Niebieskie Subaru Impreza 555 z charakterystycznymi, złotymi felgami. Ale też biały Ford Focus RS WRC, który znalazł się na okładce jednej z najpopularniejszych gier rajdowych w historii. Te dwa auta przywodzą na myśl tylko jedno nazwisko – Colin McRae. Szkot przez wielu uważany jest za legendę motorsportu, choć z drugiej strony zarzuca mu się także zbyt częste rozbijanie samochodów i niekoniecznie skuteczną jazdę na krawędzi. Do dziś sporo kontrowersji budzą ponadto okoliczności jego tragicznej śmierci. Jak właściwie wyglądała kariera słynnego kierowcy?
Znaleźć się w wyjątkowym gronie
Legenda. W sporcie ten status przypada przede wszystkim tym, którzy w konkretnych dyscyplinach prezentują najwyższy światowy poziom. Dominują, nie dają szans rywalom, a nierzadko na samym szczycie utrzymują się przez lata. I, biorąc pod uwagę takie kryteria, bardzo łatwo wyszczególnić dwa nazwiska zasługujące właśnie na miano legend rajdowych samochodowych mistrzostw świata. Loeb i Ogier, czyli Sébastienowie, którzy zdominowali WRC na niemal dwie dekady.
Najpierw rządził ten pierwszy, zdobywając łącznie dziewięć tytułów – począwszy od roku 2004, kończąc na czempionacie w 2012. Potem pałeczkę przejął drugi, młodszy o niespełna dziesięć lat. Loeb co prawda postawił poprzeczkę niesamowicie wysoko, ale Ogier nie zawiódł, mając dziś na koncie zaledwie jeden triumf w “generalce” mniej od słynnego rodaka. W ten sposób obaj stali się legendami rajdów, choć takie miano przypisuje się wielu kierowcom.
W większości przypadków całkowicie zresztą słusznie. Bo jak inaczej można byłoby nazwać piekielnie szybkich Finów: Juhę Kankkunena i Tommiego Mäkinena, którzy mają po cztery tytuły najlepszego kierowcy WRC? Czy wspomniany status nie należy się ponadto świetnemu Walterowi Röhrlowi czy imponującemu Marcusowi Grönholmowi? Ale często tytuł legendy nie musi być ściśle związany z niebotyczną liczbą mistrzostw, medali czy zwycięstw.
Doskonale udowadnia to przykład Colina McRae. To bowiem nazwisko, które choćby w Polsce przywołuje wiele wspomnień. Od razu kojarzone jest z WRC, mimo że mówimy tu o kierowcy zaledwie raz będącemu na szczycie rajdowych samochodowych mistrzostw świata. Szkot był oczywiście niesamowicie utalentowany i bardzo szybki, ale – patrząc na dokonania reszty stawki w całej historii rywalizacji – może się wydawać, że niekoniecznie wybitny.
Bez wątpienia zapisał się jednak w dziejach WRC na zawsze. I to z wielu powodów. Był pierwszym Szkotem, który sięgnął po czempionat w prestiżowym cyklu. W wieku 27 lat został do tego najmłodszym rajdowym mistrzem świata. Rekord ten przetrwał prawie dwie dekady – od 1995 do 2022 roku, kiedy to najlepszym kierowcą w WRC na koniec sezonu został 22-letni Kalle Rovanperä. Dorobek McRae jest zresztą jeszcze bogatszy, ale trudno się temu dziwić – rywalizację w motorsporcie miał w genach.
Rajdy we krwi
Rajdowe mistrzostwa Wielkiej Brytanii to zawody od lat stojące na wysokim poziomie. Wygrywali w nich nie tylko Wyspiarze, ale też doskonale znane fanom rajdów postacie: Stig Blomqvist, Hannu Mikkola czy słynny Ari Vatanen. W gronie czempionów trudno nie zauważyć przebijającego się wyraźnie nazwiska McRae. Ale znacznie częściej niż Colin, tytuły zdobywał jego ojciec – Jimmy.
