłaby trwać… nawet dłużej.

Więc na to przystał.

– Gdy dostałem tę propozycję, minęło już siedem czy osiem miesięcy. Gdybym odrzucił te zaproponowane trzynaście miesięcy, musiałbym poczekać na rozprawę w pierwszej instancji, nie wiedząc, kiedy zostałaby zorganizowana. Może za miesiąc, może dwa. Nie miałbym do tego gwarancji, że wyrok by mi skrócono. A gdyby nie, to sprawa byłaby przenoszona do CAS-u [Trybunału Arbitrażowego ds. Spportu] i musiałbym wydać kolejne środki na tę sprawę – a nie dysponuję przecież takimi zasobami jak Simona, która zresztą nie miała wielkiego wyboru, jeśli chciała wrócić do tenisa. Nawet moi prawnicy mówili mi, że mamy bardzo dobrą sprawę i mocne dowody, możemy iść do CAS-u, ale szansa, że to wszystko rozwiąże się przed tymi trzynastoma miesiącami, jest po prostu bardzo nikła – wspominał.

CZYTAJ TEŻ: IGA, JANNIK I 19 MIESIĘCY TARY. TENIS MA PROBLEM Z PROCEDURAMI

Powoli zaczął wychodzić do ludzi. Dostał potwierdzenie niewinności, mógł trenować prywatnie, wiedząc, że wróci do tenisa. Został przy nim trener, wspierała żona, która jest z nim też teraz na Wimbledonie. Zaczął opowiadać o całej sprawie, już się nie wstydził. I czekał na moment, w którym będzie mógł zagrać swój pierwszy mecz po powrocie. Traf chciał, że stało się to jeszcze w 2023 roku.

Wygrał.

Potem była mozolna walka o ranking. Kilka wygranych turniejów rangi Futures, potem Challenger – obsadzony stosunkowo słabo, ale co z tego? – w Rwandzie. Gdy rozmawialiśmy w marcu 2024 roku, był już w TOP 400 rankingu ATP. Pod koniec roku podskoczył tak wysoko, że mógł wystąpić w kwalifikacjach do US Open. Odpadł w ich III rundzie, ale biorąc wszystko pod uwagę, to i tak był to udany występ. Potem wygrał kolejnego – już trzeciego w sezonie – Challengera.

Rok zamykał jako 120. tenisista świata. Cel na 2025 był jeden: wrócić do setki.

Udało się po Challengerze w Madrycie, kilka miesięcy temu. Tam wygrał cały turniej, w finale pokonując zresztą Marina Cilicia, który – podobnie jak Kamil – zaskakuje na Wimbledonie i jest już w IV rundzie turnieju. Przed Wimbledonem na powrót z TOP 100 wypadł, bo zaliczył serię siedmiu porażek z rzędu. Ale już wiadomo, że do setki wróci i będzie blisko rankingowej życiówki – nawet jeśli dzisiaj przegra, zakotwiczy w TOP 80.

Najwyżej do tej pory był na 75. miejscu. W 2022 roku, niedługo przed zawieszeniem. Teraz faktycznie może poczuć, że wrócił do miejsca, w którym już był.

Choć akurat w tym przypadku bardziej może liczyć się dla niego to, że pisze historię. Nie tylko swoją, ale i polskiego tenisa.

Takich wyników potrzeba. Bo to historia

Mamy często tendencję do tego, by deprecjonować rezultaty, które z perspektywy osiągnięć innych osób nie są przesadnie imponujące. Bo skoro dla Carlosa Alcaraza czwarta runda to obowiązek, a nie sukces, to bywa, że nie zwracamy na taki wynik przesadnej uwagi. Problem polega na tym, że Alcaraz jest fenomenem, a setki – a nawet tysiące – zawodników może tylko o IV rundzie Szlema pomarzyć.

Kamil Majchrzak był do niedawna jednym z nich.

