Przeczytałem książkę „Kopalnia talentów” – to o sześciu miejscach na świecie, w których wykuwa się międzynarodowych sportowych mistrzów. Momentami interesująca, momentami zdecydowanie przydługa, w sumie gdyby wycisnąć wodę to może i zmieściłaby się na 25 stronach, zamiast na 250. No ale nie wszystko musi być takie maksymalnie skondensowane, bo i po co? W każdym razie jest tam fragment, który idealnie pasuje do polskiej ligi i do spostrzeżeń, które już kiedyś przyszły mi do głowy. Tyle tylko, że nie potrafiłem ich tak zgrabnie ująć.
Już od dość dawna uważałem, że tzw. doświadczenie jest przereklamowane, a jakże poszukiwany u nas „doświadczony zawodnik”, to tak naprawdę zawodnik doświadczony przez los, przeorany kontuzjami, przygnieciony setką porażek i milionem nieudanych zagrań. Taki, który, ma świadomość, że da się mecz wygrać grając na pół gwizdka i w tygodniu nie prowadząc życia ascety. Już nie oczekuje od siebie i swojej kariery zbyt wiele, już wie, że nie wkłada się rąk do ognia i zna te wszystkie tricki, żeby ukryć się na boisku, gdy sytuacja tego wymaga. Pewien bardzo ceniony dziś obrońca opowiadał mi, jak na początku kariery przyszło mu grać w parze z doświadczonym wyjadaczem. I kiedy tylko padał gol – wszystkie pretensje do „młodego”. Jego partner z obrony potrafił się rozpłynąć w powietrzu, znaleźć jakieś alibi, byle tylko pokazać: to nie ja, to on. Nabierali się na to wszyscy, z trenerami na czele. „Młody” był zawsze winny, bo próbował być w dwóch miejscach równocześnie – za starego wygę i za siebie samego. Kibice „młodego” nie lubili i uważali, że do niczego się nie nadaje.
„Temu zawodnikowi brakuje doświadczenia” – mówią eksperci, ale nie tłumaczą, co się za hasłem-wytrychem kryje. Czy czasem nie to, iż brak doświadczenia to często fantazja, trudne warianty, chęć podejmowania ryzyka, a osławione doświadczenie to nic innego jak nudna rozwaga, dzięki której piłkarz nie zrobi krzywdy samemu sobie, ale niestety nie zrobi też krzywdy przeciwnikowi? Iluż to młodych piłkarzy widzieliśmy, którzy wchodzili do dużej piłki z głową pełną szalonych pomysłów – aż się patrzeć na nich chciało, czekać, cóż tym razem wykombinują. A z czasem kapcanieli, upodabniali się do otoczenia, wtapiali w tło. Zaczynali grać dokładnie tę samą nudną piłkę, co bardziej doświadczeni koledzy.
I teraz cytat ze wspomnianej książki: Doświadczenie często nie daje właściwej prognozy przyszłych wyników. W rzeczywistości umiejętności wielu ludzi maleją wraz ze wzrostem stażu. Używają oni wyłącznie starych pomysłów i poruszają się w swojej strefie komfortu. Dobre wyniki na dłużej można osiągać, bazując na ciekawości i chęci mierzenia się z wyzwaniami. Sekretu postępu nie znajdziesz w wygodnym środowisku.
STREFA KOMFORTU.
To jest właśnie to fantastycznie sformułowanie, które stanowi odpowiedź na wiele ligowych pytań. Jakże wielu zawodników ugrzęzło we własnej strefie komfortu. Jak wielu nie stara się z niej wydostać.
Każdy z nas zna to z własnego życia. Bywają sytuacje, w których moglibyśmy dać z siebie więcej, ale jednak nie widzimy takiej potrzeby, ponieważ już jest nam wystarczająco dobrze. W sporcie taka postawa to jednak początek końca. Stagnacja oznacza powolne osuwanie się w cień, ponieważ co chwilę pojawia się ktoś nowy, jeszcze nienasycony, kto – w razie nabycia odpowiednich umiejętności – chętnie zajmie twoje miejsce.
Większość polskiej ligi porusza się wyłącznie we własnej strefie komfortu. Na przykład lubię Łukasza Surmę, który bije rekordy co do liczby meczów w ekstraklasie, ale mam przekonanie, że on tej strefy nie opuszcza ani na moment, co być może jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego poza Polską sobie nie poradził (ale może jest to też odpowiedź, dlaczego jest w stanie grać aż tak długo). Lecz tak naprawdę w każdym zespole moglibyśmy wskazać bardzo wielu zawodników, którzy ani podczas treningów, ani podczas meczów nie przestają się czuć komfortowo, nie znają uczucia krańcowego zmęczenia, nie znają też własnych barier, bo nigdy do nich nie dotarli. Nie są też ludźmi, których marzenia wykraczają daleko poza Polskę. Mają swój raj na ziemi, robią to, czego się od nich wymaga – a na wszelki wypadek nie wymaga się zbyt wiele – przy czym sami od siebie nie wymagają nic.
