Spośród wszystkich zespołów, które cały 2024 rok spędziły w Ekstraklasie, tylko Radomiak punktuje w ostatnich dziewięciu miesiącach gorzej od Śląska. Można nazywać go wicemistrzem Polski, ale niech nie przysłania to faktu, że słabość tego zespołu zaczęła się na długo przed odejściem Erika Exposito, Mathiasa Nahuela, czy koniecznością rozegrania dwóch rund eliminacyjnych w pucharach. W ostatniej dekadzie tylko cztery zespoły zaczęły sezon gorzej od wrocławian. Trzy z nich spadły.
Kiedy wspomnienia niedawnej walki o mistrzostwo Polski są jeszcze świeże, kiedy zdobywców niespodziewanego srebrnego medalu jeszcze przed chwilą podrzucano na fecie, kiedy nawet w tym sezonie dzielnie walczyło się w europejskich pucharach, trudno tak na serio bić na alarm i dostrzegać powagę sytuacji już na początku października. Zwłaszcza jeśli oczekiwania nie są specjalnie wywindowane. Nawet w samym Wrocławiu prawdopodobnie zdawali sobie sprawę, że poprzedni sezon, choć piękny, był raczej wynikiem ponad stan. Nikt więc nie rozdziera szat, że Śląskowi uciekają miejsca pucharowe i że tym razem trudno mu będzie zająć miejsce w czołówce. Specyfika Ekstraklasy polega jednak na tym, że komu trudno będzie zająć miejsce w czołówce, temu nietrudno będzie wmieszać się w walkę o utrzymanie. A im później sobie to uświadomi, tym trudniejsze zadanie go czeka. Dlatego pytając w tytule o powagę sytuacji Śląska Wrocław, nie mam na myśli walki o mistrzostwo, puchary, czy nawet spokojny środek tabeli. Mam na myśli walkę o utrzymanie.
Jak wiadomo z poprzednich lat, nie ma niczego bardziej uspokajającego niż zaległe spotkanie do rozegrania. Pogrążającej się w coraz większym kryzysie Legii Warszawa Czesława Michniewicza w myślach doliczano sześć punktów, z którymi na koncie jej sytuacja wcale nie wyglądałaby tak dramatycznie. Raków Częstochowa, mając w perspektywie punkty z zaległych meczów, późno zorientował się w poprzednim sezonie, że nie będzie miał nic wspólnego z walką o mistrzostwo Polski. Łódzki Klub Sportowy też może bardziej zastanowiłby się, czy warto wchodzić w zimę z Piotrem Stokowcem, gdyby na wiosnę nie miał do rozegrania dodatkowego meczu. Śląsk także jest w tym złudnym komforcie. Wprawdzie zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, wprawdzie ostatni ligowy mecz wygrał w maju, wprawdzie nawet ewentualne ogranie Cracovii w ten weekend nie pozwoli mu dosięgnąć przedostatniej Puszczy Niepołomice, ale są przecież jeszcze dwa zaległe mecze. A w porównaniu do tych, którzy w bieżącej kolejce grali w piątek i w sobotę, nawet trzy. Trzy mecze, czyli dziewięć punktów. Dziewięć plus obecne cztery, to trzynaście. Spokojny środek tabeli, nawet górna jej część. Czyli jest super, więc o co ci chodzi?
CZTERECH GORSZYCH W DZIESIĘĆ LAT
Nie ma sensu porównywanie Śląska do aktualnej tabeli, w niej zawsze będzie gdzieś z tyłu głowy kołatać perspektywa, w której wrocławianie ogrywają Cracovię, Stal Mielec i Radomiak, zażegnując kryzys. Więcej mówi porównanie Śląska do innych ekstraklasowych zespołów po rozegraniu ośmiu kolejek. W ostatnich dziesięciu sezonach znalazły się tylko cztery ekipy, które rozpoczęły rozgrywki gorzej niż drużyna Jacka Magiery. Trzy – Zawisza Bydgoszcz w sezonie 2014/15, Górnik Zabrze rok później i Bruk-Bet Termalica Nieciecza w latach 2021/22 – spadły. Po gorszym starcie sezonu od Śląska utrzymał się tylko Piast Gliwice w sezonie 2020/21, gdy z ligi degradowano tylko jeden zespół.
Przede wszystkim jednak ówczesny Piast Waldemara Fornalika stanowił jedno z najsłynniejszych zakrzywień statystycznej rzeczywistości w ostatnich latach. Grając dobrze, we wszystkich statystykach goli i punktów oczekiwanych będąc w czołówce, przegrywał mecz za meczem. Racjonalnie w takiej sytuacji gliwiczanie przeczekali kryzys, licząc, że los się odwróci. Tak faktycznie się stało i z walką o utrzymanie nie mieli nic wspólnego aż do końca. Jakie jednak przesłanki przemawiają za tym, by Śląsk porównywać akurat do tego przypadku, a nie do trzech wcześniejszych?
Najważniejsza to oczywiście świeżość wspomnień. Nawet dziś, chcąc uniknąć powtórzeń, nazywa się Śląsk Wrocław wicemistrzem Polski. To brzmi dumnie. Tu trzeba jednak wrócić do poprzedniego sezonu i na chłodno przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach doszło do osiągnięcia tego statusu. Do jesieni, w której wydawało się, że Jacek Magiera podpisał pakt z diabłem. Kiedy Śląsk wygrywał, nawet grając słabo, kiedy Rafał Leszczyński zdawał się przyciągać piłkę magnesem w rękawicach, w których sprzyjały mu słupki i poprzeczki, w których Erik Exposito wszystko zamieniał w złoto. Drużyna, która w dwóch wcześniejszych sezonach do końca biła się o utrzymanie, w drugim z nich osiągając je w naprawdę cudownych okolicznościach, która naprawdę źle rozpoczęła kolejny sezon, ustawiając się w gronie kandydatów do spadku i którą po letnim okresie przygotowawczym nawet dziennikarze portalu slask.net w przedsezonowym podcaście typowali do walki o utrzymanie, nagle, do dziś tak do końca nie wiadomo dlaczego, zaczęła ogrywać wszystkich. Jak z Apoloniuszem Tajnerem i, prawdziwą czy nie, anegdotą, dlaczego Adam Małysz przestał wygrywać. „Ja bym najpierw chciał wiedzieć, dlaczego zaczął”. We Wrocławiu też pewnie tak do końca nie wiedzieli.
BRUTALNY POWRÓT DO ŚREDNIEJ
Ileż było oburzenia, gdy Dariuszowi Adamczukowi, dyrektorowi sportowemu Pogoni Szczecin, wymsknęło się w Lidze+Extra, że jedna rzecz, którą wziąłby od Śląska, to szczęście. Ileż to razy musiał wysłuchiwać o kompleksach, o kibicowaniu Legii, Rakowowi, Lechowi, czy komu tam, każdy, kto powątpiewał, czy grając tak ograniczony futbol, z tak ograniczonymi piłkarzami, da się, nawet w Ekstraklasie, dojść do mistrzostwa Polski. Okazało się, że nie. Nawet przy dołującym Lechu, nawet przy Rakowie w kryzysie, nawet przy Legii długo zaangażowanej w puchary i mającej krótką ławkę Pogoni, Śląsk nie dał rady dowieźć prowadzenia, które miał już po ponad połowie rozgrywek, bo w wynikach Jagiellonii było znacznie mniej przypadku i zdecydowanie łatwiej było je racjonalnie wytłumaczyć, nawet jeśli i ona była wiosną daleka od ideału. Dyrektor sportowy, który tytułował się najlepszym w Polsce, bo akurat dzięki Jackowi Magierze był liderem, dziś, zgodnie z tą samą pokrętną logiką, może być tytułowany najgorszym, co – notabene – chyba byłoby bliższe prawdy.
Już wiosną można było obserwować działanie najpotężniejszego zjawiska wyjaśniającego wyniki Ekstraklasy, czyli powrotu do średniej. Tak naprawdę dopiero w czterech ostatnich kolejkach, grając z walczącymi o utrzymanie ŁKS-em, Cracovią i Radomiakiem, udało się Śląskowi w ogóle uratować udział w europejskich pucharach. Wygrana z niewalczącym o nic Rakowem w ostatniej kolejce miała znaczenie wyłącznie symboliczne, w Białymstoku trwała już wówczas mistrzowska ekstaza. Złoty okres Śląska skończył się ograniem Zagłębia Lubin w wyjazdowych derbach w grudniu 2023. W wiosnę wrocławianie weszli jednym punktem w trzech meczach bez zdobytej bramki i jedną wygraną w pierwszych siedmiu kolejkach. Udany finisz był ratowaniem resztek kapitału, który udało się uzbierać jesienią, a nie potwierdzeniem, że udana runda nie była przypadkiem. W tabeli wiosny Śląsk był, dzięki dobremu finiszowi, szósty. Nieźle. Powyżej przedsezonowych oczekiwań. Ale to już był pułap punktowania Zagłębia Lubin, Widzewa Łódź, Górnika Zabrze, nie kandydata do mistrzostwa.
Nie wchodzono jednak w niuanse. W lecie stracono kapitana, który strzelił dziewiętnaście goli i przy sześciu asystował. Sprzedano też wskazywanego jako jego następcę autora dziewięciu trafień i dwóch asyst. Licząc same strzelone przez Erika Exposito i Mathiasa Nahuela gole, wrocławianie stracili w lecie połowę zeszłorocznego dorobku, a przecież z czołowej czwórki i tak mieli najgorszą ofensywę. Choć o odejściu króla strzelców było wiadomo już pół roku wcześniej, zastąpili go Sebastianem Musiolikiem, który w całej karierze (131 meczów w Ekstraklasie) strzelił mniej goli niż Exposito w jednym sezonie. Jasne, można powiedzieć, że w takiej sytuacji rozłożyć akcenty ofensywne trzeba na więcej barków. Ale trudno to zrobić w drużynie skonstruowanej, by nosić fortepian za solistami, którzy mieli na nim grać. A do ubytków można dorzucić także Patricka Olsena, którego rola malała, ale w poprzednim sezonie i tak uzbierał ponad dwa tysiące minut, rok wcześniej zaś był jednym z głównych powodów, dla których Śląsk jednak nie spadł z ligi. Utrata jakości nigdzie, w żadnym klubie Ekstraklasy, nie była w lecie boleśniejsza.
SUKCESY OPARTE NA JEDNOSTKACH
Ratunkiem mogłaby być znakomita defensywa, w której zmian było mniej, ale i ona przecież tak naprawdę znakomita nie była. Owszem, Śląsk stracił najmniej goli w lidze i pod względem sytuacji, do jakich dopuszczał rywali, był w czołówce, ale nie wyróżniał się wcale aż tak mocno, jak mogłoby sugerować ledwie 31 straconych goli. Według StatsBomb był trzecią drużyną pod względem oczekiwanych bramek straconych. Wyprzedzały go pod tym względem Piast Gliwice i Raków Częstochowa. W dłuższej perspektywie widać, że obie te ekipy także w obecnym sezonie tracą średnio mniej niż gola na mecz. W ich szczelności mniej było szczęścia, więcej faktycznego dobrego bronienia, toteż efekt utrzymał się dłużej. Według wyliczeń EkstraStats.pl Śląsk zakończył miniony sezon jako zespół mający największą dysproporcję na plus między punktami oczekiwanymi a faktycznymi wynikami. Statystycznie zebrał o trzynaście punktów więcej, niż powinien. Gdyby wszystkie dogodne okazje kończyły się golami, zająłby przed rokiem szóste miejsce. Bardzo dobre, w porównaniu do oczekiwań, ale jednak szóste, nie drugie.
Wtedy takich wyliczeń nikt nie chciał jednak słuchać, bo albo zbywano je programową pogardą dla statystyk, albo stwierdzeniem, że widać Śląsk miał na tyle dobrych bramkarza i napastnika, że wypadł w statystykach ponadprzeciętnie. Trudno było oczywiście kategorycznie stwierdzić, co jest prawdą, ale wiadomo, co kilka miesięcy później jest już nieaktualne. Jeśli nawet przyczyną dobrych wyników Śląska była ponadprzeciętna klasa Exposito i Nahuela, a nie szczęście, to we Wrocławiu mają problem, bo żaden z nich już tam nie gra. Jeśli zaś bramkarz, to też już nieaktualne. StatsBomb przypisuje Rafałowi Leszczyńskiemu uchronienie zespołu w poprzednim sezonie przed pięcioma niemal nieuniknionymi bramkami, co było najlepszym wynikiem w lidze. Dziś ta sama platforma obarcza go winą za puszczenie czterech goli, których można było uniknąć, co jest najgorszym wynikiem w lidze. To też potwierdzałoby tezę, że sukcesy Śląska sprzed roku były oparte na ponadprzeciętnej formie jednostek, których albo już w klubie nie ma, albo już nie prezentują ponadprzeciętnej formy.
Nagle więc trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i zobaczyć, że problem słabej gry Śląska nie jest nowy, nie narodził się wraz z odejściem Exposito, Nahuela, czy koniecznością grania w dwóch rundach eliminacji Ligi Konferencji. Problem jest stary, trwa przynajmniej od dziesięciu miesięcy, a tuszowała go znakomita forma pojedynczych postaci. Dziś Śląsk pod względem jakości sytuacji, do jakich dopuszcza rywali, jest w środku tabeli, co jest obniżeniem formy w porównaniu do poprzedniego sezonu, ale nie jakimś drastycznym. Natomiast pod względem stwarzania okazji jest czwarty wśród najgorszych w lidze. Nie widać tu zespołu, który ma teraz strasznego pecha, który gra dobrze, ale w wynikach jeszcze tego nie widać. Nie, Śląsk nie gra dobrze. Być może nie aż tak źle, by z hukiem zamykać tabelę i nie wygrać ani jednego meczu, według EkstraStats tym razem jest najbardziej pechowym zespołem w lidze, ale gdyby w futbolu wykorzystywano wszystkie okazje, wciąż byłby w strefie spadkowej. Nie można ani udawać, że problemu nie ma ani że jego rozwiązanie już majaczy na horyzoncie. Być może jakimś promyczkiem w tej kwestii jest Jakub Świerczok i to, że wcale nie wygląda na kompletnie zapuszczonego, jak można było się obawiać. Biorąc pod uwagę trudne koleje losu jego kariery, opierać w nim całą nadzieję na spokojny sezon, byłoby szaleństwem.
TRUDNY CAŁY ROK
Przypomina się w tej kwestii pierwszy pobyt Magiery we Wrocławiu, gdy niespodziewanie wprowadził zagrożony spadkiem zespół do europejskich pucharów, kolejny sezon zaczął od serii dziesięciu meczów bez porażki, co było najlepszym wynikiem w lidze, by z następujących potem piętnastu spotkań wygrać ledwie dwa i zostać zwolnionym. Trener niewątpliwie został pozbawiony kluczowych narzędzi, jego drużynie zwyczajnie wybito w lecie zęby, nie wstawiając nowych i to nie on jest głównym winowajcą złego startu. Ale trzeba też zauważyć, że nie jest bez winy. Budując zespół na silne poszczególnych jednostek, które on potrafi odpowiednio napompować, eksponując ich umiejętności, naraża się na to, że gdy jednostek zabraknie, albo jego sztuczki psychologiczne przestaną działać, nie będzie też funkcjonował cały zespół. Siłą Śląska nie jest system gry zbudowany przez poprzednie półtora roku. Bo system był zbudowany na eksponowanie talentu jednostek, których już nie ma.
Niezależnie od wyniku meczu z Cracovią, zbliżająca się przerwa na mecze reprezentacji powinna we Wrocławiu zostać wykorzystana do zwołania klubowego sztabu kryzysowego i rzetelnego spojrzenia na własne poczynania z ostatnich miesięcy. Rafała Leszczyńskiego, Łukasza Bejgera, Petra Schwarza czy Piotra Samca-Talara tytułuje się dziś wicemistrzami Polski, ale ci sami zawodnicy nie tak dawno byli ze Śląskiem jedną nogą w I lidze. Z Ekstraklasy spadali już w karierze Tomasz Loska, Mateusz Bartolewski, Marcin Cebula i Serafin Szota. Są niewątpliwie w lidze kadry bardziej proszące się o spadek, ale też nie takie kadry, jak obecnego Śląska już z ligi spadały. A I liga jest usłana klubami, którym wydawało się, że są zbyt mocne, by spaść.
W tabeli za 2024 rok, z drużyn, które cały ten czas spędziły w Ekstraklasie, wrocławianie wyprzedzają tylko Radomiak. A że beniaminkowie awansowali w tym sezonie wyjątkowo solidni, nie można wykluczyć, że z ligi spadnie ktoś nieoczywisty. Czas najwyższy skończyć wspominać poprzedni sezon, a skupić się na tu i teraz. Jedna czwarta rozgrywek i połowa jesieni za nami. Jeśli w tabeli za 23 tegoroczne mecze wicemistrz zajmuje przedostatnie miejsce, trudno nie martwić się o jego utrzymanie. Historia spadku Lechii Gdańsk toczyła się całkiem niedawno analogicznie: zaskakująco dobra jesień pod wodzą nowego trenera, słaba wiosna, podczas której jednak jakoś udało się dociągnąć do europejskich pucharów, kiepski początek kolejnego sezonu, który przerodził się w kiepski cały sezon. W Ekstraklasie zdecydowana większość drużyn znajduje się na tym samym kole fortuny, tylko czasem kręci się ono korzystniej, a czasem mniej korzystnie dla nich. Śląsk, nawet jeśli nazwiemy go wicemistrzem, nie jest taki silny, by jego obecność na dole traktować tylko jako incydent, który zaraz na pewno sam się naprawi.
MICHAŁ TRELA
***
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Hat trick, czerwona kartka i pięć bramek. Inter ogrywa Torino w „polskim” meczu w Serie A
- Piłkarz na obcasie. 23 twarze Julesa Kounde
- Lepszy niż Old Trafford. Parken, stadion-instytucja Kopenhagi [REPORTAŻ]
Fot. Newspix