Początek listopada to czas, kiedy wspominamy zmarłych i opłakujemy tych, których już z nami nie ma. W tym roku wszystko wskazywało na to, że dla polskiego speedwaya będzie to wyjątkowo smutny dzień, w którym z żużlowej mapy zniknąć mogą aż trzy ośrodki. Kibice Falubazu Zielona Góra wczuli się nawet w grobowy klimat i pod stadionem Stali Gorzów zostawili wieniec pogrzebowy wraz z krzyżem, wieszcząc rychły upadek lokalnego rywala. Tymczasem doszło do prawdziwego cudu, bowiem wszystko wskazuje na to, że zarówno Stal, jak i chcące występować w Metalkas 2. Ekstralidze Orzeł Łódź i Unia Tarnów przetrwają. Choć każdy z tych klubów sezon kończył z zadłużeniem sięgającym milionów złotych.
STAL GORZÓW, CZYLI ZRZUTKA NA PRZETRWANIE
Zacznijmy od przypadku najgłośniejszego – i to z kilku względów. Ebut.pl Stal Gorzów zakończyła rywalizację w PGE Ekstralidze na czwartym miejscu… ale dokonała tego w fatalnym stylu. Na trzy dni przed pierwszym meczem o brązowy medal klub zwolnił Stanisława Chomskiego, który trenował Stal od 2015 roku. Taki ruch z pewnością nie wpłynął na morale zespołu. Ostatecznie drużyna z Gorzowa przegrała z KS Apatorem Toruń mecz zarówno u siebie (43:46), jak i na wyjeździe (36:54).
Prawdziwy kataklizm nadszedł jednak po sezonie. Tajemnicą poliszynela było bowiem, że klub zarządzany wówczas przez Waldemara Sadowskiego posiadał spore problemy ze spłatą bieżących zaległości. Także względem żużlowców, których pensje zależą w dużej mierze od postawy na torze. Poza określonymi sumami na przygotowanie do sezonu, zawodnicy mają bowiem wypłacane stawki za liczbę zdobytych punktów w meczu.
Jak się okazało, Stal Gorzów za kadencji Sadowskiego grała w bardzo niebezpieczną grę, w której praktycznie nie mogła zwyciężyć. Żółto-Niebiescy od 2022 roku popadali bowiem w spiralę zadłużenia. To wraz z końcem obecnych rozgrywek urosło do kwoty dziesięciu milionów złotych. Dziury budżetowej nie załatała nawet ostatnia transza pieniędzy, przysługująca zespołom z praw telewizyjnych. Klub i tak miał do zapłaty kilka milionów złotych. Ile dokładnie – to wykaże audyt przeprowadzony przez władze miasta Gorzowa. Z czego 4,5 miliona to kwota, którą Stal musiała uregulować do końca października, by móc otrzymać licencją na następny sezon.
Wobec takiego rozwoju sytuacji Waldemar Sadowski… 23 października podał się do dymisji. Następnie – najwyraźniej w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku – udał się na wakacje.
Nowym sternikiem klubu został Dariusz Wróbel. Podjął się on szalenie trudnego zadania, które wydawało się być skazane na niepowodzenie. I w realizacji którego gorzowianie chwytali się wszystkich możliwości pozyskania środków. O pomoc poproszono miasto (stąd wspomniany audyt, który zarządził urząd), zmobilizowano także sponsorów klubu. Jednak jeden pomysł pomocy wywołał spore kontrowersje. A nawet oburzenie. Mowa tu o zbiórce na portalu Zrzutka, okraszonej hasztagiem #RatujmyStal.
Fot. zrzutka.pl
Oczywiście, każdy zarządza swoimi pieniędzmi jak chce. Jeżeli kibice gorzowian mieli ochotę wpłacać środki na tę akcję – to ich wola. Jednakże przecież ci sami fani już dbali o finanse klubu, kupując bilety na mecze. Średnia frekwencja na Stadionie im. Edwarda Jancarza w tym sezonie wyniosła 10280 osób. To solidny wynik. Mimo to, w dużej mierze ci sami kibice musieli jeszcze dorzucać się do akcji ratowania klubu, nad którym wisiało widmo bankructwa.
Ale to jeszcze nie wszystko. Do 31 października Stal zgromadziła poprzez zrzutkę kwotę przekraczającą 416 tysięcy złotych. Taka suma jest efektem licznych aukcji, które klub podpiął pod zrzutkę. Wylicytować można było między innymi proporczyki innych drużyn, które najwyraźniej walały się po budynku klubowym. Ale nie tylko. Na aukcję trafił zestaw gadżetów RMF MAXX, szaliki, gogle, plastrony, kaski, osłony na motor, skóry żużlowe, czy medal Drużynowych Mistrzostw Polski. Wiele z tych przedmiotów należało do byłych zawodników (a nawet legend) gorzowskiego zespołu, które jednak dawno już nie jeździły w lubuskim. Innymi słowy, ratująca się przed upadkiem Stal zrobiła wielkie wietrzenie magazynu.
Gorzów postanowił być konkurencją dla OLX do tego stopnia, że można było tam nabyć również trzygodzinny rejs motorówkami po jeziorze Ząbszyńskim. Jeżeli akurat mieliście plan wybrać się na urlop na Wyspy Kanaryjskie, to zrzutka stali oferowała wyprawę z przewodnikiem po Gran Canarii. Można było zakupić też panele fotowoltaiczne. Ba, prezes Wróbel na licytację wystawił także swój motor marki Harley Davidson. Na tego ostatniego niestety nie znaleźli się chętni, choć cena – jedyne 45 tysięcy złotych – była kusząca.
Fot. Zrzutka.pl
Mało tego, do akcji włączyli się także obecni zawodnicy zespołu: Oskarowie: Paluch i Fajfer, Martin Vaculik i Anders Thomsen. Chętni mogli wylicytować dzień treningowy z młodzieżowcem Żółto-Niebieskich, kaski zawodników czy kevlar Duńczyka. Najlepsze jest to, że zaległe wynagrodzenia żużlowców były jednym z najważniejszych zadłużeń do natychmiastowego pokrycia, by klub uzyskał licencję. Doszło więc do sytuacji, w której zawodnicy, by mieć nadzieję na odzyskanie pieniędzy, wystawiali na licytację swoje rzeczy. To trochę tak, jakby szef powiedział wam w pracy: – Słuchajcie, wiemy, że zalegamy wam z wypłatami, a firma może upaść. Staramy się, by do tego nie doszło. W tym celu licytujemy niektóre rzeczy z magazynu. Ale jakby ktoś z was chciał przekazać na nasze licytacje telefon czy zegarek, to by nam pomogło was później spłacić…
Absurd. Ale w Gorzowie się do tego posunięto. Jednak koniec końców, 31 października prezes Wróbel poinformował o tym, misja ratowania klubu zakończyła się sukcesem i udało się zebrać kwotę 4,5 miliona złotych. Rzecz jasna, dokonano tego głównie dzięki sponsorom klubu. W dużej mierze są to lokalni przedsiębiorcy, którym dobro gorzowskiego czarnego sportu leży na sercu. I w tym miejscu warto zastanowić się, czy w takim razie warto było narażać wizerunek klubu zbiórką. To bowiem do akcji pomocy wniosła relatywnie niewiele korzyści finansowych. Ale za to poczyniła spore straty wizerunkowe.
ORZEŁ, CZYLI WITOLD SKRZYDLEWSKI SHOW
– Jestem Witold Skrzydlewski. Syn Adama i Heleny. Jestem prezesem i zarazem właścicielem tego klubu. Dla niektórych jestem Trumniarz, dla niektórych Chuj, dla innych Gruba Świnia, Knur i jeszcze wiele innych rzeczy. Ale ja się tym nie przejmuję. Kłaniam się tu szczególnie wobec pana, który [na jednym ze zdjęć] uciął mi głowę i na jej miejsce założył świński ryj. Ale powinien dojrzeć, że ja zawsze chodzę ogolony. Nie jestem zarośnięty, jak owa świnia. Myślę, że temu panu doprawimy głowę psa. I to nie rasowego, tylko lichego kundla.