Ten ostatni zanim przesiadł się do rajdówki, próbował swoich sił w motocrossie. Tak też wyglądały początki kariery Colina, który w wieku 13 lat odniósł pierwszy, znaczący sukces – w swojej kategorii wiekowej na terenowym motocyklu okazał się najszybszy w całej Szkocji. Ale już wtedy interesowały go tak naprawdę tylko cztery kółka i na nich skupiał swoją uwagę. Myślał też o przyszłości, a marzeniem były oczywiście starty w słynnej serii WRC.
Pomagał naturalnie nie kto inny, jak tata. Jimmy, który w 1986 roku miał już trzy tytuły najszybszego kierowcy rajdowej w całej Wielkiej Brytanii, widział w Colinie spory potencjał. Na tyle, by ledwo wchodzącego w pełnoletniość syna wysłać na mistrzostwa Szkocji. Ale nie samego – na siedzeniu pasażera w małym Talbocie Sunbeam usiadł Ian Grindrod, czyli dotychczasowy pilot seniora rodu McRae.
Rajdowy Sunbeam z prywatnej kolekcji Colina McRae. Fot. Newspix
Colin szybko zrobił wrażenie w zasadzie na wszystkich, którzy obserwowali jego jazdę. Raz, że był szybki, a dwa – widowiskowy. Nie miał oporów, by nieco mocniej ściąć zakręt czy wejść w niego z wyższą prędkością niż zalecał pilot. Nierzadko kończyło się to oczywiście wypadnięciem z toru. Ale dla młodego Szkota już od pierwszych jego lat za kółkiem stan techniczny prowadzonego auta nie miał wielkiego znaczenia. Liczyło się tylko to, by jak najszybciej dojechać do mety.
Determinacja i ponadprzeciętne umiejętności doprowadziły chłopaka z Lanark tam, dokąd chciał dotrzeć – do WRC. I to właśnie w rajdowych samochodowych mistrzostwach świata Colin McRae stał się jednym z najsłynniejszych kierowców w całym motorsporcie.
Niełatwe początki pod okiem ojca
Najpierw musiał jednak zapłacić frycowe. Do prestiżowej serii dostał się w 1987 roku. Udało mu się wystartować w Rajdzie Szwecji, ale nie zrobił w nim furory. Zajął odległe, bo 36. miejsce i oczywiste było, że rywalizacja z najlepszymi jest absolutnie poza zasięgiem. 19-letni Colin skupił się więc na krajowym podwórku, a pilota “wypożyczonego” od ojca zastąpiła Alison Hamilton. Para poradziła sobie nieźle, triumfując na lokalnych zawodach. I szybko zaczęła dogadywać się też prywatnie, by niedługo później wziąć ślub.
1988 to wyraźne zaznaczenie nazwiska McRae na rajdowej mapie Wysp. Jimmy w tym właśnie roku sięgnął bowiem po swój piąty (i zarazem ostatni) tytuł mistrza Wielkiej Brytanii, a Colin został czempionem Szkocji. Co ciekawe, sukces syna był zarazem osiągnięciem, którego nigdy na koncie nie zdołał zapisać doświadczony ojciec.
Kolejny rok to już pierwsze, wymarzone punkty w WRC. Osiem oczek zdobytych za piąte miejsce w Rajdzie Nowej Zelandii pozwoliło uplasować się Colinowi w “generalce” tuż za… tatą. Jimmy z nieznacznie większym dorobkiem był ostatecznie nad swoim synem w klasyfikacji kierowców po zajęciu czwartej lokaty w Rajdzie Akropolu. I to właśnie rywalizacja w Grecji stanęła zresztą w kolejnych sezonach pod znakiem dominacji młodego McRae.
Ale zanim do tego doszło, musiał on dalej udowadniać potencjał na wygrywanie rund w najważniejszym rajdowym cyklu. Wszyscy wiedzieli już, że umie jechać na granicy możliwości swoich i samochodu, ale jednocześnie wielokrotnie widzieli przez to Szkota poza trasą. Jeśli więc któryś z zespołów chciał powierzyć mu fotel w ekipie, musiał zaufać zarówno samemu kierowcy, jak i swojemu nosowi.
