Reklama

Zrobił to! Robert Kubica triumfatorem 24h Le Mans!

Sebastian Warzecha

15 czerwca 2025, 16:15 • 7 min czytania 68 komentarzy

Nie ma bardziej prestiżowego wyścigu długodystansowego. O triumfie w 24h Le Mans marzą właściwie wszyscy, często również czołowi kierowcy Formuły 1, nazywanej przecież królową motorsportu. W pewnym momencie kariery zamarzyło się ono też Robertowi Kubicy. I choć polski kierowca często jeździł we Francji genialnie, to do tej pory prześladował go pech. W tym roku jednak – choć długo nie było pewności, czy aby strategia Ferrari nie zabierze mu triumfu – nie było ani pecha, ani lepszych rywali, ani własnych błędów. Nic nie zaszkodziło Polakowi. Robert Kubica wygrał Le Mans! 

Zrobił to! Robert Kubica triumfatorem 24h Le Mans!

Robert Kubica i AF Corse najlepsi w 24h Le Mans!

Ta historia zaczęła się w 2021 roku. Kubica przyjechał wtedy do Le Mans w barwach ekipy WRT i startował w klasie LMP2 – mniej prestiżowej, ale też jak najbardziej liczącej się w świecie wyścigów długodystansowych. I od razu był bliski wygranej, wraz z kolegami, z którymi zmieniał się za kółkiem, długo przewodził stawce. I wreszcie przyszło do ostatniego okrążenia, w garażu część ekipy właściwie szykowała się do świętowania końcowego triumfu.

Reklama

I wtedy samochód odmówił Polakowi posłuszeństwa. Nie było jak dojechać do mety. Dramat, tragedia, rozpacz – tak brzmiały wtedy nagłówki prasowe. I było to uzasadnione.

Kolejne lata? I w 2022, i 2023 roku Kubica – z zespołem Prema Racing – był drugi i stał się tym samym pierwszym Polakiem na pudle Le Mans, a potem pierwszym, który na podium znalazł się dwukrotnie. Tak, w całej historii tej imprezy. To już były wielkie rzeczy. Dla polskiego motorsportu – wydarzeniedekady. Ale wciąż: bez wygranej, a do tego w LMP2. Rok temu Robert przeniósł się wreszcie do klasy Hypercar, tej najszybszej, najbardziej prestiżowej, o której najwięcej się mówi. I w sumie pod pewnymi względami dostaliśmy powtórkę z 2021 roku – ekipa AF Corse prowadziła bowiem nawet w wyścigu, ale defekt uniemożliwił jej powalczenie o zwycięstwo. Choć tym razem nie działo się to na ostatnim kółku.

Ale to było marne pocieszenie. Dlatego w tym roku Kubica przyjechał do Le Mans z rachunkami do wyrównania.

Przyjechał, dodajmy, w dobrym samochodzie, z góry był jednym z głównych faworytów do triumfu – wraz z towarzyszącymi mu Yifeyem Ye z Chin i Brytyjczykiem Philem Hansonem. Na plakacie reklamującym wyścig umieszczono Polka na centralnej pozycji. Organizatorzy wiedzieli, co się święci. My też. Dlatego na trasę Le Mans patrzyliśmy z wielką uwagą i kontrolowaliśmy to, co się tam działo. A działo się wiele.

Noc pełna wrażeń… i kar

Wyścig zaczął się wczoraj o 16, a w barwach AF Corse rozpoczął go Hanson, który miał przebić się w górę stawki po średnich kwalifikacjach. Wyszło to zresztą nieźle, a potem – gdy za kółko wskoczył Kubica – AF Corse wspięło się nawet na czoło stawki. Ale to niewiele znaczyło, bo różnice w czubie były minimalne, a o prowadzenie rywalizowała ekipa Kubicy – prywatny zespół, jadący pod szyldem Ferrari – i dwa fabryczne, oryginalne zespoły włoskiej ekipy. Od czasu do czasu wtrącało się w to wszystko też Porsche z numerem „6”.

My jednak patrzyliśmy głównie na samochód numer „83”. A z nim w nocy działo się sporo.

Najpierw Yifey odrobił straty i wrócił na prowadzenie w wyścigu. O 23 zmienił go jednak Hanson i niedługo potem sporo się w stawce pozmieniało. Jednemu z Ferrari wlepiono bowiem karę przejazdu przez boksy, co sprawiło, że ostatecznie ten samochód włoskiego zespołu wypadł nawet poza podium. A AF Corse? Na prowadzeniu… aż do momentu, gdy Hanson wyjechał na żwir i stracił tym samym kilka cennych sekund. To pozwoliło Ferrari numer „51” wskoczyć na przód stawki. I po ośmiu godzinach – czyli jednej trzeciej wyścigu – właśnie ten bolid przewodził rywalizacji w klasie Hypercar.