Gdybym miał wyliczyć ekstraklasowych piłkarzy, którzy poruszają się wyłącznie we własnej strefie komfortu i ze strefą komfortu kojarzą mi się najbardziej, bardziej niż Surma, to wskazałbym na Daniela Łukasika, Michała Żyrę, Dominika Furmana, Bartłomieja Pawłowskiego, Pawła Brożka, Macieja Iwańskiego, kiedyś Jacka Kiełba – do czego on sam się przyznaje. Chyba nie przez przypadek wymieniłem dwóch aktualnych piłkarzy Legii i trzeciego byłego legionistę. Żaden klub nie zapewnia takiego błogiego komfortu, w perspektywie całej kariery – niezwykle zgubnego.
Przypomniał mi się program „Jeden na jednego” prowadzony przez Marcina Rosłonia w Canal+. Gościem był Żyro, czyli piłkarz niewątpliwie utalentowany, jednak nieprawdopodobnie chimeryczny. Padło pytanie, nad czym pracuje podczas treningów, a odpowiedź: że już w zasadzie tylko nad ustawieniem, odpowiednim poruszaniem się po boisku, bo nad piłkarskimi elementami to raczej nie. Powiedział to zawodnik, który w czasie emisji programu miał bodaj 21 lat, a więc będący w wieku, w którym powinien wręcz pałać żądzą nabywania nowych umiejętności.
I tu kolejny cytat z „Kopalni Talentów”: Gdy ludzie osiadają na laurach, często przestają szukać nowych wyzwań, nie myślą o tym, w jaki sposób mogliby poprawić swoje umiejętności. Przypominają samolot lecący na autopilocie. Dwaj profesorowie z INSEAD Business School w Paryżu, Luk Van Wassenhove i Kishore Sengupta, nazwali to zjawisko pułapką doświadczenia. Obszerne badania przeprowadzone w rozmaitych branżach wykazały, że wielu ludzi tak naprawdę nigdy nie uczy się wykonywać swoich zadań lepiej. Osoby bez doświadczenia często nie sprawują się w pracy gorzej od bardziej rutynowanych kolegów i koleżanek. W pewnych zawodach ludzka wydajność wręcz obniża się wraz z wiekiem. Udowodniono na przykład, że doświadczeni doktorzy uzyskują w testach z wiedzy medycznej gorsze wyniki niż ich młodsi współpracownicy. Wszystko wskazuje również na to, że lekarze pierwszego kontaktu z biegiem lat coraz słabiej rozpoznają schorzenia na podstawie dźwięków serca i zdjęć rentgenowskich.
I jeszcze jeden, być może ważniejszy cytat: Zapobieganie samozadowoleniu jest trudne, ale wykonalne. Jeśli uda ci się odeprzeć atak, czeka cię wspaniała nagroda. Utrzymanie pragnienia rozwoju może przynieść wiele korzyści takim grupom zawodowym jak dyrektorzy, nauczyciele, naukowcy czy artyści. Carol Dweck nazywa to nastawieniem na rozwój, John Kotter – skupieniem, psycholog Ellen Winner – wściekłym dążeniem do postępu, a słynna tancerka i choreografka, Martha Graham – boskim niezadowoleniem. Wszystkie te określenia oznaczają to samo poczucie niezaspokojenia, które będzie motywować do postępu i wyróżni jednostkę na tle innych ludzi.
BOSKIE NIEZADOWOLENIE!
To też piękne. Ale jakże rzadsze od błogiego zadowolenia, w którym tapla się wielu zawodników, zwłaszcza legionistów. Pamiętacie przecież jak niedawno Żyro uznał swój dość przeciętny bilans z poprzedniego sezonu (pięć goli, trzy asysty) za świetny i dał sobie czwórkę z plusem. Wprawdzie Damian Chmiel z Podbeskidzia zdobył dziewięć goli, a Alvarinho z Zawiszy osiem, ale Michałowi nie dało to do myślenia. Uznał się w pewien sposób za indywidualnie sytego. To sugeruje, że – nawiązując do wcześniejszego cytatu – dalej ma zamiar lecieć na autopilocie. Zagra jeszcze raz mniej więcej to samo, być może właśnie wpadł – jak to zostało powyżej nazwane – w „pułapkę doświadczenia”.