Przeczucie co do nieprzeciętnych umiejętności Colina McRae miało na początku lat 90. Subaru. Popularny model Impreza był jeszcze wtedy projektem w powijakach, dlatego od 1991 do 1993 roku na odcinki specjalne wypuszczano model Legacy. Szkotowi szło w nim całkiem przyzwoicie – choć pierwszy sezon w WRC musiał spisać na straty, to już w kolejnych regularnie punktował, kończąc finalnie w klasyfikacji generalnej na ósmym, a potem piątym miejscu. W międzyczasie dwukrotnie został rajdowym mistrzem Wielkiej Brytanii.
Colin miał w tym wszystkim trochę szczęścia. Trafił bowiem nie do fabrycznego zespołu Subaru, a pod skrzydła Prodrive – firmy zajmującej się przygotowywaniem specjalnych wariantów zwykłych aut dopuszczonych do ruchu. Ale co w tym takiego wspaniałego dla McRae? Otóż założycielem tunera był David Richards. Po pierwsze – pilot Ariego Vatanena, z którym zdobył mistrzostwo WRC w 1981 roku. A po drugie – Brytyjczyk, który nie tylko gromadził wokół siebie najlepszych rajdowych kierowców globu, ale miał też marzenie, by czempionem w słynnym cyklu został wreszcie kierowca z Wysp.
W efekcie już od początku współpracy Colin mógł liczyć na pełne wsparcie zespołu. Odpłacił się dobrymi rezultatami, by w 1993 roku wreszcie pierwszy raz wygrać rundę WRC. Zwycięstwo w Rajdzie Nowej Zelandii padło też jego łupem w kolejnych sezonach, w których zasiadał już za sterami legendarnej Imprezy. I to właśnie ona doprowadziła go do największego sukcesu w całej karierze.
Pierwszy taki mistrz
Rok 1995 był dla Colina McRae wyjątkowy. W rundach, w których udawało mu się wystartować i dojechać do mety bez problemów technicznych, przeważnie stawał na podium. Był głównym faworytem do zwycięstwa w klasyfikacji generalnej przed ostatnim rajdem, ale na podobnej pozycji stał wówczas jego kolega z zespołu, Carlos Sainz. Młodszym kibicom, którzy to nazwisko kojarzą wyłącznie z Formułą 1, wyjaśniamy – mowa o seniorze rodu, ojcu byłego kierowcy Ferrari, startującego w nadchodzącym sezonie w barwach Williamsa.
Wróćmy jednak do WRC i rywalizacji starszego z Sainzów z McRae. Problemy zespołu nawarstwiły się w przedostatniej rundzie, czyli Rajdzie Hiszpanii. Subaru chciało, by u siebie triumfował Carlos, choć najszybszy na oesach był Szkot. Z początku ignorował rozkazy swoich szefów, co doprowadziło do kuriozalnych i niebezpiecznych sytuacji. W taki sposób trzeba bowiem ocenić wyjście jednego z członków ekipy na drogę, tuż przed nadjeżdżające, rozpędzone do grubo ponad 100 km/h auto Colina. Cel? Przekazanie gestami, by McRae zwolnił.
Z bólem serca i wbrew swojemu charakterowi zwycięzcy, szkocki kierowca oddał wygraną w rajdzie Sainzowi. – To były rozkazy zespołu. Na papierze wygrałem, ale co z tego, skoro musiałem być drugi. Nie zgadzam się z taką decyzją drużyny. Tak to już jednak jest, choć trudno mi to pojąć. Czemu to ja muszę być drugi, skoro tak naprawdę byłbym najszybszy? – mówił wyraźnie sfrustrowany Colin na mecie.
Ale dlaczego właściwie szefostwo Subaru chciało, by to Sainz triumfował? Powodów było kilka. Hiszpan był już przede wszystkim uznaną marką w świecie motorsportu, a do tego przyciągał za sobą sponsorów z ojczystej ziemi, w tym między innymi popularne i bogate przedsiębiorstwo zajmujące się przetwórstwem ropy naftowej i gazu ziemnego, Repsol. Chciano więc, by utrzymywał się na topie, co dalej zapewniałoby intratne wsparcie. McRae był ponadto znany z bezkompromisowej jazdy, dlatego spowalniano go, by bardziej asekuracyjny Sainz dowoził jak najwięcej punktów i tym samym zagwarantował dodatkowo zwycięstwo w klasyfikacji konstruktorów.
Szkot nie wytrzymał jednak podczas ostatniej rundy cyklu w sezonie ‘95. Pojechał zgodnie z tym, co mówiło jego motto: “If in doubt, flat out”, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza: “Jeśli masz wątpliwości, wciśnij gaz do dechy”. I tak też zrobił Colin McRae.
Na błotnistych oesach dopingowały go tysiące kibiców kochających jego agresywny, widowiskowy styl jazdy. Przyniósł on oczekiwane rezultaty – Szkotowi udało mu się dojechać na metę z lepszym czasem niż Sainz, ku wściekłości Hiszpana zresztą, ale to już się nie liczyło. Co było najważniejsze, to zdobyty przez McRae tytuł mistrza WRC. Sukcesem żyła cała Wielka Brytania, wszak nigdy wcześniej nie miała swojego czempiona w prestiżowym cyklu.
Najlepiej zarabiający kierowca świata
Kolejne lata były dla Colina równie udane. Choć nieco rozczarowujące, bo w 1997 przegrał z Tommim Mäkinenem w generalce o… punkt, zaś rok później nie wykorzystał pecha swoich rywali przez awarię samochodu w ostatniej rundzie, czyli Rajdzie Wielkiej Brytanii. Zawodach, które okazały się prawdziwym pogromcą fabrycznych ekip walczących o zwycięstwo – Mäkinen się rozbił, Didierowi Auriolowi padło sprzęgło, a McRae nie dokończył rywalizacji przez defekt silnika. Z takim samym problemem musiał się też zmierzyć Carlos Sainz, który odpadł… kilkaset metrów przed metą, zaprzepaszczając szansę na mistrzostwo.
Chrapkę na tytuł zarówno w klasyfikacji kierowców, jak i konstruktorów, miał Ford. Zaproponował więc fotel Colinowi, gwarantując mu bajeczny jak na rajdowe warunki kontrakt. Umowa opiewała bowiem na około 6 milionów funtów za cały okres jej trwania. A to czyniło naturalnie Szkota najlepiej zarabiającym zawodnikiem w całym WRC. I nie tylko.
Jak wyglądał ten mariaż od strony sportowej? Niejednoznacznie. Kiedy kierowca chciał, auto odmawiało posłuszeństwa – taki też scenariusz sprawdzał się początkowo najczęściej. Ale bywały też momenty, kiedy maszyna pracowała na najwyższych obrotach. Wtedy to McRae przypominał o swoim ryzykownym i bezkompromisowym stylu jazdy, rozbijając się na oesach. Otarł się nawet o śmierć w 2000 roku, kiedy wyleciał z trasy w Rajdzie Korsyki i spadł z wysokiej skarpy. Z samochodu uwolniono go dopiero po czterdziestu minutach.
Rok później miał ogromną szansę, by drugi raz zostać mistrzem w WRC. Wystarczyło wygrać ostatnią rundę – Rajd Wielkiej Brytanii, który niejednokrotnie udowadniał już, że jest prawdziwym wyzwaniem dla kierowców. Takim też stał się dla samego Colina McRae, który popełnił prawdopodobnie największy błąd w całej swojej karierze.
Mając tytuł na wyciągnięcie ręki, uderzył w nasyp na zakręcie jednego z odcinków specjalnych, co poskutkowało wystrzeleniem samochodu w powietrze. Auto zaczęło koziołkować i wypadło na pobocze, ulegając całkowitemu zniszczeniu. Tak jak marzenia Colina o mistrzostwie.