Robert Kubica

Kubica pojawił się w bolidzie o 1 w nocy, a gdy do niego wskoczył, to zaczął odrabiać straty do prowadzącego… Porsche. Bolid tej ekipy wskoczył na pierwszą pozycję, bo kary otrzymały inne ekipy z czołówki. Nieco po 3 w nocy na tor wyjechały z kolei samochody bezpieczeństwa, bo kraksę zaliczył pojazd Nielsen Racing. W Corse zmienili wówczas kierowcę, za kółko wrócił Ye Yifey, a AF Corse spadło w efekcie na 3. miejsce. Ale potem przyszły kolejne kary, zmieniali się też kierowcy i na pozycję lidera wyszła nawet ekipa Totyot Gazoo Racing. Tuż za nią? Żółta „83”.

Do końca emocji nadal było jednak jeszcze daleko. Wielkie przyniósł nam uślizg, który złapał Yifey. Chiński kierowca się jednak wyratował, a niedługo potem… został liderem wyścigu. Na chwilę, bo wkrótce za sterami zmienił go Hanson, wymieniono też koła w bolidzie AF Corse. W międzyczasie wprowadzono też tak zwane slow-zone, ograniczając prędkość pojazdów do 80 kilometrów na godzinę, bo jeden z bolidów utracił koło. Na prowadzenie przeskoczyło wtedy Ferrari numer „51”.

Co było dalej? Kary, oczywiście. Za zignorowanie żółtych flag oberwała i „51”, i „83”. W tamtym momencie do samochodu na powrót wskoczył Robert Kubica, który świetnym prowadzeniem bolidu zniwelował straty do liderujących rywali.

Ale do końca nadal było daleko.

Kubica triumfatorem 24h Le Mans! A polski zespół najlepszy w klasie LMP2!

Prowadzenie wciąż przechodziło z rąk do rąk. Raz Ferrari, raz AF Corse było na czele wyścigu. Robert Kubica z bolidu wysiadł nad ranem, a wrócił na 3,5 godziny przed końcem rywalizacji. I już miejsca w bolidzie nie oddał, chciał to wszystko wykończyć samemu. To była długa, cholernie długa zmiana. Ale zmiana genialna, wybitna. Od początku do końca Robert przejechał wszystko idealnie, choć i tak do ostatniego kółka drżeliśmy o to, co się stanie w ostatnich godzinach rywalizacji.

Bo fabryczne zespoły Ferrari nie planowały tanio sprzedać skóry, a w dodatku wydawało się, że strategia tej ekipy – choć nikt wprost by tego nie przyznał – ewidentnie sprzyjać ma właśnie tym fabrycznym, w pełni ichniejszym zespołom. AF Corse – mimo wszystko ekipa prywatna – była na dalszym miejscu w hierarchii.

Ale z czasem okoliczności zaczęły jej sprzyjać. Kolejne pit stopy, kary i zmiany na czele stawki sprawiły, że to Kubica jechał pierwszy. A za nim uplasował się nagle bolid… Porsche. I to ten samochód okazał się kluczowy, rozdzielał bowiem dwie załogi jadące pod szyldem Ferrari, nie było więc mowy o zmianach pozycji, trzeba było bronić prowadzenia – nawet za sprawą AF Corse – by nie utracić go na rzecz innej marki. A tym obrońcą stał się Robert Kubica. Choć polski kierowca dostarczał nam nieco emocji – choćby nieco wcześniej, gdy po wyjeździe z alei serwisowej zgłosił problemy z zagłówkiem i znów zjechał na pit stop.

Ale nawet to mu nie przeszkodziło. Strategia zespołu została odpowiednio przygotowana, Kubica szalał za kółkiem, robił swoje. I jechał do mety, był coraz bliżej. Patrzyliśmy jeszcze na procent naładowania bolidu, na oczy Kubicy, pokazywane z czasem coraz częściej. Czy jest zmęczony? Czy da radę? Czy nic się nie stanie, jak kilka lat temu?

I wiecie co? Nic się nie stało. Robert dał radę. AF Corse dało radę. Wygrali 24h Le Mans. Wygrali najbardziej prestiżowy wyścig świata. Dokonali tego. Dokonał tego Polak, chyba jedyny, który mógł się o to pokusić. Robert Kubica po raz kolejny potwierdził, że jest absolutnym kozakiem. I dopisał kolejny wspaniały sukces do swojej wielkiej kariery.


A my, Polacy, dostaliśmy podwójny powód do radości – bo Robert to jedno, ale drugie, że w klasie LMP2 po dwóch latach znów wygrała polska ekipa, czyli Inter Europol Competition z Jakubem Śmiechowskim w składzie. Biało-Czerwoni zanotowali więc podwójny sukces.

No jest to historia, drodzy państwo. Piękna, wspaniała historia!

Fot. Newspix

Czytaj więcej o motorsporcie na Weszło:

68 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Moto

Moto

Grand Prix Makau: samochód bezpieczeństwa ciężko pracował. Dobra jazda Kucharczyka!

Sebastian Warzecha
4
Grand Prix Makau: samochód bezpieczeństwa ciężko pracował. Dobra jazda Kucharczyka!
Reklama
Reklama