Gdyby Żyro był piłkarzem permanentnie słabym, bez możliwości wybicia się, to nawet bym o nim nie wspominał, tak jak nie wspominam tu o Łukaszu Sierpnie, więc nie powinien tych powyższych akapitów traktować jako ataku na siebie, lecz za swego rodzaju wyróżnienie. Jest bowiem zawodnikiem, który w pierwszej kolejności musi wygrać z samym sobą, a nie z przeciwnikami. Nie wiem, czy to przypadek, ale wydaje mi się, że nigdy nie widziałem ganiającego po boisku bez wytchnienia, tak jak na przykład Patryka Małeckiego w meczu Lech – Pogoń (nawiązania do pojedynków Nadal – Djoković pominę). Żyro – ale nie tylko on – musi wzniecić uczucie „boskiego niezadowolenia”. Nie udało się to całej Legii w zeszłym sezonie, co jest też ostrzeżeniem dla obecnego Lecha Poznań.
Po niedzielnym meczu ze Śląskiem Wrocław Dominik Furman podczas pomeczowej wypowiedzi najpierw skomplementował siłę Śląska, a później stwierdził: „Szacunek za to, że wygraliśmy 4:1” (czy coś w tym stylu). Oglądający to Maciej Szczęsny zaśmiał się: – Mają szacunek dla samych siebie!
Legia jest w kraju ewenementem. To znaczy – od zawsze ta drużyna bez względu na wszystko inne uważa się za najlepszą. Co i raz zdarzają się jej zimne prysznice, ale potem wystarczy tylko jeden wygrany mecz, by rozkoszne przekonanie o własnej potędze wróciło. Trudno tam znaleźć ludzi, którzy stawiają sobie wysokie i coraz wyższe cele. Po zdobyciu mistrzostwa wszyscy są w sobie z wzajemnością zakochani. Nie powiedzą na przykład: – No dobrze, w następnym sezonie postaramy się powtórzyć wyczyn Widzewa i przejść przez ligę bez ani jednej porażki. Albo: – Plan na następny sezon jest taki, by zdobyć tyle goli, ile Legia zdobyła w sezonie 1995/96 (czyli dziewięćdziesiąt pięć). I ten Żyro, cieszący się z pięciu goli w 37 kolejkach, nie mówi: – Chciałbym zdobyć teraz piętnaście… A jeśli już powie, bo gadać najłatwiej, to będą to puste słowa, bo nie zrobi niczego, by ten plan zrealizować. Nie włoży codziennego wysiłku.
Poprzednim piłkarzem z podobnym podejściem był Jakub Kosecki, co go zgubiło i zaprowadziło gdzieś na niemiecką prowincję. Lans na mieście, porsche panamera, żona w kolorowych magazynach. Ale coraz mniej pracy. W dużej mierze nie była to wina jego – tak jak teraz nie jest Żyry i nie będzie kolejnych stu piłkarzy – lecz otoczenia, zbyt szybko wbijającego w dumę. Być może cały klub powinien zastanowić się, czy w naszych warunkach taktyka „ptasiego mleczka” się sprawdza i czy piłkarzom po prostu nie jest za dobrze. Trochę mi się to kojarzy z opisanym w „Kopalni Talentów” brytyjskim systemem kształcenia tenisistów, gdzie jest wszystko, za wyjątkiem wyników. Po prostu zawodnicy, na których się przesadnie chucha i dmucha, nie są w stanie wyjść z osobistej strefy komfortu. I tu piękny cytacik, w sam raz dla prezesów Legii, do analizy: Środowisko, w którym kreuje się mistrzów, nigdy nie powinno być zbyt komfortowe. Musisz pielęgnować uczucie pozytywnego dyskomfortu, zwłaszcza tego, który spowoduje, że całkowicie się poświęcisz. Jeśli niewygodna nie pochodzi z wnętrza ciebie, gwarantuję, że wkrótce nadejdzie ona do ciebie z zewnątrz i poczujesz się znacznie gorzej.
Kosecki nie szukał uczucia dyskomfortu, tylko wiecznego komfortu, więc nagle – bach! – dyskomfort znalazł jego. I chłopak jest w jakimś Sandhausen.
Wszystkim piłkarzom życzę, by sprecyzowali granice swojej własnej strefy komfortu i zrobili wszystko, by się z niej wydostać, dopóki mają na to czas. By poczuli wreszcie, że ta liga może być tylko przystankiem – ale nie przed drugą ligą niemiecką, jak w przypadku Koseckiego, lecz przed Bayernem Monachium, jak w przypadku Lewandowskiego.
A gdyby przyszło wam do głowy szukanie wymówek – zły sprzęt, gorsze warunki, mniej odżywek, jak to kiedyś mówił Łukasik – brak bramkarza do treningu. Oto zdjęcie z treningu w jamajskim klubie MVP. Tam szkolili się i wciąż szkolą najlepsi sprinterzy świata, z Usainem Boltem na czele… Zaczynają o 5.30 rano.