Miały być Derby Egiptu, a zamiast nich otrzymaliśmy One Man Show godne śp. Pawła Zarzecznego z najlepszych odcinków tego programu. Mohamed Salah poprowadził Liverpool do kolejnej wygranej nad Manchesterem City, tym razem na Etihad Stadium (2:0). To pierwsze wyjazdowe zwycięstwo The Reds w Premier League nad tym rywalem od 2015 roku!
No dobrze, w leadzie celowo nieco podkręciliśmy tę historię. Bo dziś Liverpool miał nie jeden, a dwa motory napędowe. Tym drugim był zawodnik, którego ojciec już w wieku… trzech lat szkolił na piłkarza, ustawiając mu w mieszkaniu slalomy z butelek. Zsolt Szoboszlai już wtedy wierzył, że jego potomek będzie wielkim graczem. W niedzielne popołudnie, szczególnie w pierwszej połowie, Dominik o tę wielkość zdecydowanie się otarł.
Po niespełna kwadransie gry, przy rzucie rożnym swojej drużyny, zbiegł na bliższy słupek, świetnie zagrał do Salaha, który dopełnił formalności. Egipcjanin nie strzeliłby tego gola, gdyby nie fantastyczna praca kolegów w polu karnym – wyblokowali kilku graczy Obywateli, dzięki czemu Mo miał sporo miejsca w szesnastce. Nieco ponad 20 minut później to Mohamed asystował przy golu Węgra, wkręcając wcześniej w ziemię Josko Gvardiola.
Dwaj artyści uprawiali swoją sztukę pod bramką rywali, ale po prawdzie The Reds trzeba pochwalić dziś przede wszystkim za grę defensywną. Dobrze podsumował ją w końcówce spotkania komentujący je Andrzej Twarowski, mówiąc mniej więcej coś takiego: – Piłkarze Liverpoolu zachowują się, jakby widzieli ten mecz wczoraj i w związku z tym doskonale wiedzieli, gdzie się ustawiać.
Widać to było szczególnie w pierwszej połowie, w której gospodarze – mimo zdecydowanej przewagi w posiadaniu piłki (68:32) – nie byli w stanie zrobić z przodu absolutnie nic. Kilka rajdów Jeremy’ego Doku, pare niezłych zagrań Mini Rodriego, czyli Nico Gonzaleza, czy strzał zza pola karnego Omara Marmousha – to zdecydowanie za mało, jak na zespół tej klasy.
Egipcjanin zagrał dziś na szpicy za kontuzjowanego Erlinga Haalanda. Biorąc pod uwagę, że w poprzedni weekend zapakował Newcastle hat-tricka w zaledwie 14 minut, można było liczyć, że dziś pójdzie za ciosem. Niektórzy kibice nazywali ten mecz wręcz Derbami Egiptu, ale cóż – król tego kraju wciągnął dziś nosem księcia.
Zawodnik City miał jeszcze jedną okazję w tym spotkaniu, w drugiej połowie, ale jego strzał odbił Alisson. Tymczasem Salah dał drużynie konkrety, dzięki czemu stał się… największym katem ekipy z Manchesteru w historii. Łącznie brał bowiem udział w 15 akcjach bramkowych przeciwko temu zespołowi (9 goli, 6 asyst) – dziś wyprzedził dotychczasowego lidera tej klasyfikacji, Stevena Gerrarda (14).
Kibice Manchesteru City przed meczem odśpiewali oczywiście swój hymn – Blue Moon. Księżyc miał dziś jednak zupełnie inny, czerwony kolor. W tradycji chrześcijańskiej takowy ma zwiastować nieszczęście, a nawet koniec świata.
Gdyby drużyna Pepa Guardioli nie zakwalifikowała się do kolejnej edycji Ligi Mistrzów, byłaby to dla niej właśnie taka katastrofa. Żeby jej uniknąć, czołowi piłkarze tej drużyny muszą wreszcie wznieść się na odpowiedni poziom. Dziś Doku, Savinho czy Marmoush mocno chcieli, co i tak jest postępem w porównaniu do ostatniego występu City – na Santiago Bernabeu – ale nie bardzo potrafili tę chęci zamienić w konkrety. Jeśli w najbliższych tygodniach dalej będą tak bezradni, zakończenie sezonu w pierwszej czwórce tabeli naprawdę może być poza zasięgiem Obywateli…
Manchester City – Liverpool 0:2 (0:2)
- 0:1 – Salah 14′
- 0:2 – Szoboszlai 37′
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Lech Poznań wreszcie wygrał, ale żadnych wątpliwości nie rozwiał
- Luka Modrić jest nieśmiertelny. Cudowny gol Chorwata, Real Madryt wygrywa z Gironą
- W Kielcach strzelać ma tylko Dalmau. Dlaczego Korona nie ściągnęła napastnika? [NEWS]
Fot. Newspix.pl