Aleksander Matusiński nie pamięta już dokładnie, kiedy polskie biegaczki na 400 metrów zyskały miano jego “aniołków”. Nie zapomni jednak, co prowadzonej przez niego sztafecie 4×400 dały Małgorzata Hołub-Kowalik, Anna Kiełbasińska oraz Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka. Wraz z utytułowanym trenerem wspominamy emerytowane od niedawna biegaczki. Wracamy też do największych sukcesów Aniołków. I zastanawiamy się: co dalej?
Matusiński kobiecą sztafetę 4×400 przejął w 2012 roku. Od tamtego czasu układane przez niego drużyny sięgnęły po kilkanaście podiów mistrzostw świata, mistrzostw Europy i World Athletics Relays oraz, co najważniejsze, srebrny krążek olimpijski. Niesamowita medalowa passa Aniołków zakończyła się dopiero w 2023 roku.
Obecnie 45-latek ma już nowy cel: zastąpić trójkę wspomnianych weteranek, wprowadzić udanie młodsze zawodniczki i wrócić ze sztafetą na poziom, który znowu gwarantowałby walkę o najwyższe cele.
Kacper Marciniak: Pamięta pan moment, kiedy po raz pierwszy pojawiło się określenie – “Aniołki Matusińskiego”?
Aleksander Matusiński: Wydaje mi się, że było to w okolicach mistrzostw świata w Londynie, ale nie jestem pewien.
A myśli pan, że wiele osób wymieni skład waszej pierwszej medalowej sztafety, z Pragi w 2015 roku?
Ja bym wymienił. Sprawdźmy… Monika Szczęsna tam biegała. Tego ludzie raczej nie będą pamiętać. Do tego chyba Justyna Święty-Ersetic, Joanna Linkiewicz i pewnie Gosia Hołub-Kowalik.
Dokładnie tak.
Czyli mi się udało. Ale tak to nie wiem, czy choćby pięć osób wymieniłoby całą czwórkę.
Początkowo prowadził pan grupę, która, patrząc na indywidualne czasy, nie miała za bardzo czego szukać na świecie. Ale wzorem “lisowczyków” była w stanie w drużynie dawać z siebie 110 procent.
Tak, tak. Choć Justyna na halowych mistrzostwach świata w Sopocie w 2014 roku zajęła czwarte miejsce w finale biegu na 400 metrów. Zabrakło jej kilkunastu setnych do medalu. A dopiero potem była Praga, gdzie sztafeta po raz pierwszy przywiozła krążek z dużej imprezy. To na pewno był ważny moment w mojej karierze trenerskiej.
W 2017 roku Justyna dopięła swego i zdobyła medal w biegu indywidualnym na HME. Inne zawodniczki też przyspieszyły, zaczęły osiągać lepsze czasy. To było dla pana zaskoczeniem, że te sukcesy zaczęły wychodzić poza sztafetę?
Tak, choć warto podkreślić, że już poprzednia epoka pokazała, że Polki są w stanie liczyć się na arenie międzynarodowej. Bodajże w Monachium (2002) oraz Goteborgu (2006) zdobywały brązowy medal w sztafecie 4×400. Do tego Anna Jesień została brązową medalistką mistrzostw świata w biegu na 400 metrów, choć przez płotki.
W dalszej przeszłości była też oczywiście Irena Szewińska. Ale poza tym faktycznie nie mieliśmy bogatej historii, jeśli chodzi o indywidualne sukcesy na dystansie jednego okrążenia. Przynajmniej w kategorii seniorskiej, bo medali juniorek trochę się uzbierało.
Pamiętam, jak rozmawiałem przed jedną z imprez z Markiem Plawgo na temat startu indywidualnego Justyny. I on wtedy stwierdził, że na końcu najważniejsza jest sztafeta i każda z dziewczyn o tym wie. Ten element zespołowości w pierwszych latach waszych sukcesów był chyba niezaprzeczalny.
