„Nie można kraść asyst koledze w nieskończoność” – pomyślał zapewne Pekhart po wpakowaniu piłki do siatki przed końcówką pierwszej połowy. Byłoby to nieładne zważywszy na Wielkanoc, kiedy wszyscy dzielą się jajkiem, białą kiełbasą czy czekoladowym zającem. Akurat w Legii wyjątkowo chętny do dzielenia się był dzisiaj Elitim, ale fajnymi podaniami w pole karne. Jedno z nich zepsuł Morishita – zgłupiał w sytuacji stuprocentowej, widząc przed sobą tylko dwa rogi bramki i Bielicę. Dopiero jakieś 40 minut później, na szczęście dla Legii i poziomu satysfakcji Kolumbijczyka, jego jeszcze lepszego dogrania nie spaprał Pekhart. W takich chwilach można było zapomnieć, że na boisku biega, albo raczej drepta, inny lewonożny magik w ekipie Kosty Runjaicia.
Tak naprawdę dopiero wtedy zaczął nam się mecz z prawdziwego zdarzenia. A po stronie Górnika, który przed przerwą wyglądał po prostu przeciętnie, wręcz musiał. Nie dość, że miał problem z kreowaniem sytuacji ofensywnych (zero celnych strzałów w pierwszej połowie, raz zablokowany Kozuki), to jeszcze nie pomagał sobie w okolicach własnej szesnastki. Bo to nie tak, że legioniści wjechali pod bramkę zabrzan po raz pierwszy w 42. minucie, po stracie Kapralika, na którego bardzo wysoko naciskał Ribeiro. Nawet sam Portugalczyk miał wcześniej setkę, ale zamiast spytać bramkarza, przy którym słupku posłać strzał, dał mu szansę na interwencję.
W zasadzie Górnik miał twarz Lukasa Podolskiego z jednego spięcia z Pekhartem. Sfrustrowanego, bezradnego, pytającego „co jest kur*a”. A mówimy przecież o Górniku kapitalnie punktującym na wiosnę i dobijającym się do topowej piątki Ekstraklasy, Górniku, który stanął przed szansą przegonienia Legii w tabeli. Może swoje zrobiła trema (przed obecną Legią – po co, na co) a może trener Urban zwyczajnie uznał, że lepiej będzie poczekać, aż Josue i spółka się wystrzelają. W końcu na tyłach ma takich ciapciaków jak Pankov, którzy prędzej czy później i tak podłączają każdą przeciwną drużynę do prądu. Także teraz. Wystarczyło poczekać godzinę…
I wystarczyło też, że Górnik trochę dokręcił śrubę. Wyszedł na drugą połowę odmieniony nie tylko mentalnie, ale też personalnie. Podkreślamy to drugie, bo Czyż z Krawczykiem po wejściu na boisko byli pożyteczni niemal od razu: pierwszy, gdyby nie świetna parada Hładuna, miałby bramkę, a drugi po części ją wypracował, nabijając w polu karnym rękę wcześniej wspomnianego Pankova. Wtedy już nie widzieliśmy drużyny bezradnej, tylko sprawiającej Legii poważne problemy.
Ale Górnik nie byłby dziś sobą, gdyby sam podobnych problemów by na siebie nie ściągał. To aż zaskakujące, jak niewiele musiała zrobić Legia, żeby znaleźć czuły punkt gospodarzy. A było nim, proszę państwa, dwóch nieoczekiwanych ciapciaków.
Ale po kolei. Bramka Kapustki na 2:1 to jeszcze nic, bo można uznać ją za zwykły uśmiech losu. Piłka po interwencji Bielicy spadła pod nogi pomocnika Legii, który nawet nie zdążył się porządnie rozgrzać po wejściu z ławki, a już po pierwszym i drugim kontakcie z piłką mógł cieszyć się z pierwszego gola w tym sezonie.
Prawdziwy popis zobaczyliśmy przy trzecim trafieniu gości. I to nie tylko popis Guala, który w polu karnym mijał środkowych obrońców jak tyczki czy jak padające drzewa. Rozumiemy, gdyby padł i dał się ośmieszyć jeden, a jeśli dwóch, to w popłochu na widok piłkarza klasy Messiego. Ale Janicki ze Szcześniakiem dali się wkręcić w ziemię Gualowi – okej, Hiszpan ma „to coś”, że potrafi przedryblować kogoś z łatwością, ale nie pamiętamy, kiedy zrobił to w tak kompromitujący dla rywali sposób. Do tego może przez dobre wyniki zabrzan zdążyliśmy też zapomnieć, jakimi asami na tyłach potrafili być w przeszłości stoperzy Górnika, którzy w akcji bramkowej naprawdę wyglądali jak old boye.
Tak jak oni wyłożyli czerwony dywan Gualowi , który zaprosił do tańca jeszcze Josue, tak ogółem Górnik był dzisiaj bardzo gościnny. Przyjął trójkę, a spokojnie mógł czwórkę czy piątkę. Jedno trafienie dzięki uprzejmości Pankova i 20 minut zrywu to za mało nawet na Legię, która dopiero przed przerwą reprezentacyjną wygrała pierwszy mecz po długiej przerwie. Może trochę swoje zrobiła kontuzja Podolskiego, który zszedł do bazy w 72. minucie, ale problemy Górnik miał już przecież wcześniej. No więc, jeśli gdzieś trzeba było szukać trzech punktów, nie spodziewaliśmy się, że z taką łatwością legionistom uda się je znaleźć akurat w Zabrzu.
Fot. Newspix