Reklama

Z czwartej setki w rankingu do półfinału Szlema. Lois Boisson i jej sukces

Sebastian Warzecha

05 czerwca 2025, 13:51 • 11 min czytania 2 komentarze

Jeszcze dwa tygodnie temu była nieznana szerszej publiczności. Zajmowała 361. miejsce w rankingu WTA i mogła tylko marzyć o wielkich sukcesach. Teraz to już rzeczywistość. Po tym, jak pokonała dwie zawodniczki z TOP 10 rankingu, Lois Boisson doszła do wielkoszlemowego półfinału. A przed Roland Garros zagrała tylko… dwa mecze na poziomie touru. W dodatku rok temu doznała poważnej kontuzji. Jak doszło do wielkiego przełomu francuskiej tenisistki? Czemu grała z Jannikiem Sinnerem? I o co chodzi z dezodorantem?

Z czwartej setki w rankingu do półfinału Szlema. Lois Boisson i jej sukces
Reklama

Lois Boisson i jej nieprawdopodobny sukces. „Zasługuje na to”

Mirra Andriejewa miała wszystko w swoich rękach. W tym sezonie nastoletnia Rosjanka grała momentami wprost znakomicie. Wygrała dwa turnieje rangi WTA 1000, pokonała kilka tenisistek z topu – w tym Arynę Sabalenkę i (dwukrotnie) Igę Świątek. Na Roland Garros jechała z wielkimi nadziejami, przecież już rok temu grała w Paryżu w półfinale. Ale tym razem odpadła rundę wcześniej.

Jej pogromczyni? Lois Boisson. 361. w rankingu światowym.

To był mecz, który w pewnym sensie złamał Mirrę. Można argumentować, że duży udział miała tu wyjątkowo nieprzyjazna jej w tym konkretnym spotkaniu francuska publika. Ale Rosjanka, choć młoda, to ma już sporo doświadczeń z touru. Więc to by nie wystarczyło. Duży udział w tym wszystkim miała finalnie sama Boisson. To ona zagrała znakomite zawody, kilkukrotnie przełamując rywalkę.

W pierwszym secie dwa razy odrobiła straty, obroniła piłkę setową w tie-breaku i ostatecznie wygrała.

W drugim secie przegrywała już 0:3, po czym triumfowała w sześciu gemach z rzędu.

Do tego pokazała pełnię swoich umiejętności. A te są spore. Sama swój styl gry – przed rokiem – opisywała następująco. – Gram agresywnie z linii końcowej. Polegam na mocnym serwisie i forehandzie. Ale przy uderzeniach wiele zmieniam. Dobrze gra mi się na mączce, bo mam niezły top spin. Z backhandu lubię mieszać swoim slajsem.

Wszystko to dało się zauważyć w starciu z Andriejewą. Boisson grała odważnie, pełna wiary w swoje możliwości. Ani na moment nie pokazała też emocji, dopiero na koniec meczu sobie na nie pozwoliła. W Internecie mnóstwo jest, oczywiście, porównań do innych zawodniczek. Ale być może to najlepsze to skojarzenie Francuzki z Kaią Kanepi. Estonka też grała mocno, też była niezwykle uniwersalna jeśli chodzi o rodzaj zagrań i również potrafiła zagrozić każdemu.

Choć Boisson już ją przebiła. Kanepi siedem razy dochodziła bowiem do wielkoszlemowych ćwierćfinałów – w każdym turnieju choć raz! – ale nigdy nie zagrała w półfinale. Lois udało się to w jej pierwszym wielkoszlemowym występie, choć do tego jeszcze wrócimy. W każdym razie – Francuzka była w stanie absolutnie wybić Andriejewą z rytmu. Ta w miarę trwania spotkania wyżywała się na piłce, gestykulowała w stronę boksu, ale nie była w stanie odnaleźć swojej najlepszej gry.

A Lois? Ona jej nie straciła ani na moment. Nie wybiła jej z rytmu ani stawka spotkania, ani rywalka, ani główny kort kompleksu, na którym pierwszy raz zagrała przy okazji spotkania z Jessicą Pegulą, rundę wcześniej. Boisson po prostu zrobiła swoje.

Z rocznym opóźnieniem, ale jednak.