Zdecydowanie. To była nasza siła, ten napęd, który nas pchał do przodu. Starty indywidualne oczywiście miały miejsce, ale one były po drodze. Jednak na końcu każdej biegacze zależało, żeby się pokazać w sztafecie. A ja też wyciągałem wnioski z występów sztafetowych. Pamiętałem, że jeden występ był mniej lub bardziej udany. Że któraś zawodniczka lepiej lub gorzej poradziła sobie ze stresem. I to miało znaczenie w trakcie kolejnych imprez. Więc to też na pewno działało motywująco.
Naszą siłą była równość, waleczność i umiejętność biegania sekundę szybciej w sztafecie niż w biegach indywidualnych. Niestety ostatnie lata wyglądają troszeczkę inaczej. To skupienie na sztafecie jest nieco mniejsze. Niektóre dziewczyny mają ambicje indywidualne. I niestety nie zawsze potrafią “sprzedać” pełnię swojej formy w biegu sztafetowym.
Od lewej: Dominika Muraszewska, Monika Szczęsna, Aleksander Matusiński, Ewelina Ptak, Justyna Święty, Małgorzata Hołub i Magdalena Gorzkowska
Poruszył pan kwestię stresu. Z perspektywy czasu: która zawodniczka z całej pana grupy najlepiej sobie z nim radziła?
Na pewno Natalia Bukowiecka [Kaczmarek], Justyna Święty-Ersetic, Małgorzata Hołub-Kowalik. Myślę też, że Marika Popowicz-Drapała, Ania Kiełbasińska. Były również zawodniczki takie jak Iga Baumgart-Witan, które się mocno stresowały, ale ten stres bardzo pozytywnie na nie wpływał. O to nam zresztą zawsze chodziło: zawodniczka może się denerwować, jeśli jest w stanie przy tym biegać na swoim poziomie albo lepiej. Ale nie może prezentować się gorzej.
Wymienił pan wszystkie gwiazdy. Może ograniczymy to do TOP 3?
To wskazałbym na Justynę, Gosię i Natalię. Zdobyły najwięcej medali, zapewniały największą pewność. I nie potrafię wskazać, kiedy popełniły tak naprawdę jakiś błąd w sztafecie.
Kiedy zrozumiał pan, że ta grupa będzie w stanie sięgnąć po medal na igrzyskach?
My zawsze marzyliśmy o finałach największych imprez. Kiedy w Londynie zdobyliśmy – można powiedzieć, że dość przypadkowo – pierwszy medal mistrzostw świata, to podium igrzysk wciąż wydawało się jeszcze dość odległe. Natomiast gdy w 2019 roku w Dausze sięgnęliśmy po srebrny krążęk, po kolejnej wygranej z Jamajkami, i to w pięknym stylu, z dużą przewagą, to wiele się zmieniło. Zrozumieliśmy, że medal igrzysk też jest realny.
Zanim jednak mogliśmy wystartować w Tokio, pojawił się koronawirus. Na szczęście dla nas przez ten pandemiczny rok mogliśmy się spokojnie przygotowywać i trenować. Przy okazji akurat wszystkie zawodniczki osiągnęły optymalny wiek swojego rozwoju. Natalia może jeszcze nie biegała tak szybko jak obecnie, ale Gosia, Iga czy Justyna były w szczycie formy.
Pandemia chyba paradoksalnie trochę wam pomogła?
Myślę, że tak. Dobrze poradziliśmy sobie w treningu w reżimie sanitarnym. A Polska po drodze sprawdzała się jako organizator imprez międzynarodowych czy mistrzostw Polski. Nasi zawodnicy mieli okazję występować na zawodach w swoim kraju, czego nie można było powiedzieć o wszystkich reprezentacjach.
Do tego należy dodać, że nasi trenerzy są naprawdę fachowcami wysokiej klasy. Potrafią poradzić sobie w trudnych warunkach treningowych. Bo przecież w Polsce są tylko trzy hale odpowiednie do treningu, a zawodników mamy tysiące. Więc podczas pandemii też udało się przekuć trudną sytuacją na rozwiązanie. Nikt nie załamywał rąk. Z perspektywy czasu muszę więc pochwalić całe środowisko związane z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki i wszystkich trenerów, za to, że sobie tak świetnie poradzili.
Zawodnicy też dobrze wykorzystali ten czas. Myślę, że udało im się wówczas trochę wyciszyć i uzbierać siły na kolejny sezon, który okazał się wielkim sukcesem.
W szczycie formy pana sztafeta była w stanie rywalizować z każdym. Ale to budowanie pewności siebie musiało być procesem. Pan powtarzał dziewczynom, że nie ma się co bać nawet Amerykanek.
Mówiłem, że to są takie same dziewczyny jak my. Może trochę inaczej wyglądają, mają w tabelach lepsze wyniki. Ale u nich również wszystko sprowadzało się do ciężkiej pracy. Nie należało się więc ich bać i od razu skazywać się na porażkę.
Wiadomo, że jest to trudne, ale raz udało nam się wygrać z Amerykankami. Miało to miejsce na mistrzostwach świata sztafet w Yokohamie w 2019 roku. To był dla nas przełomowy moment, który dodał nam skrzydeł. Ta pewność siebie brała się po pierwsze z wyników, a po drugie z rywalizacji. My jej nie unikaliśmy – jeździliśmy na wszystkie możliwe zawody. Nawet w sezonie olimpijskim, kiedy wielu trenerów – i w Polsce, i za granicą – odpuszczało w dużym stopniu starty halowe.
Gosia i Justyna były natomiast na wszystkich zawodach. I nasze sztafety walczyły o medale i je zdobywały. To nas właśnie budowało. Ta chęć rywalizacji, chęć walki z najlepszymi. Myślę, że w ten sposób dziewczyny nabierały pewności siebie.
To faktycznie rzadko spotykane w lekkoatletyce, żeby jeździć na dosłownie każdą imprezę w najmocniejszym albo prawie najmocniejszym składzie. I zazwyczaj zdobywać medale.
Był taki okres, że zdobywaliśmy każdy możliwy medal. Trwało to z trzy, cztery sezony, trudno mi teraz dokładnie określić. Przyniosło to trzy halowe medale mistrzostw świata, dwa medale mistrzostw świata na stadionie, krążek olimpijski, kilka podiów mistrzostw Europy. Do tego sukcesy na zawodach World Relays.
I można powiedzieć, że wszystko osiągnęliśmy praktycznie w tym samym składzie. Pozą Gosią i Justyną biegały Iga Baumgart-Witan, Anna Kiełbasińska, Natalia Bukowiecka. To był znakomity trzon. Jak jedna wypadła, to druga startowała. I nie ustępowała wynikowo.
Aniołki z medalami olimpijskimi. Od lewej: Iga Baumgart-Witan, Justyna Święty-Ersetic, Natalia Bukowiecka, Małgorzata Hołub-Kowalik, Anna Kiełbasińska
Za najlepszy rok dla sztafety możemy uznać 2021. Ale nie żałuje pan, że z kolejnego sezonu – 2022 – nie udało się wyciągnąć więcej? To wtedy na niebotyczny poziom weszła Natalia Bukowiecka, życiową formę złapała Anna Kiełbasińska, a inne zawodniczki też były bardzo szybkie.
Justyna Święty również wówczas robiła rewelacyjne wyniki na treningach, pobiła też halowy rekord Polski na 400 metrów. Ale potem doznała kontuzji.
Mistrzostwa świata w Eugene faktycznie nam nie poszły. Wtedy sztafeta trochę się poróżniła. To nam na pewno nie pomogło. Kiedy wszyscy szliśmy w jednym kierunku, to też mieliśmy większe zaufanie do siebie i wzajemnie się napędzaliśmy. A w Eugene na dodatek przydarzyły się kontuzje, choroby, infekcje. Wszystkie dziewczyny z czymś się zmagały. To był nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Jeszcze w czerwcu natomiast wydawało się, że wszystko zmierza w znakomitym kierunku.
Zdecydowanie tak, ale w sporcie nigdy nie można być niczego pewnym w stu procentach. My cały czas balansujemy na granicy. Są oczywiście jednostki treningowe, gdzie intensywność jest mniejsza. Ale zazwyczaj dziewczyny są poddawane takim obciążeniom, że w każdej chwili coś może się stać. Ważne jest zatem zarządzanie zmęczeniem materiału, tą pracą, która rozkłada się na ileś lat.
W końcu te kontuzje się jednak zdarzają. Muszą się zdarzać. Lekkoatletki to nie są roboty, choć niektóre z nich miały kilka, jak nie kilkanaście lat kariery na bardzo wysokim poziomie. Co sezon startowały i zdobywały medale. Myślę zresztą, że mówimy o najdłuższej passie medalowej w historii polskiego sportu, jeśli chodzi o drużyny. Teraz też siatkarze idą tą drogą – gdzie nie występują, tam kończą na podium. Ale generalnie chyba nie było w Polsce takiej sztafety czy zawodnika w konkurencjach biegowych, który zdobyłby tyle medali.
W Eugene miał miejsce pierwszy moment, kiedy zwrócił pan uwagę, że atmosfera w grupie zaczyna się wymykać spod kontroli?
Myślę, że tak. Zawsze są oczywiście jakieś tarcia. To nieuniknione, bo muszę złożyć zespół, kiedy mam do wyboru sześć czy osiem zawodniczek. Z czego pięć czasami jest na tym samym poziomie, a w finale mogą pobiec cztery. Nie jest to łatwe ani dla mnie, ani dla zawodniczek. Bo każda ma swoje argumenty, każda uważa, że by pobiegła lepiej.
Ale raz, że trzeba spojrzeć na wyniki z mistrzostw Polski. Dwa – na aktualną dyspozycję. A trzy – na historię wyników w biegach sztafetowych czy doświadczenie. Tak więc jak mówiłem: pewne niesnaski będą miały miejsce. A w Eugene to się nasiliło.
Niedługo później na mistrzostwach Europy w Monachium znowu było jednak świetnie.
Dokładnie tak. Dziewczyny zdobyły medal i osiągnęły bardzo dobry czas w finale, chyba drugi albo trzeci w naszej historii. Mówimy jednak o podium wywalczonym po naprawdę zaciętej walce. Dostaliśmy wówczas sygnał, że poziom światowy, europejski stał się bardzo wysoki. I będzie tylko coraz ciężej.
Pamiętam, że już przed igrzyskami w Tokio mówiło się o tym, że parę zawodniczek dobija do mety i wkrótce zawiesi buty na kołku. Tak się jednak nie stało. Po Paryżu było to chyba jednak nieuniknione?
Niektóre dziewczyny już dawno temu kończyły kariery, ogłaszając, że dane zawody będą ich ostatnimi. A potem przychodził kolejny sezon i one biegały, i zdobywały medale. Należy pamiętać, że różne wywiady są udzielane w emocjach, pod wpływem chwili. W tym roku też nie wszystkie zawodniczki, o których się mówiło, że kończą, faktycznie zakończyły karierę.
Zakończyły Małgorzata Hołub-Kowalik i Anna Kiełbasińska. Ostatnio “pas” powiedziała też Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka.
Tak, ze względu na kontuzje. Na pewno będzie jej brakować. To była niesamowita zawodniczka sztafetowa. Miała świetne wyniki indywidualne, ale w drużynie pokazywała się z jeszcze lepszej strony. Czego nie mogę niestety powiedzieć o wszystkich zawodniczkach. Patrycja potrafiła pobiec poniżej 50 sekund na zmianie lotnej, kiedy w sezonie normalnie biegała 53 sekundy.
Tak to wyglądało na mistrzostwach świata w Dausze w 2019 roku. Była nieoczekiwaną liderką sztafety 4×400, miała rewelacyjny międzyczas.
A nikt się tego nie spodziewał, bo ona bardzo słaba wypadła w tamtym sezonie na mistrzostwach Polski. Ale została powołana i się nie poddawała. Ja w międzyczasie testowałem ją na treningach. Wyglądała coraz lepiej i nie bałem się jej wystawić na MŚ. A ona udowodniła, że ma niesamowity charakter.
Gdyby wszystkie zawodniczki były jak Patrycja, to mógłbym być spokojny o przyszłość tej sztafety.
Aleksander Matusiński i jego sztafeta w 2019 roku
Więcej na bieżni nie zobaczymy też Małgorzaty Hołub-Kowalik. Ona już dawno przed igrzyskami stwierdziła, że po Paryżu skończy z bieganiem. I dotrzymała słowa. Jakie pan będzie miał z nią wspomnienia?
Z Gosią Hołub-Kowalik jest tyle wspomnień, że nie potrafiłbym wskazać jednego. Zawsze do sztafety przedostawała się ona i Justyna. Potem również Natalia. Gosia brała też pod opiekę zawodniczki mniej doświadczone czy bardziej stresujące się. Była taką dobrą duszą zespołu. Nigdy nie miałem z nią najmniejszej sprzeczki, najmniejszego konfliktu. Charakteryzował ją wyjątkowy charakter do walki. Można byłoby z nią konie kraść i zdobywać najwyższe góry.
Dlatego też nie wyróżniłbym pojedynczego wydarzenia. Bo ona po prostu była autorką wszystkich naszych sukcesów. Nie tylko osiągała świetne wyniki, ale mobilizowała resztę dziewczyn i ciągnęła tę sztafetę do przodu. Za to też była odpowiedzialna. Nawet otrzymała ksywkę “mamacita”. Prowadziła młodsze zawodniczki, była dla nich prawdziwą liderką. Szczególnie na mistrzostwach Europy w Toruniu, kiedy Justyna doznała kontuzji na rozgrzewce. A Gosia to wszystko uniosła i wywalczyła z dziewczynami medal.
Jeśli chodzi o sportowe emerytury: została nam jeszcze Anna Kiełbasińska. Mamy tą Kiełbasińską już z końcówki kariery, czyli bardzo szybkie bieganie przeplatane kontuzjami. Ale jest też Kiełbasińska, która biegała sprinty krótsze, a nagle dołączyła do sztafety i okazała się świetnym wzmocnieniem.
Nie da się ukryć, że była bardzo dużym wzmocnieniem. Zwłaszcza w biegach halowych, gdzie zawsze brakowało nam szybkiej zawodniczki na pierwszej zmianie. Ona sprawdzała się w tej roli doskonale. Potrafiła swobodnie pobiec dwieście metrów, przyspieszyć na zbiegu i przekazać pałeczkę jako pierwsza. To będzie trudno zastąpić. Chyba tylko Natalia była tak mocna na pierwszej zmianie z tych zawodniczek, które aktualnie trenują.
Tak jak pan wspomniał: ona specjalizowała się w innych dystansach. Jej kariera na 400 metrach stanowiła może jedną trzecią jej całego czasu w lekkoatletyce. Natomiast była to kariera bardzo intensywna i nagrodzona wieloma medalami, w tym olimpijskim. Myślę, że gdyby wcześniej przeniosła się na dystans 400 metrów, to osiągnęłaby jeszcze więcej, robiłaby jeszcze lepsze wyniki. Ale tutaj możemy tylko gdybać.
Justyna Święty-Ersetic za to dalej czuje głód sukcesów?
Tak, na to wygląda, choć co ciekawe – ona ze wszystkich zawodniczek, o których rozmawialiśmy, zaliczyła najwięcej startów na wielkich imprezach. Bywało, że startowała nie tylko w sztafetach, ale łapała się do finałów mistrzostw Europy, świata i wówczas w trzy dni miała cztery, pięć biegów. Budapeszt w 2023 roku to była tak naprawdę pierwsza międzynarodowa impreza, którą ominęła.
Natomiast ona w minionym sezonie, szczególnie w okolicach sierpnia prezentowała się bardzo dobrze. Nawet nie do końca się spodziewała takiej formy. Myślę, że stać ją było na wyniki poniżej 50 sekund. No ale tak naprawdę po igrzyskach nie było gdzie tego pokazać, nie było gdzie biegać. I ta forma nie została “sprzedana”. Dlatego przypuszczam, znając jej zawziętość, że będzie chciała jeszcze udowodnić, na co ją stać.
Nie wiem dokładnie, co ją motywuje, co powoduje, że jest taka nakręcona, ale na wszystkich obozach bardzo mocno trenuje. Sam jestem ciekawy, co zrobi w przyszłym roku.
Pan jasno stwierdził, że świat nam obecnie uciekł, jeśli chodzi o biegi sztafetowe.
Nie da się ukryć. Wiemy, w jakim jesteśmy miejscu. Indywidualnie mamy jedną topową zawodniczkę. A reszta nie robi minimów [na MŚ]. Justyna czy Marika będą mogły liczyć na wejście z rankingu. Natomiast myślę, że musimy mieć cztery, pięć zawodniczek biegających w okolicach minimum, żeby znowu walczyć o medale.
Ostatnio okazywało się, że kiedy nie biega Natalia, to nie jesteśmy w stanie nawet wejść do finału. Choć w Paryżu zabrakło nam również Igi oraz Mariki. Tak naprawdę w eliminacjach miałem do dyspozycji jedną zawodniczkę z grona tych, które w ostatnich latach zdobywały tytuły. A reszta była z różnych powodów niedostępna.
Potrzebujemy, żeby młodsze dziewczyny się poprawiały i były w tej szesnastce, dwudziestce najlepszych czasów w Europie. Inaczej trudno myśleć o wysokich miejscach w sztafecie.
Liczy pan na Anastazję Kuś?
Na pewno tak. Myślę, że jest najbardziej utalentowana z zawodniczek z młodego pokolenia. Bardzo podoba mi się też potencjał Zofii Tomczyk. Niedawno byłem w Spale i widziałem, że jeszcze inna zawodniczka, Wiktoria Gajosz, zrobiła trening, którego obecnie żadna z seniorek, poza Natalią, nie byłaby w stanie wykonać. Mamy zatem dziewczyny, które są utalentowane. Ale potrzebują czasu. I potrzebują nauczyć się też tej walki, która charakteryzowała ich starsze koleżanki.
Nie mogą patrzeć tylko na wynik indywidualny. Musi to wyglądać jak u Natalii Bukowieckiej, która jest wielką indywidualistką, wielką sportsmenką, ale kiedy było trzeba, to zawsze pobiegła, zawsze dała z siebie sto procent. Tak samo jak niegdyś Justyna, kiedy ona miała rolę liderki. Nie było dla niej problemu wziąć udziału w eliminacjach, wzmocnić drużynę. A niestety nie wszystkie dziewczyny do tego tak podchodzą.
Powiedział pan kiedyś “jeśli zdobędziemy medal olimpijski, to będę w stu procentach spełnionym trenerem”. Tak się pan teraz czuje?
I tak, i nie. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, co znaczy medal igrzysk. Nigdy tak naprawdę o nim nawet nie marzyłem. Tak więc pod tym kątem jestem spełnionym trenerem. Wiele mi jednak brakuje chociażby do Marka Rożeja, który zdobył z Natalią medale indywidualne na mistrzostwach świata oraz igrzyskach. Już nie mówiąc nawet o trenerach, których zawodnicy zostawali mistrzami olimpijskimi.
To byłoby dla mnie takie stuprocentowe spełnienie. Ale też zdaję sobie sprawę, że to, co miałem zrobić, już zrobiłem. I szczyt swoich możliwości mam za sobą. Medal olimpijski jednak zapewnia nieśmiertelność w sporcie.
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Czytaj więcej o Aniołkach Matusińskiego i 400 metrach:
- Natalia Kaczmarek i walka z prehistorią [REPORTAŻ]
- Baumgart-Witan: Jesteśmy wybitnymi jednostkami, które mają twarde charaktery [WYWIAD]
- Święty-Ersetic: Przykro było słuchać, że się skończyłam i nic już ze mnie nie będzie [WYWIAD]
- Femke Bol: Inspirowała mnie Justyna Święty-Ersetic. Pokazywała, by nigdy nie odpuszczać [WYWIAD]
- Hołub-Kowalik: Czuję się sportowcem spełnionym [WYWIAD]
- Wyciszkiewicz-Zawadzka: Wydaje ci się, że jesteś nadczłowiekiem. A potem potrzebujesz pomocy, by iść do toalety [WYWIAD]
Fot. Newspix.pl