Takim monologiem, godnym expose Krzysztofa Kononowicza z czasów świetności uniwersum Szkolnej 17, Witold Skrzydlewski przywitał się na otwartym spotkaniu zarządu Orła Łódź z kibicami. Związany z Łodzią przedsiębiorca z branży pogrzebowej, który od dziewiętnastu lat wspiera tamtejszy klub żużlowy, w tym roku postanowił powiedzieć „pas”. Jak twierdzi sam zainteresowany, do wejścia w Orła namówiła go córka, która jest fanką czarnego sportu. Od 2005 roku klub zdołał awansować i rozgościć się na drugim poziomie rozgrywek w Polsce.
Wcześniej Skrzydlewski poinformował opinię publiczną, że bilans zysków i strat za obecny sezon wynosi ponad 4,5 miliona złotych na minusie. Nosił się też z zamiarem sprzedania klubu… za symboliczną złotówkę. Kiedy zaś pojawił się chętny w osobie Adama Skowrona, obecny włodarz Orła dopatrzył się w jego ofercie licznych błędów formalnych. Ponadto domagał się od Skowrona zaprezentowania wizji rozwoju klubu.
Witold Skrzydlewski. Fot. Newspix
– Pan Skrzydlewski chce oddać klub komuś, kogo będzie stać na jego finansowanie. Padło pytanie czy wiem, że muszę mieć pięć milionów na jego utrzymanie. To pytanie było dla mnie zupełnie nie na miejscu. Ja nie jestem Witoldem Skrzydlewskim, który „sypał” z własnej kieszeni. Ja jestem osobą, która wie i ma plan jak klub rozwijać, aby środki pozyskiwać. Mnie osobiście nie stać na wyłożenie pięciu milionów, co nie znaczy, że milionów w sezonie 2025 może nie być sześciu. Z własnej kieszeni mogę dać jakiś procent tego, ale żebyśmy się dobrze zrozumieli. Profesjonalne funkcjonowanie klubu to też nie jest sytuacja, w której jedna osoba finansuje, bo brak innych sponsorów. Kwestia posiadania pięciu milionów na koncie, aby Pan Skrzydlewski widział, że zawodnicy będą mieli popłacone to jednak inna wizja – opowiadał Skowron w rozmowie z portalem Po Bandzie.
Ostatecznie do żadnej sprzedaży nie doszło. Skrzydlewski zapowiedział, że chociaż jego rodzina pokryje obecne zadłużenie Orła, a klub będzie się ubiegał o licencję, to wycofa się z rozgrywek, jeżeli nie znajdzie się nowy właściciel.
Jako główny powód wycofania się ze speedwaya, Skrzydlewski wymienia kibiców. Chociaż Moto Arena Łódź jest nowym obiektem, otwartym w 2018 roku, to jednak świeci on pustkami.
– My tutaj dostaliśmy pomieszczenia, w których nie było nic. Od biurka po krzesła – wszystko zostało kupione za moje pieniądze. Tu, jak siedzi ta loża, która wam tak przeszkadza, to trzydzieści sześć tysięcy za te krzesełka zostało przeze mnie zapłacone. Jak się wkurwię, to je odkręcę i zabiorę, bo są moje – nie przebierał w słowach na spotkaniu z kibicami Skrzydlewski, wskazując na lożę VIP na stadionie.
Istotnie, średnia frekwencja na meczach ligowych Orła nie przekroczyła trzech tysięcy osób. Żużel nie zdołał przebić się do Łodzi, w mieście popularnością nie może równać się z piłką nożną. Dowodem na nikłe zainteresowanie czarnym sportem w tym ośrodku była liczba kibiców, którzy pojawili się na wspomnianym już otwartym spotkaniu z zarządem. Ta oscylowała w granicach trzydziestu osób. Ponadto właściciel klubu skarżył się, że fani wyzywali jego oraz jego rodzinę. Choć de facto dzięki Skrzydlewskim żużel w Łodzi wciąż istnieje.
Z kolei kibice odbijają piłeczkę twierdząc, że 72-latek to człowiek konfliktowy, małostkowy i nieszanujący ludzi. Że owszem, łoży na klub pieniądze, ale jest zarazem jego głównym hamulcowym. Zniechęca do siebie sponsorów, a także zawodników z którymi często popada w konflikty. Frekwencja? Owszem, była niska. Ale też dlatego, że marketing klubu w zasadzie nie istniał. Plakaty informujące o meczach łodzian ciężko było znaleźć nawet w należącej do Skrzydlewskich sieci kwiaciarni. To też o czymś świadczy.
Być może jednak okaże się, że Skrzydlewski kolejny raz blefował, a Orzeł ostatecznie wystartuje w lidze z dotychczasowym właścicielem za sterami. Wszystko przez… problemy finansowe wielu innych ośrodków żużlowych. Te bowiem sprawiły, że wielu niezłych zawodników obecnie pozostaje bez pracodawcy i nie ma chętnych na ich zatrudnienie. Jak podał Mateusz Puka z portalu WP Sportowe Fakty, do niedawna najlepsi jeźdźcy Metalkas 2. Ekstraligi oczekiwali od zespołów wpłacenia 400 złotych za podpisanie umowy i około 4 tysiące złotych za punkt. Obecnie są w stanie występować za znacznie niższe kwoty. Obniżkę oczekiwań płacowych żużlowców jak najmocniej stara się wykorzystać łódzki Orzeł, który oferuje około 150 tysięcy złotych za przygotowanie do sezonu. Takie zmniejszenie kosztów może skusić magnata branży pogrzebowej, by działać w klubie i w dwudziestym sezonie. I tym samym nie pochować żużla w „polskim Manchesterze”.
UNIA TARNÓW, CZYLI ZA DUŻO ZWROTÓW AKCJI
Napisać, że w ostatnim czasie kibice tarnowskich Jaskółek przeżywali rollercoaster, to jak nie napisać nic. To był przejazd kolejką górską osoby ze zdiagnozowanymi zaburzeniami nastroju. Ten bowiem co chwila zmieniał się od fatalizmu i pogodzenia się z tym, że klub upadnie, po euforię, opartą nawet na drobnych przesłankach ku temu, że Unia jednak wystartuje w kolejnym sezonie.
Problemy Unii zaczęły się na początku tego roku. Tarnowianie w 2024 roku występowali w Krajowej Lidze Żużlowej (trzeci poziom rozgrywkowy). Ich celem był awans do Metalkas 2. Ekstraligi, ale przed startem rozgrywek ze sponsorowania zespołu wycofała się Grupa Azoty. A przecież Zakłady Azotowe w Mościcach to firma, która wręcz stworzyła tarnowski żużel. W takiej sytuacji Unia jechała nie tylko o awans. W środowisku huczało bowiem od informacji, że jeśli Jaskółkom nie uda się wywalczyć prawa startów w Metalkas 2. Ekstralidze, to klub upadnie. Do finału KLŻ ze Startem Gniezno (który swoją drogą też posiada spore zadłużenie) Unia przystępowała więc z nożem na gardle. Na torze udało się jednak wykonać zadanie.
Unia Tarnów z pucharem za zwycięstwo w Krajowej Lidze Żużlowej. Fot. Newspix
Rzecz w tym, że Unię jeszcze cięższa walka czekała w gabinetach żużlowych władz. Tarnowianie wywalczyli bowiem awans, ale przy tym posiadali ogromne problemy z płynnością finansową. Ostatecznie dług urósł do zatrważającej kwoty 2,3 miliona złotych, w którą wchodziły także zaległości wobec zawodników. A brak zadłużenia względem zespołu jest jednym z głównych warunków, by myśleć o startach na zapleczu Ekstraligi.
Prezes Kamil Góral rozpoczął więc intensywne poszukiwanie sponsorów, którzy pomogliby zasypać dziurę budżetową, a także zapewnili środki, by skonstruować zespół na następny sezon. W tym celu zaprezentowano nowego sponsora tytularnego – firmę Autona. Radość fanów zaniepokoiła jednak informacja, że ten sam sponsor… pod koniec października miał wycofać się ze wspierania klubu. Klub milczał w sprawie tych doniesień. Zdementował je sam właściciel Autony, Krzysztof Kołodziej. Swoją drogą, zbieżność nazwisk z Januszem Kołodziejem, wychowankiem i legendą Jaskółek, jest tu przypadkowa. Kołodziej zaprzeczył tym sensacjom w komentarzu na facebookowym profilu portalu Po Bandzie, który podał taką wiadomość.
Czyli co, nowy sponsor jest, Unia uratowana? Ano nie do końca. Na dwa dni przed 31 października, czyli deadlinem wyznaczonym przez Komisję Licencyjną, do którego należało spłacić należności, media podawały informację jakoby zadłużenie Unii wciąż wynosiło 1,65 miliona złotych. Tym sposobem z hurraoptymizmu fani z Małopolski znów popaść mogli w grobowe nastroje. I to nie ze względu na zbliżający się wielkimi krokami dzień Wszystkich Świętych.
Aż tu nagle wydarzył się kolejny (ostatni?) zwrot akcji. 31 października, o godzinie 20:00 Unia Tarnów poinformowała, że wszystkie zobowiązania zostały spłacone!
– Zmierzyłem się z największym dotąd problemem jaki napotkał mnie w Unii Tarnów. Sytuacja była dramatyczna, ale cudem udało się wszystko zrealizować zgodne z przedsezonowymi założeniami. Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie relacja z osobami dla których dobro tarnowskiego żużla jest najważniejsze, a tarnowscy kibice powinni być im za to oddanie dozgonnie wdzięczni – komunikował w oświadczeniu prezes Kamil Góral. – Jednocześnie chciałbym przeprosić Kibiców za medialną ciszę ze strony klubu, ale wszyscy skupialiśmy się na najważniejszym celu, czyli pozyskaniu środków finansowych na spłatę zobowiązań względem zawodników. Mam nadzieję, że zawsze będziecie nas wspierać i wierzyć w nas, a Wasza postawa i frekwencja w sezonie 2025 będzie odzwierciedlać starania wszystkich osób, aby żużel w Tarnowie istniał.
Nie mniej ważnym problemem od zaległości finansowych, jest infrastruktura Unii. Na tym polu Tarnów także nie ma się czym chwalić, bowiem stadion przy ulicy Zbylitowskiej 3 to istny skansen. Ostatnią większą renowację, polegającą na wymianie krzesełek i zamontowaniu elektronicznej tablicy wyników, Jaskółcze Gniazdo przeszło w 2005 roku. Zatem za niedługo minie od niej 20 lat. Pozostałe elementy obiektu są jeszcze starsze. Jeżeli w ostatnim czasie na stadionie dokonywano niewielkich napraw, to czynili to ludzie dobrej woli. Kibice, którzy posiadali do tego odpowiedni sprzęt.
Stadion Unii Tarnów. Fot. Newspix
Jednak by wystartować w Metalkas 2. Ekstralidze, trzeba poczynić znacznie większe inwestycje. Szkopuł tkwił w tym, że stadion należy do miasta. A to w czasach prezydentury Romana Ciepieli, który sprawował urząd przez dziesięć lat do 2024 roku, niechętnie wspierało tarnowski żużel. Bywały lata w których miasto nie przeznaczało na ten sport żadnych środków. Jednak Jakub Kwaśny, który w tym roku objął urząd po Ciepieli, przychylniejszym okiem spogląda na współpracę z żużlową sekcją Unii Tarnów. Prezydent miasta zadeklarował, że jeśli Jaskółki pozytywnie przejdą audyt finansowy z rąk władz Metalkas 2. Ekstraligi, to miasto wprowadzi poprawki do budżetu na rok 2025, które uwzględnią potrzeby klubu. Równocześnie miasto jako właściciel stadionu, przy wsparciu władz województwa i powiatu, przeprowadzi niezbędne inwestycje, które pomogą dostosować obiekt do wymagań licencyjnych.
Tak oto, jeżeli w Tarnowie nie dojdzie do osiemdziesiątego szóstego zwrotu akcji, w Unii wydarzy się prawdziwy cud. Miasto realnie wspomoże bowiem klub. Czegoś takiego dawno tam nie grali.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o żużlu: