Reklama

Miłość do Szymańskiego i barwy Stambułu. Z wizytą na Basaksehir – Fenerbahce [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

25 stycznia 2024, 14:17 • 19 min czytania 17 komentarzy

W Stambule i na jego obrzeżach mieszka 18 milionów osób. To coś więcej niż miasto, to małe państwo. Żeby dostać się na derby aglomeracji pomiędzy Basaksehir a Fenerbahce z jednego z dwóch lotnisk, trzeba pokonać dziewięćdziesiąt kilometrów. Warto było jednak wybrać się w tę szaloną podróż, żeby zobaczyć świat kontrastów. Drużyna będąca politycznym narzędziem prezydenta kontra krajowy gigant, globalna marka. I on, Sebastian Szymański, Polak rodak, który dla populacji kibiców przewyższającej nawet liczbę mieszkańców Stambułu, jest dziś absolutnym królem.

Miłość do Szymańskiego i barwy Stambułu. Z wizytą na Basaksehir – Fenerbahce [REPORTAŻ]

Według „Football’s Top Ten” stadion Fenerbahce kilka lat temu był drugim najgłośniejszym obiektem piłkarskim na świecie. Ciężko posądzać dziennikarzy tego portalu o to, że przemierzyli świat od Argentyny przez Bałkany aż po Stambuł, skrupulatnie mierząc i notując poziom decybeli, żeby wydać ostateczny werdykt, który sprawił, że na podium znaleźli się łącznie trzej przedstawiciele tureckiej aglomeracji (Galatasaray i Besiktas). Łatka szaleńczego fanatyzmu, którą przyklejono fanom drużyn znad Bosforu, nieprzypadkowo trzyma się ich dzielnie od lat. Nie zmieniło się to nawet, gdy frekwencja na trybunach zmalała wskutek protestów po wprowadzeniu Passolig, czyli kart wstępu na stadiony i innych środków inwigilacji w ramach walki rządu z kibicami.

Turkom kompletnie odbija, gdy mówią o kopaniu okrągłego przedmiotu przez dwudziestu dwóch gości. Szczęście mają ci, których futbol wyniesie na ołtarze społeczeństwa. Biada tym, którzy znajdą się po przeciwnej stronie.

Gdy James Montague, autor znakomitej książki „1312. Incognito wśród najbardziej fanatycznych kibiców świata” wizytował Stambuł, opowiadał o racach sprzedawanych tłumowi jak obwarzanki: pod stadionem, za 10 lir, przez zwykłych domokrążców, ludzi snujących się w tłumie. Świecącą flarę trzymał w garści nawet dzieciak tak mały, że papa wciąż nosił go na rękach. Kibice Galatasaray na gadżetach grupy UltrAslan zbijają takie pieniądze, że gdy klub znalazł się na skraju upadku, przekazali mu prawa do profitów z tego tytułu, co wystarczyło do uratowania sytuacji. O gorszych obliczach tego szaleństwa opowiadał nam Roman Dąbrowski, legendarny piłkarz Kocaelisporu — a przez krótszą chwilę także Besiktasu — w Turcji lepiej znany jako Kaan Dobra.

Kibice Kocaeli reagowali faktycznie żywiołowo. I po porażkach, i po zwycięstwach. Działało to w obie strony. Po przegranych meczach nikt mi nawet nie próbował tłumaczyć, co się dookoła dzieje, żeby mnie niepotrzebnie nie straszyć. Ale potem zacząłem już wyłapywać coraz więcej słów. Najgorzej było oczywiście po spotkaniach wyjazdowych – sypały się nie tylko wyzwiska, ale i kamienie. Szyby w klubowym autokarze tłukły się i wylatywały. Za to po zwycięstwie można się było poczuć jak pan piłkarz.

Reklama

Dąbrowski: Do Turcji miałem wyjechać na rok, wyszło 25 lat [WYWIAD]

Turecki fanatyzm przeraża i imponuje. A przede wszystkim ciekawi. Kierowany tą właśnie ciekawością wsiadłem na pokład samolotu do Stambułu, żeby obejrzeć derby miasta. Te mniejsze, na myśl o których policjanci się uśmiechają, a nie trzęsą, czyli starcie jednego z gigantów z Basaksehir. Przy okazji: prawdziwie polski mecz, bo naprzeciw siebie stanęli Sebastian Szymański i Krzysztof Piątek. Najbardziej chciałem jednak poznać dzielnicę Kadikoy, kolebkę Fenerbahce. Skoro miłość do klubu co tydzień, dwa, przybiera tu tak jaskrawe barwy, świeci tysiącami rac, niesie się siłą dziesiątek tysięcy gardeł, to jak fantastycznie wygląda w miejscu, w którym to wszystko się zaczęło?