A przecież to nie najmłodszy tenisista. Ma już 29 lat, swoje zagrał i przeszedł. Długo pracował na to, by w ogóle wejść na poziom kwalifikacji do Szlemów, potem na wygranie jakiegokolwiek meczu. Na tę IV rundę złożyły się hektolitry potu, pracy, wysiłku i poświęcenia. I w końcu jest. Ważny rezultat nie tylko dla Kamila, ale i polskiego tenisa. Bo pokazuje, ile można osiągnąć ciężką pracą, ale też po prostu – takich wyników trzeba.

Cały tenis w kraju nie może bowiem osadzać się na sukcesach wybitnej jednostki – jak Iga Świątek. Potrzebnych jest więcej osób, które ten wóz pociągną. A że wszyscy nie mogą triumfować w Szlemach, to właśnie tacy zawodnicy jak Kamil, zbierający doświadczenia tego typu, są istotni. A uwierzcie, nie mieliśmy takich wielu w historii naszego tenisa.

Biorąc pod uwagę erę open (od 1968 roku), do IV rundy (a podkreślmy – to symboliczne osiągnięcie, bo od IV rundy mówi się o „drugim tygodniu Szlema”) dochodzili w singlu mężczyzn:

  • Wiesław Gąsiorek (raz: RG 1969);
  • Tadeusz Nowicki (raz: RG 1971);
  • Wojciech Fibak (13 razy: RG 1976, RG 1977, Wimby 1977, US 1977, RG 1978, Wimby 1978, RG 1979, RG 1980, Wimby 1980, US 1980, RG 1981, Wimby 1981, RG 1982);
  • Łukasz Kubot (3 razy: AO 2010, Wimby 2011, Wimby 2013);
  • Jerzy Janowicz (raz: Wimby 2013);
  • Hubert Hurkacz (6 razy: Wimby 2021, RG 2022, AO 2023, Wimby 2023, AO 2024, RG 2024).

Widzicie tę przerwę po Fibaku? To dowód na to, jak bardzo nie udało nam się wykorzystać jego wyników. Wiadomo, poprzedni system – a potem zmiana ustrojowa – nie pomogły. Ale po Kubocie i Janowiczu pojawił się już Hurkacz, a w pewnym sensie wraz z nim – Majchrzak. Byli też gracze, którzy nie zaliczali takich wyników, ale w tourze zaistnieli, jak Dawid Olejniczak czy Michał Przysiężny. To też ważne.

Wojciech Fibak i Hubert Hurkacz

Wojciech Fibak – najbardziej utytułowany polski tenisista w historii – w rozmowie z Hubertem Hurkaczem, jednym z dwóch polskich singlistów, którzy zagrali w półfinale Szlema. Fot. Newspix

W każdym razie, wracając do wyliczeń – Kamil jest 7. singlistą w historii Polski, który dochodzi przynajmniej do IV rundy Szlema. A doliczając singlistki – 12. osobą. Bo wśród kobiet takie osiągnięcie notowały:

  • Marta Domachowska (raz: AO 2008);
  • Agnieszka Radwańska (27 razy! Darujcie, ale nie będziemy wypisywać ich wszystkich w tym miejscu, znajdziecie je na polskiej Wikipedii);
  • Iga Świątek (19 razy! Sytuacja podobna jak u Agnieszki);
  • Magda Linette (raz: AO 2023);
  • Magdalena Fręch (raz: AO 2024).

Jak więc widzicie –  to w historii polskiego tenisa nadal rzecz niezwykła. A gdyby Kamil wygrał, to dorównałby Kubotowi, którego rekordowym wynikiem w Szlemie jest jeden ćwierćfinał, z kolei za sobą zostawił Fręch, Domachowską, Gąsiorka i Nowickiego. Innymi słowy – jednym turniejem mógłby sprawić, że pod względem występów wielkoszlemowych byłby w samej czołówce polskich tenisistów.

A era open trwa przecież już 57 lat. Kawał czasu.

Zostać członkiem klubu

Kamil w dodatku gra też o to, by znaleźć się w gronie członków tak zwanego Last 8 Club. Gonił za tym dużą część kariery Łukasz Kubot, który w 2011 roku – gdy po pięciu setach przegrał z Feliciano Lopezem – a w końcu udało mu się w 2013, gdy w ćwierćfinale zagrał z Jerzym Janowiczem. To klub na Wimbledonie, do którego dostać można się, dochodząc do ćwierćfinału tej imprezy w singlu, półfinału debla (Kubot zresztą potem wygrał ten turniej w grze podwójnej) lub finału miksta.

Spotkanie, dzięki któremu i Kubot, i Janowicz zostali członkami Last 8 Club. Historyczny polski ćwierćfinał Wimbledonu 2013.

Ale wiadomo, największy prestiż to zrobić to w singlu. Udało się to Fibakowi (choć klub ustanowiono już po jego sukcesach), Kubotowi, Janowiczowi, Hurkaczowi, Radwańskiej i Świątek. Wszyscy oni dożywotnio będą już członkami tego towarzystwa.

Możliwe, że dziś dołączy do nich Kamil Majchrzak.

By to zrobić, musi pokonać Karena Chaczanowa. Rosjanin nie będzie najwygodniejszym przeciwnikiem. To jeden z tych zawodników, którzy może i nigdy nie wygrają Szlema – i chyba sam Karen o tym wie – ale są niezwykle solidni i zbudowali świetną karierę. Rosjanin ma na koncie 7 tytułów ATP (w tym jeden rangi ATP 1000, gdy w finale pokonał Novaka Djokovicia), srebro igrzysk olimpijskich, Puchar Davisa i aż 12 występów wielkoszlemowych, w których dochodził co najmniej do tej symbolicznej czwartej rundy.

Jak na człowieka, który najwyżej na świecie był 8., to naprawdę sporo.

Teraz jest z kolei 20. i to chyba dobrze oddaje jego możliwości. To właśnie tenisista z pogranicza tej drugiej i trzeciej dziesiątki, który jeśli jest w formie, może podskoczyć o kilka pozycji, ale jeśli formy nie ma, to spadnie w okolice 30. miejsca. Przy tym jednak stale będzie trzymać się rozstawień w Szlemie, bo jego poziom mu na to pozwala. Chaczanow ma bowiem sporo narzędzi tenisowych, którymi świetnie się posługuje.

Przede wszystkim serwis – rzecz kluczowa na trawie. Solidny forehand, podobnie backhand. Dobra gra przy siatce. Nie ma w jego tenisie co prawda niczego wybitnego, ale wszystko jest na poziomie pozwalającym wygrywać i mecze, i całe turnieje. Dopóki nie musi grać z Carlosem Alcarazem czy Jannikiem Sinnerem – radzi sobie. Na pewno będzie najtrudniejszym przeciwnikiem, z jakim Majchrzak zagra w tym turnieju. Zresztą Kamil nigdy wcześniej tak notowanego rywala nie pokonał – już Berrettini (35. na świecie), był dla niego rekordowy.

Karen Chaczanow

Karen Chaczanow. Fot. Newspix

Ale tak naprawdę wiele Polakowi sprzyja. On nic nie musi, swoje – a nawet dużo więcej – już w Londynie zrobił. To Karen wie, że stoi przed wielką szansą na ćwierćfinał Szlema, a czeka na taki ponad dwa lata. Jednak ten turniej nie był dla niego przesadnie łaskawy, bo w jego trakcie rozegrał już dwie pięciosetówki – w tym w poprzedniej rundzie, z Nuno Borgesem. Ma prawo odczuwać zmęczenie, a styl gry Kamila – oparty w dużej mierze na dobrej defensywie i odgrywaniu piłek przez siatkę, choć z większą liczbą ofensywnych akcentów niż kiedyś – może to zmęczenie pogłębić.

Majchrzak nie stoi więc na pewno na straconej pozycji. I choć by wygrać, będzie musiał wspiąć się na wyżyny, to… czemu nie? Tak można było zapytać przed Berrettinim, a potem powtórzyć to pytanie kolejne dwa razy przy okazji meczów II i III rundy.

Więc zróbmy to jeszcze raz i zapytajmy: czemu nie? Czemu nie miałby znów nas zaskoczyć?

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie na Weszło:

2 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama