– Mourinho przybył. Przybył w wielkim stylu! – ekscytował się brytyjski komentator, gdy Eidur Gudjohnsen otworzył wynik starcia Chelsea z Manchesterem United w pierwszej kolejce Premier League 2004/05, wykorzystując nieszablonową asystę Didiera Drogby. Roy Keane próbował jeszcze desperacko zatrzymać piłkę na linii bramkowej, lecz nadbiegł zdecydowanie zbyt późno, by zdążyć ze skuteczną interwencją. Futbolówka wylądowała w siatce, symbolicznie rozpoczynając nową erę w dziejach angielskiej ekstraklasy. Młody portugalski wilk dotkliwie pokąsał wówczas starego, szkockiego niedźwiedzia. Zresztą – już wtedy, niemal dokładnie dwadzieścia lat temu, większość obserwatorów zdawała sobie sprawę, że Jose Mourinho to krwiożercza bestia. Choć niewielu przewidywało, że aż tak bardzo.
Akcja bramkowa The Blues trwała zaledwie czternaście sekund. Składała się z trzech podań, w tym z dwóch zagranych głową. Uczestniczyło w niej – włącznie ze strzelcem – czterech piłkarzy. Mourinho pracował na Stamford Bridge nieco ponad dwa miesiące, w sumie króciutko, a jednak zdążył przestawić taktyczną wajchę w zespole. – Słyszałem, jak przed spotkaniem Mikael Silvestre opowiadał, że nie mieliśmy dość czasu, by stworzyć drużynę. Udowodniliśmy mu, że się mylił – skwitował po końcowym gwizdku pękający z zadowolenia manager ekipy ze Stamford Bridge. Jak zawsze napastliwy, jak zawsze zaczepny. Jak zawsze wskazujący palcem w kierunku wroga i strzelający do niego artyleryjską salwą złośliwości zza murów wiecznie oblężonej twierdzy, w której zwykł lokować siebie i swoich podopiecznych.
Trudno o przykład zwycięstwa bardziej typowego dla Chelsea dowodzonej przez Portugalczyka, mimo że był to przecież ligowy debiut Mourinho na angielskiej ziemi. 1:0. Błyskawiczna kontra plus perfekcyjnie zorganizowana defensywa. Niespełna 42 tysiące widzów, którzy zgromadzili się na trybunach Stamford Bridge 15 sierpnia 2004 roku, nie miało wątpliwości – w Premier League pojawił się nowy szeryf. A ci szkoleniowcy, którzy od lat trzymali angielską ekstraklasę w garści – Alex Ferguson z Manchesteru i świeżo upieczony “Niezwyciężony”, czyli Arsene Wenger z Arsenalu – musieli podzielić się swoją strefą wpływów.
Gol na wagę złota
Chelsea klubem należącym do czołówki Premier League stała się w sezonie 1996/97. W tamtym czasie drużynę objął początkujący w roli trenera i wciąż aktywny piłkarsko Ruud Gullit, a właściciel oraz prezes klubu, Ken Bates, zdecydował się poskromić węża w kieszeni i zaczął brawurowo poczynać sobie na rynku transferowym, ściągając do stolicy Anglii kilku zawodników z najwyższej półki. Sława i rozległe kontakty samego Gullita nie były tu zresztą bez znaczenia, nawet biorąc poprawkę na to, że Holender szybko stracił robotę, a Bates powiedział o nim: – To zarozumialec, miałem już tego dość. Tak naprawdę nigdy go nie lubiłem. Tak czy owak, skład The Blues wzmocnili między innymi Gianfranco Zola, Gianluca Vialli, Roberto Di Matteo i Frank Leboeuf, a na tym się przecież zakupy londyńskiego klubu nie skończyły.
Zaowocowało to licznymi sukcesami – triumfami w krajowych pucharach, zwycięstwami na europejskiej arenie. Ale ani razu nie udało się Chelsea sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Klub czekał na taki sukces od 1955 roku.
Holenderscy trenerzy i Premier League – nie całkiem udana relacja
Nie pomagały kolejne zmiany na ławce trenerskiej i niekończące się roszady kadrowe. Aż w końcu się okazało, że Bates srogo z nimi przeszarżował. Dał się ponieść transferowej gorączce w tym burzliwym dla angielskiego futbolu okresie, wpędził klub w potężne długi. W latach 80. przedsiębiorca był dla Chelsea rycerzem na białym koniu, ratującym ją przed kompletną degrengoladą. Po kilkudziesięciu sezonach mógł jednak zostać tym, który zgasi na Stamford Bridge światło.
W ostatniej kolejce sezonu 2002/03 Chelsea miała zmierzyć się z Liverpoolem w meczu rozstrzygającym kwestię awansu do Champions League. Była to jedna z tych rzadkich, ale piekielnie interesujących sytuacji, gdy finałowa kolejka ligowych zmagań w istocie urasta dla dwóch drużyn do rangi wielkiego finału rozgrywek. Lepszą pozycję wyjściową mieli zawodnicy The Reds, którzy przed pierwszym gwizdkiem arbitra zajmowali czwartą lokatę w stawce, wyprzedzając londyńczyków dzięki korzystniejszemu bilansowi bramek. Obie ekipy zgromadziły na swoim koncie 64 punkty. Jednakże Chelsea, dowodzona wtedy przez Claudio Ranieriego, miała za sobą kiepskie chwile. Z czterech spotkań ligowych poprzedzających starcie z Liverpoolem przegrała dwa, notując też jeden remis. Natomiast Liverpool w przedostatniej kolejce również poległ, lecz wcześniej zdobył komplet punktów w czterech kolejnych starciach ligowych.
Decydujące starcie miało się odbyć w Londynie, lecz nie brakowało ekspertów, którzy faworyta upatrywali w ekipie gości.
Ta sytuacja napawała zgrozą działaczy, zawodników i sztab Chelsea. Wszyscy na Stamford Bridge zdawali sobie bowiem sprawę, że w klubowej kasie hula wiatr, a wierzyciele już stoją pod drzwiami i nawet nie tyle stukają w nie knykciami, co wręcz tłuką zaciśniętą pięścią. A nie trzeba przecież tłumaczyć, jak wielką różnicę z finansowego punktu widzenia robił udział w Lidze Mistrzów w porównaniu z występami w Pucharze UEFA. Brytyjskie media przedstawiały starcie Chelsea i Liverpoolu wprost jako mecz o dwadzieścia milionów funtów. Ale dziennikarze nie mogli jeszcze wtedy wiedzieć, że było to starcie o sumę kilkadziesiąt razy większą.
Przed rozpoczęciem gry czujny realizator – kierowany chyba szóstym zmysłem – wychwycił skrzydłowego Chelsea, Jespera Gronkjaera, gdy ten podczas przechadzki po murawie nieustannie rzucał okiem na pożegnalny transparent, przygotowany przez fanów dla Gianfranco Zoli. Otoczony na Stamford Bridge uwielbieniem Włoch – jako rezerwowy – zaczął tego dnia swoje ostatnie spotkanie w barwach Chelsea. I kto wie, może właśnie tamten z pozoru nieistotny moment zainspirował Duńczyka do wcielenia się w rolę superbohatera, ratującego stan klubowych finansów? Może Gronkjaerowi też się zamarzyło, by ktoś go kiedyś w taki sposób pożegnał?
Spotkanie 38. kolejki Premier League rozpoczęło się dla Chelsea beznadziejnie. Niepocieszony Ranieri zerkał ponuro zza swoich okularów w pozłacanej oprawce na fatalny błąd w kryciu, który – przy rzucie wolnym dla The Reds – popełnił doświadczony Emmanuel Petit. Francuz kompletnie stracił kontrolę nad przeciwnikiem, a tym na jego nieszczęście był doskonale grający głową Sami Hyypia. Fin bez litości skorzystał zatem z pomyłki rywala i zapewnił swojej drużynie prowadzenie. Przyjezdnych urządzał w tamtym meczu remis, więc humory w obozie Liverpoolu były po jedenastu minutach meczu doskonałe. Żeby nie powiedzieć – szampańskie.
Trzy minuty później tę radość zmącił jednak Marcel Desailly. Mistrz świata i Europy wyrównał stan rywalizacji, wykorzystując świetne dośrodkowanie wspomnianego już Gronkjaera oraz, co tu kryć, bardzo kiepskie ustawienie Jerzego Dudka. Polski bramkarz przepuścił bowiem po krótkim słupku piłkę uderzoną głową z dwunastego metra. Kilka chwil później Gronkjaer błysnął po raz kolejny i kapitalnym, efektownie pokręconym strzałem wpakował piłkę do siatki, nie dając tym razem najmniejszych Dudkowi szans na skuteczną interwencję.
Spotkanie miało jeszcze potem swoją niezwykłą dramaturgię, obie strony wykreowały sobie mnóstwo stuprocentowych okazji do zmiany wyniku. The Reds strzelili nawet jedną bramkę, której ostatecznie nie uznał sędzia, dopatrując się zagrania ręką. Jak gdyby tego wszystkiego było mało, w końcowej fazie meczu panowanie nad emocjami stracił Steven Gerrard, który ostatecznie opuścił murawę z czerwoną kartką na koncie. Stanęło zatem na wyniku 2:1 dla Chelsea. Zawodnicy ze Stamford Bridge zrzucili z serca olbrzymi kamień, prawdziwy głaz. Zostali bowiem poinformowani z wyprzedzeniem przez kierownictwo klubu, że zakończenie sezonu poza TOP4 będzie miało fatalne skutki dla Chelsea i wszystkich jej pracowników. Z piłkarzami na czele. – Pamiętam te wszystkie opowieści o naszej finansowej kondycji – opowiadał sam Gronkjaer w rozmowie z “The Independent”. – Miałem świadomość, że to jest dla Chelsea mecz o wielkim ciężarze gatunkowym.
Jednak nawet możliwość gry w Lidze Mistrzów i zarobki związane z udziałem w tych elitarnych rozgrywkach nie stanowiły w tamtym czasie dla Chelsea koła ratunkowego, przy pomocy którego londyńczycy mogliby bezpiecznie przetrwać finansowy sztorm.
James Montague pisał w swojej książce “Klub miliarderów”: – Chelsea, żeby osiągnąć sukces sportowy, przez wiele lat inwestowała na kredyt i narobiła ogromnych długów. Mogła podzielić los Leeds United, które w 2001 roku grało w półfinale Champions League, ale zadłużyło się w rezultacie na sto milionów funtów. Pod koniec sezonu 2002/03 Chelsea miała 23 miliony funtów do spłaty w terminie sześciu tygodni. A klub już wcześniej zdążył oddać w zastaw następne transze, wpływające na konto za prawa telewizyjne. Nikt nie miał pomysłu, skąd wziąć dodatkowe fundusze.
Wtedy na scenę wkroczył Roman Abramowicz. 36-letni rosyjski oligarcha, blisko związany z Władimirem Putinem. Posiadacz olbrzymiej fortuny, któremu – ze sportswashingowych pobudek – zamarzyła się zabawa w wielki futbol. Pojawił się może nie cały na biało, ale na pewno z walizkami ciężkimi od forsy.
Rosyjska rewolucja
Według popularnej opowieści, Abramowicz był gościem podczas legendarnego już dzisiaj starcia Manchesteru United z Realem Madryt w Lidze Mistrzów, gdy “Czerwone Diabły” pokonały rywali 4:3, ale nie uratowało ich to przed odpadnięciem z rozgrywek. Spektakularnym hat-trickiem dla drużyny przyjezdnej popisał się wtedy Ronaldo, którego trybuny Old Trafford pożegnały pod koniec meczu burzą zasłużonych oklasków. Mówiło się, iż rosyjski multimiliarder – zainspirowany właśnie tamtą batalią – zakochał się jednocześnie w brytyjskim futbolu i w atmosferze, jaką generuje rywalizacja w Champions League. Rzekomo Abramowicz wymarzył sobie zwycięstwo w tych rozgrywkach i chciał przejąć klub, który zagwarantuje mu taką możliwość. Mamy tu zatem zagadkę z cyklu: “co by było, gdyby…”. Czy oligarcha skusiłby się akurat na Chelsea, gdyby nie wyszarpana w ostatniej chwili przepustka do Ligi Mistrzów? Najprawdopodobniej nie.
Można się pobawić w stworzenie alternatywnej rzeczywistości – przed sezonem 2003/04 Abramowicz ląduje ze swoją forsą na Anfield, przeznaczając na wzmocnienia grubo ponad 100 milionów funtów. W Liverpoolu lądują Crespo, Veron, Makelele, Geremi, Mutu, Duff, Joe Cole. Potem w miejsce zwolnionego Gerarda Houlliera pojawia się tam również Jose Mourinho i kolejna fala wzmocnień, jeszcze bardziej znaczących. Wydaje się oczywiste, że fatalna passa Liverpoolu, jeżeli chodzi o liczbę sezonów z rzędu bez mistrzowskiego tytułu, zostałaby przerwana na długo przed sezonem 2019/20.
No ale Abramowicz postawił na Chelsea.
Jak zauważa cytowany już James Montague – niewielu wtedy potrafiło zrozumieć, dlaczego tak naprawdę to zrobił. Tajemniczy oligarcha stronił od rozgłosu, w myśl prostej zasady: pieniądze lubią ciszę. Nie starał się nigdy o status bohatera bulwarówek. Ani rosyjskich, ani tym bardziej brytyjskich. W gruncie rzeczy dla angielskiej opinii publicznej był postacią niemal zupełnie anonimową. Jakimś tam obrzydliwie bogatym gościem z Rosji. Lepiej znało go wyłącznie kilku najpoważniejszych finansowych macherów znad Tamizy. – Chcę wiedzieć, czy ten człowiek jest odpowiednią osobą, by przejąć tak zasłużony klub! – grzmiał Tony Banks, wielki kibic Chelsea i były minister sportu. Nie miał jednak wiele do powiedzenia. Ken Bates szybko dogadał się z Rosjaninem i sprzedał mu większościowy pakiet akcji klubu, razem z potężnymi długami Chelsea, zarabiając koniec końców na ekipie The Blues przeszło siedemnaście milionów funtów.
Latem 2003 roku Abramowicz udzielił wywiadu telewizji BBC. Powiedział wówczas: – Nie kupiłem Chelsea, żeby się na niej dorobić. Znam mnóstwo skuteczniejszych sposobów, żeby zarabiać pieniądze. Tu chodzi o dobrą zabawę – czyli o sukces oraz trofea. Życie nie trwa długo. To naturalne, że najpierw zarabiamy pieniądze, a potem je wydajemy. Spełniam po prostu swoje marzenie. Niektórzy zawsze będą w to wątpić. Inni mówią mi po prostu, że zwariowałem.
Z dzisiejszej perspektywy należy oczywiście traktować te rzewne gadki z przymrużeniem oka. Dopiero po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę dziennikarze i naukowcy zaczęli drobiazgowo analizować znaczenie rosyjskiego sportswashingu dla zbrodniczych poczynań Władimira Putina.
Ale co do wariactwa, to rzeczywiście – ofensywa Chelsea przed sezonem 2003/04 była wprost szalona.
– Byłem wtedy na wakacjach w Danii – wspominał Jesper Gronkjaer w rozmowie z “The Independent”. – Dotarły do mnie wówczas informacje o tym, że klub będzie miał nowego właściciela. Wiedziałem oczywiście, że pan Abramowicz to bardzo zamożny człowiek. Ale nie wyobrażałem sobie, że ma wystarczająco dużo pieniędzy, by wywrócić do góry nogami sytuację w Premier League i kompletnie odmienić naszą drużynę. Myślę, że nikt nie brał tego pod uwagę. Drugiego dnia obozu przedsezonowego Abramowicz pojawił się na naszym treningu. Mówił po rosyjsku, miał przy sobie tłumacza. Krążyło wtedy tyle pogłosek… Nowi zawodnicy, trenerzy, wielkie inwestycje. Mówiło się nawet o nowym stadionie, który miał zacząć powstawać lada dzień. Abramowicz nas uspokoił, ale wszyscy cały czas się martwiliśmy. Przede wszystkim o swoją przyszłość. Zostaniemy w przebudowanej drużynie, czy czeka nas transfer?
– Na zgrupowaniu cały czas pojawiali się nowi piłkarze. Po jakimś czasie zaczęliśmy już sobie robić z tego jaja. Tego samego dnia do klubu trafił Wayne Bridge, a jakiś inny zawodnik się z nami żegnał. Abramowicz zbudował po prostu nową drużynę w trakcie jednego okienka transferowego – dodał Duńczyk.
Jak zauważa cytowany już autor “Klubu miliarderów”: – Roman Abramowicz zmienił w tamtym czasie, i to na zawsze, sposób w jaki inwestuje się pieniądze w piłkę nożną. Fani Chelsea mogli się ekscytować poczynaniami swoich zawodników na krajowych i europejskich boiskach, ale pozostałe kluby zaczęły gorączkowo szukać sposobu, żeby jakoś odnaleźć się w tej sytuacji. Wszyscy chcieli znaleźć swojego “dobrego wujka Romana”. Futbol zawsze był globalną grą, ale wtedy światowy kapitał zaczął przekraczać granicę i zasilać drużyny, nawet jeżeli źródła pochodzenia owych inwestycji nie dało się do końca ustalić.
Transfery Chelsea w sezonie 2003/04:
- 16 transferów przychodzących (174 miliony funtów)
- 11 transferów wychodzących + 10 wypożyczeń (950 tysięcy funtów)
Sezon 2003/04 był dla Chelsea względnie udany. Drastycznie przebudowana ekipa dotarła do półfinału Champions League, a w lidze oglądała wyłącznie plecy Arsenalu, który rozegrał akurat swój kultowy sezon bez porażki. Ambicje Abramowicza sięgały jednak znacznie wyżej.
Claudio Ranieri musiał pożegnać się z posadą. W okolicznościach, co tu dużo mówić, niezbyt sympatycznych. – Odkąd Abramowicz przejął klub, zawsze chciał mieć Svena-Gorana Erikssona – wściekał się Włoch na dźwięk pogłosek, że jego następcą będzie selekcjoner reprezentacji Anglii. – Od samego początku, latem się nawet spotkali! Ale Eriksson mu powiedział, że nie może opuścić angielskiej kadry. Tylko dlatego następnego dnia Abramowicz do mnie przyszedł i powiedział: “Okej, dotychczas nieźle ci szło, możesz zostać”. Przed nami jeszcze możliwość awansu do finału Ligi Mistrzów, ale Abramowicz i tak wycelował we mnie swój miecz. Wiem, że zostanę wyrzucony, nawet jak wygram Champions League. Abramowicz nie zna się na futbolu. To skandal. Gdyby cokolwiek rozumiał, ceniłby sobie moją pracę. Radziliśmy sobie też wcześniej, bez jego pieniędzy. To trudne zgrać tylu nowych zawodników. Abramowicz nie ma o tym pojęcia. On myśli, że wystarczy podpisywać, podpisywać i podpisywać kolejne kontrakty i te świstki papieru załatwią zwycięstwo.
Wkrótce odpalony do Birmingham został również ten, który swoim golem otworzył Abramowiczowi furtkę do Stamford Bridge.
Bez sentymentów.
– To był niełatwy sezon – wspominał Jesper Gronkjaer. – Nasz manager znalazł się pod olbrzymią presją. W zasadzie pierwsze co o sobie usłyszał w tamtym sezonie, to pogłoski, że nowy właściciel szuka dla niego następcy. Jednak Ranieri świetnie się spisał, odcinając nas od tych wszystkich medialnych spekulacji. Zdjął z nas tę presję. Myślę, że jak na nasze możliwości spisywaliśmy się wtedy fantastycznie. Drugie miejsce w lidze, prawie 80 punktów na koncie. Do tego półfinał Ligi Mistrzów. Fantastyczny sezon. Ale nic nie wygraliśmy i to okazało się mieć kluczowe znaczenie dla właściciela. […] Pamiętam, że Abramowicz zwykł w tamtym czasie… przesiadywać z nami w szatni. Chyba niczego nie rozumiał, po prostu siedział sobie. Jak jeden z nas.
The Special One
Rok 2004 był – zdaniem wielu analityków i ekspertów – okresem futbolowego przesilenia. I nie chodzi tu już nawet o Chelsea, która szastała forsą na prawo i lewo w bezprecedensowy sposób. Zostawmy bowiem na moment aspekt finansowy piłki, a skupmy się na boiskowym. W sezonie 2003/04 Ligę Mistrzów wygrało FC Porto, mistrzostwo Europy wywalczyła Grecja, a w finale Pucharu UEFA najlepsza okazała się Valencia. Łatwo można odkryć wspólny mianownik, łączący wszystkie te ekipy. Były one dowodzone przez szkoleniowców stawiających na reaktywny styl gry. Wyrachowanych mistrzów defensywy.
Rafa Benitez, Jose Mourinho oraz Otto Rehhagel przykładali olbrzymią wagę nie tylko do swoich podopiecznych, ale również do rozpracowania przeciwnika. Rozłożenia go na czynniki pierwsze. To zapewniło całej trójce olbrzymie sukcesy, a Rafie i Jose przy okazji zagwarantowało robotę w Premier League. Ich spojrzenie na futbol znajdowało się wtedy w mainstreamie. Ofensywni filozofie futbolu musieli zaś poczekać kilka(naście) lat na swoją kolej.
Ciekawie opisuje to Michael Cox w książce: “Premier League. Historia taktyki w najlepszej piłkarskiej lidze świata”.
– W czasach gdy Wenger rzadko wspominał swoim zawodnikom o przeciwniku, a Alex Ferguson robił to głównie przed najważniejszymi meczami przeciwko trudnym rywalom, Mourinho postępował zupełnie inaczej. Kilka dni przed każdym meczem piłkarze Chelsea po powrocie do szatni zastawali przy swoich szafach sześcio-, siedmiostronnicowy raport. Był całkowicie poświęcony rywalom – wyjaśniał, jak przeciwnik jest ustawiony, jak wykonuje stałe fragmenty gry, zawierał jednoakapitowe omówienie gry każdego piłkarza. Poza tym można było tam znaleźć także szczegółowe informacje i diagramy na temat najgroźniejszych rywali. W jaki sposób nabiegali przy rzutach rożnych, jaki rodzaj podań preferują, jakie rozwiązania wybierają rozgrywający – pisze Cox.
– Podejście to znalazło swój ciąg dalszy na treningach Chelsea – dodaje publicysta. – Przygotowania do sezonu, podczas których u Ranierego dominowała praca nad kondycją, teraz koncentrowały się na organizacji gry obronnej i ustawieniu drużyny, a gdy sezon się rozpoczął, szczególnie skupiono się na przeciwnikach. “Po trzech latach w Realu Madryt, gdzie nigdy nie pytano nas o nic związanego z rywalami, sądziłem, że to dziwaczne” – narzekał Claude Makelele.
Dziwaczne, lecz skuteczne. Cholernie skuteczne. Mourinho szybko udowodnił, że pasuje jak ulał do gwiazdorskiej koncepcji Abramowicza.
Podopieczni uwierzyli w jego wizję i metody, porwał ich także swoim usposobieniem. A równolegle stał się niekwestionowanym numerem jeden w Wielkiej Brytanii, jeżeli chodzi o medialne popisy. Jego łamana angielszczyzna absolutnie wystarczała mu, by dokazywać na konferencjach prasowych w stylu, jakiego nie powstydziłby się nawet Giovanni Trapattoni. – Słyszałem, że pan Ranieri zastanawiał się, czy poradzę sobie na Stamford Bridge. Czy ktoś z was ma do niego numer telefonu? – dopytywał Jose zgromadzonych na sali konferencyjnej dziennikarzy. – Sugeruję, żeby jeden z przyjaciół pana Ranierego poinformował go, że aby zwyciężyć w Lidze Mistrzów, musiałem pokonać różne kluby z różnych krajów. Nie robi mi to różnicy. Nie wygrałem Ligi Mistrzów wygrywając z portugalskimi zespołami. Po prostu kocham futbol odkąd pamiętam. Wiem, jaka powinna być współczesna piłka nożna. Nic innego nie ma znaczenia.
– Myślę, że znajduję na Stamford Bridge ludzi o podobnej mentalności do mojej. Są tu ludzie, którzy kochają futbol. Tak jak ja. Są tu ludzie, którzy chcą wygrywać. Tak jak ja. Mamy topowych piłkarzy i – przepraszam za delikatną arogancję – topowego managera. Porto na drodze do zwycięstwa w Champions League musiało pokonać Partizan Belgrad, Real Madryt, Olympique Marsylia, Olympique Lyon, Manchester United… Nie nazywajcie mnie aroganckim, po prostu mówię prawdę. Jestem zdobywcą Ligi Mistrzów. Myślę, że jestem wyjątkowy – oświadczył Portugalczyk na starcie swojej londyńskiej przygody.
Jego “wyjątkowy” szybko przerobiono w prasie na “Wyjątkowy”. “The Special One”. – Jednym z pierwszych pytań na konferencji było: “Czy jesteś gotowy na Premier League?”. Spojrzałem groźnie na gościa, który je zadał. “Co? Dopiero wygrałem Ligę Mistrzów. Myślisz, że jestem nikim?”. To ludzie zrobili ze mnie potem “The Special One”. Nie miałem tego na myśli – wyjaśniał Mourinho w jednym ze swoich późniejszych wywiadów.
Debiut Portugalczyka w lidze przypadał zresztą na starcie z innym nietuzinkowym managerem. Na Stamford Bridge zawitał bowiem Manchester United z sir Alexem Fergusonem u steru. To był jednak dość trudny czas dla “Czerwonych Diabłów” i ich szkoleniowca. Szkot zdobył wprawdzie mistrzostwo Anglii w 2003 roku, ale już wtedy plotkowało się o jego odejściu z klubu i nadchodzącej emeryturze. W “Daily Telegraph” ukazał się nawet artykuł, że dla Fergusona przezwyciężenie kiepskich początków sezonu 2002/03 mogło być największym wyzwaniem w karierze. Największym i być może ostatnim. – Nie płacą mi za panikowanie. To nie jest moje największe wyzwanie, bo tym było strącenie Liverpoolu z tej ich pieprzonej grzędy. Możecie to wydrukować – odciął się w swoim stylu “Fergie”.
Zatem ekipa z Old Trafford w 2003 roku uporała się z kryzysem i sięgnęła po tytuł, lecz rok później ta sztuka już się jej nie udała. Manchester zajął dopiero trzecie miejsce w stawce, oglądając plecy dwóch rywali z Londynu. Tak naprawdę trudno więc powiedzieć, która drużyna była bardziej zagadkowa na starcie sezonu 2004/05 – Chelsea czy jednak Manchester. Oczywiście sytuacja kadrowa w zespole “Czerwonych Diabłów” była znacznie stabilniejsza, ale za kulisami też się kotłowało.
Inna rzecz, że akurat 15 sierpnia 2005 roku drużyna United stawiła się na Stamford Bridge w dość… eksperymentalnym składzie. Głównie z powodu plagi kontuzji, choć pewnie problemy personalne klubu były trochę głębsze i można podciągnąć je pod kiepską passę transferową. Tak czy owak, Mourinho miał przed sobą bez wątpienia trudniejsze zadanie, gdy przyszło mu rywalizować z Manchesterem jeszcze w roli szkoleniowca Porto. Wyeliminował wtedy angielską ekipę w 1/8 finału Champions League, czyniąc chyba najważniejszy krok w stronę późniejszego triumfu w tych rozgrywkach. Ferguson postrzegał tamten dwumecz w kategoriach sędziowskiego skandalu, Mourinho widział w nim wielki triumf swojej myśli taktycznej. – Oczywiście rozumiem, w jakiej Ferguson jest teraz sytuacji. Ja również byłbym trochę zasmucony, gdyby mój zespół został zdominowany od pierwszej do ostatniej minuty przez drużynę zbudowaną za dziesięć razy mniejsze pieniądze. Manchester ma kilku topowych zawodników. Powinni byli trochę lepiej sobie poradzić – komentował kpiąco Portugalczyk po zwycięstwie nad United w LM 2003/04.
Kontuzje, nie kontuzje – Ferguson miał wielką chrapkę, by popsuć debiut krnąbrnego rywala. Wymierzyć mu na powitanie Premier League cios prosto w ucho. Aczkolwiek trzeba uczciwie zaznaczyć, że zestawienie United na tamten mecz z perspektywy czasu wzbudza jednak delikatny uśmiech politowania:
Składy na pierwszy mecz sezonu 2004/05:
- Chelsea: Cech – Ferreira, Gallas, Terry, Bridge – Geremi, Makelele, Smertin – Lampard – Drogba, Gudjonhsen
- Manchester United: Howard – G. Neville, Keane, Silvestre, Fortune – Miller, O’Shea, Djemba-Djemba, Giggs – Scholes – Smith
Zawodnicy Chelsea czuli się przed meczem naładowani pozytywnymi emocjami. Zdawali sobie sprawę z napiętych emocji między Mourinho a Fergusonem. Cieszyli się na udział w takiej batalii.
– Dzień przed meczem Mourinho zwołał zebranie drużyny – opowiadał Frank Lampard w swojej autobiografii. – Powiedział nam: “Przeczytacie o tym w prasie, usłyszycie to w mediach – będę powtarzał, że nie oczekuję od nas mistrzostwa w tym sezonie, bo to mój debiut w Premier League. Chcę, żeby było to dla wszystkich jasne – mówię to tylko dlatego, żeby zapewnić nam trochę spokoju i zmniejszyć presję ze strony opinii publicznej. Miejcie świadomość – tak, oczekuję, że już w tym sezonie wygramy mistrzostwo Anglii. Wiem, że to zrobimy. Jesteśmy zwycięzcami, liczy się tylko zwycięstwo. Nie interesuje mnie miejsce na podium. Mamy wygrać ligę i wiem, że wygramy”. To była kompletnie inna mentalność niż w przypadku Ranieriego. Nowy manager, nowa Chelsea.
Ostatecznie The Blues rzeczywiście sięgnęli po mistrzostwo kraju. W sezonie 2004/05 zdobyli 95 punktów, co do dziś pozostaje jednym z najlepszym rezultatów w historii ligi. 15 straconych goli na przestrzeni 38 kolejek również działa na wyobraźnię. Kluczowy był właśnie ten pierwszy mecz.
Gdy okazało się jasne, że Jose Mourinho nie rzuca słów na wiatr.
– Wielkie kluby potrzebują zwycięstw – tłumaczył po latach Portugalczyk, cytowany przez portal Goal.com. – Muszą ciągle wygrywać. Chelsea musiała wtedy zdobyć mistrzostwo, żeby potwierdzić swoją tożsamość wielkiego klubu. Chelsea utrzymuje się na najwyższym poziomie właśnie dzięki temu, że my zrobiliśmy ten pierwszy krok. Kiedy trafiłem do Chelsea, podjęto już wiele decyzji. To nie ja ściągnąłem Cecha czy Robbena, oni wylądowali w klubie równo ze mną. Potem udało nam się stworzyć żelazny trójkąt defensywny, który stworzyli Terry, Carvalho i Cech.
– Było dla nas niezwykle istotne, żeby sezon zacząć od zwycięstwa z bezpośrednim rywalem do tytułu. Liga składa się z 38 kolejek. TYLKO 38 kolejek. Nie można tracić punktów z bezpośrednimi przeciwnikami na własnym stadionie. Musieliśmy dołożyć wszelkich starań, by nie pojawiła się rozbieżność między moimi słowami skierowanymi do drużyny, między naszymi wspólnymi ambicjami, a wynikiem tego pierwszego meczu. To bardzo ważne. Jeżeli mówisz piłkarzom: “Gramy o mistrzostwo”, a potem w pierwszej kolejce przegrywasz u siebie z bezpośrednim konkurentem do tytułu, to mentalnie zespół robi od razu krok wstecz. My natomiast zrobiliśmy psychologicznie wielki krok do przodu. Na boisku widziałem to, nad czym pracowaliśmy przed sezonem. Byliśmy kompaktowi taktycznie, mocni mentalnie, zdyscyplinowani – dodał Mourinho. – W każdej minucie meczu dawaliśmy z siebie sto procent.
– To był jeden z tych meczów, gdy mój zespół mógł grać nie 90, ale 900 minut. Niczego by nam nie strzelili. I tak byśmy wygrali – podsumował Jose.
Chelsea długo nie potrafiła do siebie przekonać widzów i dziennikarzy, a faworyta do obrony mistrzowskiego tytułu upatrywano mimo wszystko w Arsenalu. The Blues byli wręcz potępiani za niską kulturę gry i świadomą rezygnację z dużego posiadania piłki, kosztem błyskawicznego przechodzenia z obrony do ataku. – W tamtym czasie grę z kontry zaczęto opisywać negatywnie. Chelsea robiła to w bardzo oczywisty sposób, długimi okresami grając w defensywie. Kluczowi zawodnicy do kontrataków byli też przez managera oceniani przede wszystkim pod kątem ich pracy w defensywie. Ważnym pojęciem stało się “przejście”. Mourinho przykładał do tego większą wagę niż ktokolwiek w Premier League – nakazywał drużynie natychmiast ruszać do przodu po odzyskaniu futbolówki i natychmiast wycofywać się po jej utraceniu. Podczas gdy wszyscy zaczynali podkreślać znaczenie obrońców w grze ofensywnej, Mourinho kładł nacisk na pracę skrzydłowych w obronie – zwracał uwagę Michael Cox.
Obóz “Kanonierów” czuł się natomiast oszukany.
Arsene Wenger nazwał nawet transferowe posunięcia Romana Abramowicza “finansowym dopingiem”. – Człowiek czuł się, jak gdyby walczył z karabinami maszynowymi za pomocą kamieni – wspominał Wenger w książce “Niezwyciężeni” autorstwa Amy Lawrence. – Kibice nie chcą tego słuchać, liczą się dla nich tylko tytuły mistrzowskie. Był to bardzo trudny, ale jednocześnie ekscytujący okres. Z kolei David Dein, dawniej wiceprezes Arsenalu, ostro reagował na podchody właściciela Chelsea pod Thierry’ego Henry’ego. – Abramowicz zaparkował na naszym trawniku rosyjskie czołgi i strzela w nas pięćdziesięciofuntowymi banknotami!
Mourinho nic sobie jednak nie robił z głosów krytyki. – Pokonaliśmy wszystkich. Graliśmy fantastyczny, dominujący futbol. Mieliśmy tę genialną zdolność do mordowania przeciwników w szybkim przejściu z obrony do ataku. W 2004 roku objęliśmy prowadzenie w lidze we wrześniu. Media pisały: “rozpadną się do świąt”. Byliśmy liderami podczas Bożego Narodzenia. No to zaczęto mówić: “rozpadną się w lutym”. “Rozpadną się po Wielkanocy”. Nigdy się nie rozpadliśmy.
***
Tamten sezon kompletnie odmienił oblicze Premier League. Pojawienie się Mourinho z jego gigantyczną żądzą zwyciężania sprawiło, iż wszyscy managerowie musieli wrzucić wyższy bieg, jeżeli chcieli się w ogóle ścigać z rozpędzoną, niebieską ciężarówką na londyńskich blachach i z rosyjskim paliwem w baku. Ci, którzy tego w porę nie zrozumieli, albo nie byli w stanie podołać wyzwaniu – jak choćby cytowany Wenger – wypadli z mistrzowskiego wyścigu na dobre.
Ferguson wyciągnął jednak cenną lekcję z porażek, jakich zanotował z rąk Mourinho całkiem sporo na początkowym etapie ich wielkiej rywalizacji. – W maju 2005 roku zrobiliśmy dla zawodników Chelsea – przyszłych mistrzów Anglii – szpaler honorowy. Na naszym stadionie. Uważam, że należało wykonać ten gest, choć wcale nie miałem zamiaru skapitulować przed bogactwem Abramowicza – opowiadał Sir Alex. – Psychologicznie, ten sezon był wielki dla Chelsea. Wygrali ligę po raz pierwszy od 50 lat. Dostrzegli siebie w innym świetle niż dotychczas, a my dostrzegliśmy ich. Wyciągnąłem z tego nauczkę. Zrozumiałem, że teraz w lidze nie ma już miejsca na powolne starty, na dłuższe kryzysy formy. Jeżeli mamy się mierzyć z nowymi potęgami, takimi jak Chelsea, musimy być na to gotowi przez cały sezon.
Dwadzieścia lat po zwycięskim debiucie Mourinho w Premier League, angielska ekstraklasa wciąż nie zwalnia tempa. Nadal ocieka forsą i kipi od emocji. Kto okaże się najlepszy w sezonie 2024/25 – znów Manchester City, a może tym razem Arsenal, Liverpool, Manchester United czy Tottenham?
Na odpowiedź przyjdzie nam zaczekać, ale jedno jest pewne – oczekiwanie nie będzie nudne.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- 15.08.2024. Wszystko wszędzie naraz
- Mecz, który zapamiętają pokolenia
- Trela: Po jakiemu czytać „Kiereś won!”? Zmącony spokój Stali Mielec
- Donald Tusk: Polska postara się o organizację igrzysk
- Piesiewiczami igrzysk nigdy nie zwojujemy
fot. NewsPix.pl / WikiMedia