Złamane serce

Marzec i kwiecień 2024 roku były świetnym czasem dla Lois Boisson. Wystąpiła w tym czasie w pięciu turniejach. Wygrała cztery z nich, a ostatni był rangi WTA 125 – jeszcze nie tour, ale już tak blisko, jak tylko się da. Zaliczyła ogromny skok w rankingu WTA – z okolic 300. na 152. miejsce. Miała pewność, że znów będzie mogła wystąpić w kwalifikacjach do French Open, ale z czasem okazało się, że nie musi tego robić. Francuska federacja tenisowa zdecydowała się bowiem docenić jej wyniki i przyznać jej dziką kartę do turnieju głównego.

Czekał ją wielkoszlemowy debiut, po kilku nieudanych latach, gdy nie przeszła kwalifikacji.

Zanim jednak miał on nastąpić, w Paryżu odbywała się impreza WTA 125. Boisson trafiła w pierwszym meczu na doświadczoną rodaczkę, Fionę Ferro. Wygrała pierwszego seta, przegrała drugiego. Trzeci miał zadecydować o losach spotkania. A zamiast tego zadecydował o losach sezonu – Lois zaliczyła poślizg na paryskiej mączce.

Zerwała więzadła w lewym kolanie. O Roland Garros nie mogło być mowy. Debiut musiał poczekać.

Na przestrzeni tygodnia przeszłam od radości po wygraniu pierwszego tytułu WTA, do upadku na ziemię, bo kolano odmówiło nagle posłuszeństwa. Czułam ogromny ból i byłam w szoku. Nie tak wyobrażałam sobie pozostałą część sezonu – pisała na Instagramie. Przez uraz straciła nie tylko debiut we French Open, ale i pozostałą część sezonu. To było jak cios prosto w serce. Marzenie się rozwiało i nie mogła mieć pewności, że jeszcze kiedykolwiek stanie się rzeczywistością.

Przeszła dwie operacje. Do gry wróciła dopiero w lutym w Manchesterze. Zajmowała 230. miejsce na świecie, ale z powodu braku dobrych rezultatów (w dodatku nie grała przesadnie dużo, testowała nogę) w kolejnych tygodniach, ostatecznie spadła na 513. pozycję. Nie był to wymarzony powrót, ale pozostawało robić swoje.

Robiła więc. Odbudowała się w ostatniej chwili – tuż przed Roland Garros (i swoimi urodzinami, 22 lata skończyła 16 maja) triumfowała w turnieju W75 w Saint-Gaudens. Dostała też dziką kartę do turnieju, organizatorzy postanowili docenić jej wyniki sprzed roku, powrót do wygrywania w tym sezonie, i dać jej szansę na nadrobienie tego, czego pozbawiła ją kontuzja.

Nieważne, co stało się rok temu. Przeszłam przez te wszystkie trudne momenty – mówiła. I pojechała na Roland Garros. A tam nagle stała się rozpoznawalna z powodów właściwych tenisistce.

Bo wcześniej było z tym różnie.

Z dystansem

Przed French Open Lois Boisson zagrała tylko dwa mecze na poziomie touru. W turnieju w Rouen występowała dzięki dzikiej karcie. Niespodziewanie, to tamten występ dał jej rozpoznawalność… choć na pewno nie w sposób, w jaki chciałaby ją otrzymać. Zaczęło się bowiem od pierwszej rundy i starcia z Harriet Dart.

Mecz z notowaną znacznie wyżej Brytyjką wygrała gładko – 6:0, 6:3. Sytuacja, o której mowa, miała miejsce pod koniec drugiego seta.

Dart podeszła wtedy do sędziego i poprosiła, by ten zwrócił Boisson uwagę, że ta… brzydko pachnie i dobrze byłoby, gdyby użyła dezodorantu. Wszystko zanotowały mikrofony, rozpętała się burza. Sama Lois początkowo była tego zupełnie nieświadoma, dowiedziała się dopiero od dziennikarzy, po meczu. Do wszystkiego podeszła zresztą ze sporym dystansem, na Instagrama wrzuciła potem mema z sugestią, że Dove mógłby nawiązać z nią współpracę. Marka zresztą na to odpowiedziała.

Lois Boisson

Co do Dart – ta przeprosiła. – To był komentarz pod wpływem emocji. Szczerze go żałuję. Nie tak chcę się zachowywać, biorę za to pełną odpowiedzialność. Mam wiele szacunku dla Lois i tego, jak dziś grała – pisała Harriet. Niemniej: jej komentarz poszedł w świat, a Boisson na chwilę została zapamiętana jako „ta tenisistka, której potrzebny dezodorant”. Na chwilę, bo w kolejnym spotkaniu w tym samym turnieju zmieniła się „w tę tenisistkę, która przegrała wygrany mecz”.

Rywalizowała wtedy z 60. na świecie Moyuką Uchijimą, czyli tą samą tenisistką, która w Australian Open pokonała Magdę Linette. Japonka grała fatalnie, a Lois wręcz przeciwnie. Efekt był taki, że Francuzka prowadziła już 6:1, 5:1 i miała nawet piłkę na skończenie meczu. Patrząc na to, jak gra w Roland Garros i pewnie wygrywa ważne punkty, można by oczekiwać, że i wtedy tak było, prawda?

No nieprawda.

Lois najpierw nie zamknęła meczu, a potem pozwoliła rywalce odrobić straty. Drugiego seta przegrała po tie-breaku, trzeciego 4:6. Zmarnowała przewagę w sposób wręcz niewyobrażalny, pozbawiając się szansy na osiągnięcie ćwierćfinału w swoim pierwszym turnieju WTA. Jakby tego było mało – pojechała potem do Saint Malo i tam przegrała w I rundzie (a to ten turniej, w którym triumfowała rok wcześniej i zdobyła sporo punktów). Przez to spadła w rankingu i na kilka tygodni przed Roland Garros wydawała się być w dołku.

A potem już poszło. I nieznana szerszej publice dziewczyna – bo nawet, gdy ktoś słyszał o „aferze dezodorantowej”, to najpewniej nie pamiętał jej nazwiska – nagle stała się rozpoznawalna wszędzie w tenisowym świecie.

Najsłynniejsza… po musztardzie?

Najbardziej znana postać urodzona w Dijon? Zapewne Gustave Eiffel, bo po coś w końcu postawił tę wielką wieżę. I być może jego Lois jeszcze nie przebije. Nie pokona też zapewne musztardy, bo ta zawsze będzie w świecie pierwszym skojarzeniem z tym konkretnym francuskim miastem. Jednak na miejsce na Wikipedii swojej rodzinnej miejscowości już sobie Boisson zapracowała. A to przecież tylko początek.

Jej początki to z kolei hale właśnie w Dijon. Choć, by się rozwijać, musiała rodzinne strony opuścić.

Miałam osiem lat, gdy zaczęłam grać w tenisa w Dijon. Przez trzy lata grałam głównie pod dachem, bo pogoda u nas nie jest najlepsza. (śmiech) Kiedy miałam jedenaście lat, przeniosłam się do TC Beaulieu, blisko Nicei, i niemal wszystkie korty tam były otwarte i miały mączkę. Tam nauczyłam się grać na tej nawierzchni – mówiła.

Jej tenisowy rozwój był raczej harmonijny. Zresztą pochodziła z usportowionej rodziny, to pewnie też pomagało. Jej ojciec, Yann, był koszykarzem, nieźle poczynał sobie kiedyś we francuskiej lidze, potem pracował między innymi jako dyrektor administracyjny w AS Monaco. Wiedział, z czym to wszystko się je, miał też nieco pieniędzy i znajomości, mógł zadbać o dobro córki i pozwolić wykorzystać jej talent.

Bo dało się zauważyć, że go ma. Choć w juniorskim tourze raczej nie odnosiła spektakularnych wyników, to jednak trenerzy widzieli w niej potencjał. Wśród seniorek zadebiutowała w 2019 roku, jako szesnastolatka. Na wielki przeskok musiała jednak czekać do wspomnianego 2024, a to częściowo przez uraz, który przytrafił jej się niespełna cztery lata temu.

Wspięłam się wtedy w okolice 500. miejsca na świecie, a potem nagle musiałam zrezygnować z tenisa na 10 miesięcy przez uraz ramienia. Znowu spadłam w rankingu, a pierwsze turnieje po powrocie były trudne. Musiałam zmienić swoją technikę, żeby ograniczyć wykorzystanie ramienia. Dopiero z czasem wróciłam na swój poziom – opisywała. Tak naprawdę straciła więc ze dwa lata. Najpierw na rehabilitację, potem na zaimplementowanie zmian i pogodzenie się z nimi.

Stąd wystrzał nastąpił dopiero, gdy była już po 20. urodzinach. Ale i jego zastopował potem uraz. Nie udało jej się, jak mówiła rok temu, zagrać w Paryżu, a potem „spróbować dostać się do Wimbledonu i US Open”.

Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Nic się nie zmieni

W jej profilu na oficjalnej stronie WTA nie ma nawet fotografii, ale to będzie musiało szybko się zmienić. Lois Boisson zadebiutuje bowiem w najlepszej setce rankingu i wespnie się na – co najmniej – 65. miejsce. Jednym turniejem przeskoczyła w tym zestawieniu o niemal 300 pozycji i przy okazji dała zajęcie statystykom. Bo ci byli wniebowzięci jej wyczynem i od razu zabrali się do wyliczeń i grzebania w historii.

Co im wyszło? A no na przykład, że:

  • Lois jest pierwszą w erze open „dziką kartą”, która doszła w Roland Garros tak daleko.
  • To też pierwsza francuska tenisistka od 2011 roku i Marion Bartoli w półfinale w Paryżu.
  • Jest najniżej notowaną zawodniczką w półfinale szlema od 40 lat .
  • Stała się również pierwszą od Sereny Williams w Chicago w 1997 roku tenisistką, która będąc poza TOP 300 rankingu wyeliminowała dwie rywalki z TOP 10.
  • Zagrała najmniej meczów na poziomie WTA (dwa) przed występem w turnieju wielkoszlemowym, w którym doszła do półfinału. Wyrównała tym samym osiągnięcie Elisabeth Ekblom z Australian Open 1976.
  • Jest trzecią od 1980 tenisistką, która w swoim wielkoszlemowym debiucie dotarła do półfinału. Wcześniej dokonały tego Monica Seles i Jennifer Capriati – obie również w Paryżu i obie nie zagrały wtedy w finale.

I tak dalej, i tak dalej. Lois przy okazji swojego wyczynu miała też okazję posparować z… Jannikiem Sinnerem. Ten był pełen słów uznania wobec jej wyczynów. – To niesamowite, prawda? Myślę, że francuski tenis tego potrzebował: czegoś nowego, specjalnego, osoby o świetnej mentalności. Lois jest bardzo opanowana na korcie, a przynajmniej taka się zdaje – mówił Włoch.

Zdradził też, że oboje znają się już jakiś czas, bo w przeszłości czasem razem trenowali, jako że przebywali w tym samym miejscu. – Znam ją od dłuższego czasu. Jeszcze przed turniejem spotkałem ją na siłowni, porozmawialiśmy chwilę. Była bardzo szczęśliwa z powodu dzikiej karty, bo to dla niej wyjątkowy turniej. A teraz… myślę, że poziom, który prezentuje jest niesamowity. Jest bardzo równa, gra świetnie na mączce. Zasługuje na to, by być w miejscu, w którym się znalazła – mówił.

Lois Boisson

Lois tuż po ostatnim punkcie ćwierćfinału. Fot. Newspix

Zresztą trudno twierdzić inaczej. Lois nie pomogła – jak na przykład Emmie Raducanu w US Open 2021 – drabinka. Brytyjka pokonała wtedy dwie rywalki z TOP 20 rankingu, ale nie zmierzyła się z żadną z najlepszej dyszki na drodze do wygrania turnieju. Boisson odprawiła już dwie – Jessicę Pegulę i Mirrę Andriejewą. A już w pierwszej rundzie musiała pokonać inną rozstawioną rywalkę, Elise Mertens.

Wszystkie je ograła. I jest w półfinale.

Nie uwierzyłabym, gdybyście powiedzieli mi to dwa tygodnie temu. Wierzę w siebie, oczywiście, ale… no nie, nie wierzyłabym. Ale jestem bardzo szczęśliwa. Czy coś się zmieni? Nie sądzę. Wszystko będę robić dalej tak samo, jedynie mój ranking pozwoli mi dostać się do większych, ważniejszych turniejów. To jedyna zmiana – mówiła… po meczu z Pegulą, gdy miała być w okolicach 120. miejsca w zestawieniu WTA. Teraz te turnieje, o których wspomniała, będą jeszcze większe.

O półfinale też mówiła, że przygotuje się do niego, jak do każdego innego spotkania. Nie będzie zwracać uwagi, kto stanie po drugiej stronie siatki, po prostu zagra swoje. Nie myśli też na razie o tym, co dalej. – Nie rozważam kwestii rankingowych, Wimbledonu, tego wszystkiego. Po prostu staram się pozostać skupioną na tym turnieju. Cieszę się tym, co robię na korcie i poza nim – opowiadała dziennikarzom.

I dodawała, że marzeniem każdego dziecka, które zaczyna odbijać piłkę na korcie, jest wygrać Szlema. Ona nagle znalazła się od tego marzenia o dwa mecze. Ale pozostaje spokojna. Bo wie, że to wciąż daleko.

SEBASTIAN WARZECHA

Czytaj więcej o tenisie:

Fot. Newspix

2 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama