Początek tego roku nie oznaczał przełomu dla ŁKS-u, który najpierw przegrał w doliczonym czasie w Kielcach, a potem bezdyskusyjnie uległ w debrach Widzewowi, przez co okopał się na dnie tabeli, a Piotr Stokowiec stracił posadę. Obrońca beniaminka Marcin Flis nie uciekał od rozmowy w takiej sytuacji. Jakie widzi argumenty za utrzymaniem swojego zespołu? Jak mobilizować się po komplecie wyjazdowych porażek przed wyprawą do Szczecina? Czy nie wygrywając od sierpnia da się to rozgraniczyć w życiu prywatnym? Dlaczego latem trafił do ŁKS-u, skoro był podstawowym zawodnikiem Stali Mielec? Czy perspektywa wejścia do klubu rodziny Platków miała znaczenie? Zapraszamy.
W ŁKS-ie panuje grobowa atmosfera, biorąc pod uwagę wydarzenia z ostatnich dni?
Każdy jednak jeszcze wierzy, że można powalczyć o utrzymanie. Wiadomo, że nasza sytuacja jest beznadziejna i będzie bardzo trudno coś zmienić, ale promyk nadziei pozostaje. Teraz doszło do zmiany trenera, a w takim momencie zawsze masz z tyłu głowy ten impuls, że może tym razem będzie lepiej i wyjdziemy z twarzą z tego wszystkiego. Na razie ten sezon jest dla nas naprawdę fatalny.
Wiem, że piłkarze i trenerzy muszą wierzyć do końca, dopóki są matematyczne szanse, ale gdybym był dziś zrezygnowanym kibicem ŁKS-u, to jak racjonalnie byś mnie przekonał, że jeszcze macie szansę na utrzymanie?
Na pewno trudno czymś przekonać ludzi, jeśli oglądają nasze mecze. Nie wygraliśmy od sierpnia, nie mamy mocnych argumentów w takiej rozmowie. Zapewniam, że ciężko trenujemy i każdy stara się podchodzić do obowiązków z pełnym profesjonalizmem, zaangażowania nie brakuje, ale jakie są efekty, widzimy. Nie potrafimy gromadzić punktów i to jest problem.
W derbach najbardziej smuciła sama porażka czy jej styl? Nie stworzyliście praktycznie żadnej sytuacji, Widzew wygrał zasłużenie, a po 1:2 w Kielcach wielu kibiców pisało, żebyście już tylko derbów nie przegrali i niczego więcej nie oczekują.
Mocno liczyliśmy, że to może być mecz, który będzie dla nas przełamaniem punktowym i mentalnym. Zespół będący w takim położeniu jak my siłą rzeczy nie znajduje się psychicznie w swoim szczytowym punkcie. Wierzyliśmy, że w derbach nadejdzie przełom, pompowaliśmy ten balon, wszyscy dookoła pompowali, ale niestety pękł jak każdy inny. Znów przegraliśmy bardzo ważny mecz, również w aspekcie kibicowskim. Wiemy, że na trybunach to spotkanie numer jeden w sezonie i ci zrezygnowani nie liczyli już na samo utrzymanie, ale mieli nadzieje przynajmniej na dobrą postawę z Widzewem. I ponownie zawiedliśmy. Trudno coś więcej dodać, bo nadal odczuwam smutek i rozczarowanie. Byłem przekonany, że po mocno przepracowanej zimie będzie lepiej piłkarsko i wynikowo. Na tę chwilę jednak nic się nie zmieniło.
Teraz jedziecie do Szczecina na stadion rozpędzonej Pogoni. Na wyjazdach macie bilans 0-0-9, w golach 4:19. Jak drużyna w takiej sytuacji się mobilizuje i sama siebie przekonuje, że nie jest skazana na pożarcie?
Patrząc na ostatnie miesiące, my w zasadzie w każdym meczu jesteśmy skazani na pożarcie i prawie nigdy nie gramy w roli faworyta. Musimy się motywować pod kątem konkretnego spotkania, traktując je jako kolejną szansę na to, żeby wreszcie wygrać. Wiem, że argumentów na papierze brakuje, bo dużo goli tracimy, a mało strzelamy, ale dopóki matematycznie nie jesteśmy zdegradowani, każdy będzie wierzył w odwrócenie karty. Nie wyobrażam sobie, że można wychodzić na boisko z myślą, że tylko sobie zagram, ale nie ma już o co walczyć.
Postawić można się każdemu, pod koniec tamtego roku zremisowaliśmy z Legią, więc dlaczego nie spróbować zrobić tego samego z Pogonią? W Szczecinie już kilka niżej notowanych zespołów punktowało. Zła passa kiedyś się zakończy. Ile można nie mieć szczęścia i czekać na zwycięstwo? Jasne, nie o samo szczęście chodzi, ale nie można wiecznie przegrywać. W końcu musi się to odmienić.
O szczęściu w waszym przypadku trzeba jednak mówić w ostatniej kolejności. Kilka razy traciliście gole w samych końcówkach, ale liczby nie kłamią: najmniej strzelacie, najwięcej tracicie. Nie kłamią też statystyki expected goals, wszystko się zgadza.
Pewnie, tutaj nie da się polemizować. Zdecydowanie za dużo bramek tracimy i zdecydowanie za mało ich zdobywamy. Nasi najlepszy strzelcy mają po trzy gole, to mówi wszystko. Wracamy do tego, że argumentami na papierze nikogo dziś nie przekonamy, że jeszcze możemy bić się o utrzymanie. W jakie suche statystyki nie spojrzeć, prezentują się dla nas fatalnie. Przełom musi nastąpić w nas samych. Chcemy pokazać, że do końca walczyliśmy, mimo beznadziejnej sytuacji. Historia piłki zna sporo przypadków, w których ktoś był już skazany na spadek, logicznie rzecz biorąc nie mógł nic zrobić, a jednak wszystko potrafiło się odwrócić. O taki scenariusz będzie bardzo, bardzo trudno, ale nie wyobrażam sobie, że składamy broń i w kolejnych meczach już tylko czekamy na wykonanie wyroku.
Znajdujecie się chyba w takim położeniu, że nie powinniście już patrzeć na podstawowy cel i powtarzać sobie, że do zdobycia pozostało 45 punktów, ale mobilizować się w kwestii własnego wizerunku, żeby wreszcie coś wygrać i jak najlepiej wypaść indywidualnie. Taka motywacja może ratować piłkarza przed ugrzęźnięciem w poczuciu bezsensu dalszych działań.
Tutaj się nie zgodzę. Ja bym akurat podszedł do tematu od drugiej strony. Analizując nasze dotychczasowe mecze, nie wiem, czy my właśnie nie byliśmy za bardzo indywidualnościami i zawodnicy w pierwszej kolejności chcieli się pokazać jednostkowo, zamiast przede wszystkim pracować dla zespołu. Każdy mówił, że na tej czy na tamtej pozycji mamy dobrego zawodnika, a nikt nie mówił, że mamy dobrą drużynę. Może to był problem? Wolałbym, żebyśmy do końca sezonu zaprezentowali się jako sprawnie funkcjonujący kolektyw, w którym indywidualnie trudno kogoś wyróżnić, zamiast wybić 1-2 jednostki, które nie potrafią działać w grupie. Głośno teraz myślę. Jeśli coś ma się jeszcze zmienić, najpierw musimy pokazać jakość drużynową, systemową.
Przegrywając prawie co tydzień przez kilka miesięcy da się nie chodzić przybitym na co dzień? Ty masz żonę i dziecko, więc masz na czym się skupiać poza boiskiem.
Rodzina zawsze jest najważniejsza i chyba każdy to powie. Ale to też nasza praca – ŁKS, klub i drużyna. Tutaj stawiałbym to na równi. Podpisaliśmy kontrakty i oddajemy dla ŁKS-u tyle zdrowia, ile mamy. Trudno wrócić do domu i już dzień po meczu przestać myśleć, że znów się przegrało. Te wyniki we mnie naprawdę mocno siedzą. W jakimś stopniu jestem związany z Łodzią i z tym województwem. Przez dłuższy czas grałem w Bełchatowie, znam tutaj wielu ludzi, którzy jeżdżą na ŁKS i nas dopingują. Mam świadomość, że regularnie ich zawodzimy, a wtedy nie tak łatwo wrócić w cztery ściany i zapomnieć, co się dzieje w drużynie.
Czy mimo wszystko jesteś nieco zaskoczony zwolnieniem Piotra Stokowca już po drugim wiosennym meczu? Jesienią w czterech ostatnich spotkaniach trzy razy zremisowaliście, coś drgnęło, więc mogło się wydawać, że trener dostanie więcej czasu.
To zawsze trudna sytuacja do skomentowania. Każdy trener chce jak najlepiej dla zespołu, ale za trenerem Stokowcem nie szły wyniki. Nie wygraliśmy z nim żadnego meczu. Z trenerem Moskalem zdobyliśmy trochę więcej punktów. Myślę, że tu chodziło bezpośrednio o wyniki. Po zimie miało się to odmienić, ale dwa pierwsze mecze pokazały, że dalej jest problem z punktowaniem.
Wiadomo, że trener obrywa najmocniej, ale przede wszystkim to my jako zawodnicy musimy się z tym zmierzyć, to głównie nasza porażka. Sztaby szkoleniowe nakreślą pewien schemat działania i pomysł na grę, ale koniec końców wszystko zależy od postawy piłkarzy. Nie możemy zrzucać całej odpowiedzialności na trenerów. Wpływ na wyniki ma wiele czynników – atmosfera, treningi, praca sztabu z zawodnikami – ale to my wychodzimy na boisko, a w trakcie meczu trenerowi już trudno wpłynąć na drużynę. Najbardziej winni są zawodnicy. Zmieniają się nazwiska i sztaby, a my dalej gramy jak gramy.
Z Marcinem Matysiakiem dopiero będziecie musieli się dotrzeć jako zespół?
Nie, ponieważ pracował już w sztabie Piotra Stokowca, znamy się od dłuższego czasu. Trener Matysiak wie, jakimi jesteśmy piłkarzami i jakimi ludźmi, dlatego to dziś może być odpowiednia osoba na to stanowisko. Na pewno nie zabraknie mu wiary i determinacji. Dobrał sobie bardzo fajny sztab. Tchnął w nas pozytywne nastawienie i przekonanie, że jeszcze nie wszystko stracone. Sądzę, że w przyszłości daleko zajdzie w tym zawodzie.
Patrząc na wasz terminarz, wydaje się, że cztery najbliższe spotkania ostatecznie wszystko zdefiniują. Po Pogoni mierzycie się ze Stalą, Puszczą i Wartą.
Zdecydowanie tak. Najbliższe mecze pokażą, czy jeszcze realnie powalczymy o utrzymanie, czy już głównie będziemy walczyć ze swoimi głowami i spróbujemy dokończyć sezon z honorem. Zimą mówiliśmy sobie, że pierwsze cztery spotkania będą kluczowe i określą, w jakim jesteśmy miejscu. Jak widać, na ten moment w tym samym, co wcześniej.
Co sprawiło, że latem wybrałeś ŁKS? Po powrocie do Stali byłeś jej ważnym ogniwem i grałeś wszystko. Patrząc z boku, wydawało się, że stać cię na więcej niż przejście do beniaminka, który wywalczył nie do końca planowany awans i który od początku jawił się jako jeden z głównych kandydatów do spadku.
Już na starcie zdawałem sobie sprawę, że ten sezon będzie dla ŁKS-u trudny, bo przeważnie pierwszy rok po awansie jest dla beniaminków niezwykle wymagający. Pamiętam, jak to wyglądało w Mielcu. Utrzymaliśmy się tylko dlatego, że akurat spadał jeden zespół i dopiero w kolejnych latach rozwinęliśmy skrzydła.
Latem miałem kilka innych ofert. Pierwsza oczywiście dotyczyła samej Stali. Mogłem w niej zostać na warunkach lepszych od proponowanych przez ŁKS. Dla mnie kluczem były jednak narodziny córki. Mieszkamy pod Łodzią i będąc tutaj żona otrzymuje dużą pomoc ze strony swoich rodziców, zwłaszcza gdy gram mecz wyjazdowy lub wyjeżdżam na zgrupowanie. Najważniejszy był jej komfort w opiece nad dzieckiem. Mimo świadomości, jak duże wyzwanie czeka ŁKS, wybrałem ten wariant, bo kwestie rodzinne stawiałem na pierwszym miejscu. Podpisałem dwuletni kontrakt i zobaczymy, co się wydarzy. Po spadkach bywa różnie, nieraz dochodzi do rewolucji kadrowych. Jak mówiłem, propozycji dostałem więcej. Mam ambicje, żeby jeszcze spróbować czegoś nowego, ale to temat na później.
Czyli nawet nie brałeś pod uwagę klubów zagranicznych, mimo że już wcześniej na ostatniej prostej zrezygnowałeś z wyjazdu do Chin?
Pojawiały się zagraniczne oferty, rozważałem je, ale po rozmowie z żoną uznaliśmy, że na razie najważniejsze jest bycie jak najbliżej rodzinnych stron. To nasze pierwsze dziecko, wiele rzeczy było dla nas nowych, więc wsparcie teściów ułatwiło wdrożenie się do roli rodzica.
Przychodziłeś do ŁKS-u na początku lipca, gdy jeszcze realna wydawała się perspektywa wejścia do klubu rodziny Platków. Czy coś ci w tym aspekcie obiecano i czy nie jesteś dziś rozczarowany, w jakim kierunku to poszło?
Przeprowadziłem wcześniej rozeznanie i już w momencie podpisywania kontraktu wiedziałem, że temat Platków jest bardzo mało realny. Nie liczyłem na wielkiego inwestora, który zrobi tutaj Ligę Mistrzów. Wiedziałem, na co się piszę i jaka będzie skala wyzwania. Musiałem wręcz trochę studzić zapał niektórych ludzi związanych z klubem, którzy liczyli, że od razu powalczymy o miejsca w górnej ósemce, bo będą poważne wzmocnienia dzięki nowemu właścicielowi. Powtarzałem, żeby najpierw się utrzymać, a później można myśleć o czymś więcej. Jeśli zawczasu myślisz o wyższych celach, może wyjść tak, jak nam wyszło. Nie lubię marzyć, wolę realnie patrzeć na rzeczywistość.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Newspix