Gdyby przed sezonem ktoś nam powiedział, że do czwartej serii gier Bayern będzie przystępował z niższej pozycji w tabeli niż Benfica, pewnie skwitowalibyśmy to uniesieniem brwi i kiwnięciem z uznaniem głową, bo w końcu Benfica to drużyna, której w Lidze Mistrzów absolutnie nie należy lekceważyć. Jeśli jednak ta sama osoba przekonywałaby nas, że zespoły będzie dzielić różnica 11 miejsc, a Bawarczyków nie będzie nawet w strefie barażowej, wówczas już byśmy nie dowierzali. Dziś do 21:00 była to sama prawda, która jednak po około półtorej godziny wróciła w sferę science-fiction.
Problemy z metrem w Monachium opóźniły start meczu o kwadrans i można powiedzieć, że podobnie było z piłkarzami Bayernu, którzy przez pierwsze minuty usypiali przeciwnika długim rozgrywaniem piłki. Benfica z kolei szybko ujawniła plan na mecz – niezbyt zaskakujący – polegający na rozstawieniu zasieków we własnej szesnastce i podjęciu heroicznej próby przetrwania bez straty bramki. Zespół Bruno Lage’a nie przyjechał na Allianz Arena, by wymieniać ciosy. Jego orężem na Bawarczyków było dzisiaj ustawianie się, koncentracja, wybijanie rywala z rytmu i skracanie efektywnego czasu gry.
I taka postawa w pierwszej połowie wydawała się całkiem nieźle sprawdzać.
Kane został skutecznie odcięty od podań w polu karnym, ataki Daviesa i Olise’a lewą stroną kompletnie nie przynosiły efektu, parę razy na prawej stronie nieźle pokazał się Laimer, ale i on nie był w stanie przekuć tego w dogodną sytuację do zdobycia gola. Benfica się pilnowała, tylko raz pozwoliła sobie na wyjście większą liczbą graczy i przypłaciła to nadzianiem się na jedyny w pierwszej części szybki atak gospodarzy, choć obyło się wówczas bez konsekwencji.
Po zmianie stron, przez chwilę mogło się wydawać, że skupieni wyłącznie na defensywie goście będą w stanie upolować swoje sytuacje po kontrach, bo Bayern zaczynał coraz mocniej się otwierać w poszukiwaniu gola. Bijący głową w mur gospodarze w końcu jednak znaleźli w nim wyrwę, za co zasługi trzeba przypisać dwóm postaciom. Pierwsza to Vincent Kompany, który dziesięć minut po przerwie zdjął z boiska bezproduktywnego Olise’a i w jego miejsce wprowadził Leroy’a Sane. Druga to właśnie reprezentant Niemiec, którego wejście momentalnie ożywiło poczynania ofensywne Bayernu.
To za sprawą skrzydłowego twierdza postawiona w polu karnym przez Benfikę w końcu padła. W 67. minucie Niemiec dośrodkował w pole karne, Kane wygrał pojedynek powietrzny z obrońcą gości i zgrał piłkę do Musiali, który nieupilnowany przez Silvę z bliskiej odległości trącił piłkę głową do siatki. Akcja jak ta wisiała w powietrzu odkąd tylko Niemiec pojawił się na murawie – tempo rozegrania, jakie zaserwowali obrońcom Sane do spółki z Musialą, to było dla ekipy z Lizbony po prostu za dużo.
I na tym emocje właściwie się skończyły. Dostaliśmy odpowiedź na pytanie, czy Benfica wytrzyma przez 90 minut napór Bayernu i cóż, nie wytrzymała. Natomiast strata gola nie zmieniła w żaden sposób obrazu gry – ani nie natchnęła gości do rzucenia wszystkiego na jedną kartę i poszukania wyrównania, ani nie rozwiązała worka z bramkami dla podopiecznych Kompany’ego.
Benfica ani razu nie wygrała do tej pory z Bayernem (9 zwycięstw Bawarczyków, 3 remisy) i dziś ani przez chwilę nie była nawet blisko, aby ten bilans poprawić (chyba, że kolejnym remisem, ale było to dość naiwne założenie). Ekipa z Monachium wraca na właściwe tory i po dwóch porażkach z rzędu dopisuje sobie trzy punkty, które przywracają ich do strefy barażowej.
Bayern Monachium – Benfica 1:0 (0:0)
- 1:0 – Musiala 67′
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- I’m not interested. Arsenal zanudza wrzutkami
- Trela: Ostatni Mohikanin. Długowieczność Roberta Lewandowskiego
- Właściciel sprzedaje ziemniaki, gra poza domem, a trenera nikt nie chciał. Oto rewelacja LM
- Superpuchar w Miami… A może na Księżycu? Kulisy absurdalnego pomysłu
Fot. Newspix