– Niestety, za szybko weszliśmy w ten zakręt. Było o jakieś 15 km/h za dużo i 30 cm za blisko wewnętrznej krawędzi. Uderzyliśmy w ten nasyp i zaczęły się piruety w powietrzu. Pamiętam to uczucie, gdy auto odbijało się raz za razem od nawierzchni. Przez przednią szybę widzieliśmy na zmianę: drogę, las, niebo, drogę, las, niebo. Pomyślałem – Boże, gdzie my wylądujemy? – opowiadał później pilot McRae, Nicky Grist.
– Po uszkodzeniach zdałem sobie sprawę, że auto już nie pojedzie. Co natomiast odjechało, to mistrzostwo – dodał sam Colin.
Rajdowy celebryta
Ford, który zawodził McRae w wielu momentach, okazał się – jako jeden z nielicznych wówczas – bezawaryjny podczas Rajdu Safari w 2002 roku. Szkot wygrał tę rundę i jednocześnie zwyciężył ostatni już raz w swojej karierze w WRC. Mając na koncie 25 triumfów w zawodach tego cyklu, stał się zarazem najlepszym kierowcą rajdowym w historii Wielkiej Brytanii.
Zmierzch kariery Colina przypadł na rozkwit talentu Sébastiena Loeba. W 2003 roku znajdujący się już w zespole Citroena McRae powoli zaczynał być w jego cieniu, a w 2004 francuska ekipa musiała zwolnić jednego z kierowców ze względu na zmiany w przepisach. W grę nie wchodziło oczywiście pozbycie się Loeba – raz, że jako wielki talent związany był już wieloletnim kontraktem, a dwa, że team z Paryża nie chciał z oczywistych przyczyn rezygnować ze swojego rodaka. Zastanawiano się więc między McRae a Sainzem.
Za bardziej renomowanego uznano Hiszpana i to właśnie on pozostał w Citroenie. Pożegnano się ze Szkotem, który nie był w stanie znaleźć już drużyny na sezon 2004. I choć wydatnie pomagał mu w tym wspomniany wcześniej David Richards, założyciel Prodrive, to ostatecznie żaden z konstruktorów nie zaproponował Colinowi fotela kierowcy. Tym samym pierwszy raz od dekady nie zobaczyliśmy McRae w WRC.
Citroen Xsara WRC kierowany przez Colina McRae. Fot. Newspix
Pojawiło się więc oczywiście pytanie: co dalej? Richards wyciągnął rękę do Brytyjczyka, który w 2004 wystartował w zespole Prodrive w 24-godzinnym wyścigu Le Mans. W swojej klasie zajął wówczas trzecie miejsce. Do rajdowych samochodowych mistrzostw świata wrócił jeszcze w 2005 roku, ale prowadzona przez niego Skoda okazała się dość zawodnym autem, a sam McRae skończył sezon z zaledwie dwoma punktami na koncie.
W międzyczasie pojawiały się jeszcze starty w słynnym Rajdzie Dakar, Colin stał się sportowym celebrytą, biorąc udział między innymi w Race of Champions czy X-Games. Ale tak naprawdę jego serce biło tylko dla WRC. W 2006 dostał szansę zastąpienia kontuzjowanego Loeba, ale auto odmówiło posłuszeństwa i w ten sposób szkocki kierowca ostatni raz pojawił się na trasie rundy mistrzostw świata. Miał jeszcze nadzieję na angaż w 2008 roku – zapowiedział nawet, że jeśli nie uda mu się trafić do żadnego zespołu, to zakończy rajdową karierę.
Zupełnie nie podejrzewał wtedy, jak tragiczną przyszłość zaplanował mu los.
Tragiczna i niepotrzebna śmierć
McRae w 2007 był znany praktycznie na całym świecie. Za sprawą oczywiście swoich osiągnięć rajdowych, ale też sygnowanych jego nazwiskiem, bijących rekordy popularności gier komputerowych. Te do dziś są zresztą z rozrzewnieniem wspominane przez tych, których młodość przypadała na późne lata 90. Mimo tego kariera Szkota w WRC stała wówczas pod wielkim znakiem zapytania, choć pojawiały się przesłanki, że w kolejnym sezonie może dostać angaż w Subaru i znów powalczyć o czołowe miejsca w stawce.
W międzyczasie Colin realizował swoją inną pasję, jaką było latanie helikopterem. Jako doskonale zarabiająca gwiazda motorsportu, dysponował oczywiście prywatną maszyną. Wykorzystywał ją między innymi do krótkich lotów z najbliższymi, zabierając na pokład członków rodziny czy znajomych. I tak też było 15 września 2007 roku.
W pilotowanym przez McRae helikopterze znaleźli się: syn rajdowca, pięcioletni Johnny i jego kolega, sześcioletni Ben Porcelli, a także przyjaciel Szkota, Graeme Duncan, który rejestrował całą wycieczkę na kamerze. Lot odbył się w okolicach Doliny Myszy znajdującej się niedaleko rodzinnej miejscowości Colina. Zdecydował się on na bardzo efektowny, ale i wymagający przelot na niskim pułapie, co przy gęstym zalesieniu generowało spore ryzyko dla niedoświadczonego pilota. Ale przecież McRae nim nie był.
No właśnie nie do końca. Przede wszystkim nie miał uprawnień, żeby sterować helikopterem, w którym znalazła się rzeczona czwórka. I o ile zwykłe loty na rozsądnej wysokości były w zasięgu jego umiejętności, to już pilotowanie tuż nad ziemią, w trudnych warunkach – nie. Colin nie przeszedł stosownych szkoleń w tym zakresie, nie miał wymaganego doświadczenia. I jego brawura połączona z brakiem rozsądku zakończyły się tragedią.
Helikopter zahaczył o drzewa, a następnie runął na ziemię. Spłonął, zabierając ze sobą życie nie tylko utytułowanego, 39-letniego wówczas kierowcy, ale też dwójki dzieci i przyjaciela rodziny. Absolutnie nic nie tłumaczyło kompletnie nierozważnego, idiotycznego wręcz postępowania Colina McRae feralnego 15 września. Kolejne raporty z miejsca zdarzenia tylko potwierdzały jego winę. Zrozpaczeni rodzice sześcioletniego Porcellego mówili później, że w ogóle nie wyrazili zgody na to, by ich synek wsiadł na pokład helikoptera.
Czy Szkot brał to pod uwagę? Niezbyt. Nigdy specjalnie nie kalkulował – “gaz do dechy” wciskał zarówno w rajdówkach, jak i życiu prywatnym. Kochał adrenalinę, przez co mijał się ze śmiercią wielokrotnie. Ale w końcu zebrała ona swoje żniwo.
Ocenianie Colina McRae po wielu latach nadal nie jest łatwe. Z jednej strony, może i mógł osiągnąć w rajdach nieco więcej, będąc bardziej pokornym, cierpliwym, posłusznym. Z drugiej – to, w jaki sposób pokonywał zakręty, jego wyjątkowa bezkompromisowość, odwaga i wreszcie widowiskowość, którą chciał dawać i dawał kibicom motorsportu na całym świecie, sprawiają, że z pewnością zasłużył na swoje miano w opinii wielu ekspertów i fanów.
Miano jednej z największych legend WRC.
BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI
Fot. Newspix
Czytaj więcej o rajdach:
- Motorsport był dla facetów. Ale ona się tym nie przejmowała. Historia Michèle Mouton
- Zbyt niebezpieczna, by istnieć. Czym była rajdowa Grupa B?
- Śmierć, terroryzm, sportswashing. Ciemne strony Rajdu Dakar
- Mistrzostwo Polski i… tytuł najszybszych braci w kraju. Jarosław Szeja i jego rajdowy sukces
- Udany rok nadziei polskich rajdów. Jakub Matulka o minionym sezonie i planach na przyszłość