Basaksehir, Fenerbahce i Stambuł. Reportaż z tureckiej stolicy futbolu

Kadikoy. Jak wygląda dzielnica, w której narodziło się Fenerbahce?

Osiemnastomilionowy Stambuł nie jest dziś tym samym miastem, którym był, gdy — według legendy lokalsów — sam Ataturk, ojciec narodu i twórca Republiki Tureckiej, zakładał Fenerbahce. Aglomeracja jest dziś aortą tureckiej gospodarki, ale gdy w Kadikoy rodziła się przyszła potęga, liczba mieszkańców metropolii nie przekraczała miliona osób. Dzielnica, do której dojazd metrem z lotniska zajmuje aż godzinę, wiele się jednak nie zmieniła. Wypełniała ją burżuazja, mocno związana z ojcem narodu. Domyślam się, że mimo masowej migracji z biednego i przesadnie konserwatywnego wschodu Turcji, Kadikoy wciąż zamieszkuje klasa wyższa. Z prostej, ekonomicznej przyczyny: ciągnące się przy promenadzie bloki spod znaku nowoczesnego budownictwa nie wyglądają na tanie i dostępne dla mas, zwłaszcza w kraju, w którym inflacja pożera majątki w zastraszającym tempie.

Wciąż jednak mam w głowie fanatyzm fanów Fenerbahce, więc spodziewam się murów i płotów przyozdobionych żółto-niebieskimi tagami, oznakowania terenu przez grupy ultrasów należące do ponad dwudziestomilionowej populacji kibiców Fener w całym kraju. Sięgam pamięcią do spaceru po Splicie, który krzyczy o Hajduku na każdym kroku. Wspominam murale Neapolu, dzieła sztuki sławiące piłkarzy-bohaterów. Nawet do dzielnicy Warszawy oblepionych naklejkami przypominającymi wszystkim o największej miłości stolicy. Krążę jednak po Kadikoy od godziny i czuję zawód, bo po Fenerbahce nie ma tu nawet śladu.

No, nie licząc wszechobecnego Mustafy Kemala Ataturka, który dla kibiców tej drużyny jest symbolem równym herbowi. Niedawno Fenerbahce i Galatasaray zwróciły na siebie uwagę świata, odmawiając gry w Superpucharze Turcji w Rijadzie, gdy Arabia Saudyjska odmówiła gościom możliwości uczczenia bohatera narodowego. W oficjalnym sklepie Fenerbahce można teraz kupić okolicznościowe koszulki, które tak rozeźliły Saudyjczyków.

Reklama

W imię ojca narodu. Ataturk zjednoczył Fenerbahce i Galatasaray

Ale Ataturk to Ataturk. Spogląda na nas nie tylko w Kadikoy. Witold Szabłowski, wybitny reportażysta i ekspert od Turcji, autor zbioru reportaży z tego kraju pod tytułem “Merhaba”, pisze:

“Jeśli jesteś w Turcji i od piętnastu minut nie widziałeś żadnego Ataturka, biegnij. Najpewniej przekroczyłeś granicę i przypadkiem wylądowałeś w innym kraju”.

Ciężko więc postawić znak równości między Mustafą Kemalem i Fenerbahce, mimo że kibice tej drużyny byliby z tego wybitnie zadowoleni. Poza nim jest pustka.

Nie przywitał mnie poczet klubowych legend na murach. Ktoś jednak odbił sprayem z szablonu głowę głównego bohatera filmu „Big Lebowski” z cytatem po turecku, więc sztuka ozdabiania murów nie jest całkowicie martwa.

Nie dowiedziałem się z lamp i barierek, co Fenerbahce sądzi o policji, mimo że tureccy kibice walczą z nią od lat. Ktoś jednak reklamuje przy pomocy wyblakłej naklejki swój mały biznes, więc to nie tak, że żywot wlepek jest tu skutecznie skracany przez służby porządkowe.

Na pierwsze ślady obecności żółto-niebieskiej obsesji trafiam dopiero, gdy zza rogu wyłania się Sukru Saracoglu Stadium, a wraz z nim kilka reklam „Fenercell” w klubowych barwach.

Gdzieś w bezpośrednim sąsiedztwie obiektu zaczynają błyskać pojedyncze herby. Chodniki są tak zatłoczone, że elektryczne hulajnogi układają się rzędem, bezużytecznie, bo w takim tłoku nie przejechałyby nawet kilku metrów. Rozglądam się ponad głową z nadzieją, że dostrzegę choćby czapkę z klubowym emblematem, że w grupach kryjących się przed deszczem przy osłoniętych parasolami stolikach znajdzie się jakaś kurtka, szalik czy czapka sugerująca, że oto mam przed sobą sympatyka klubu, który zdobył sto krajowych tytułów i pucharów, dzieląc je między różne, ale tak samo popularne sekcje — futbol, koszykówkę i siatkówkę.

Nic z tego.

Stambuł to festiwal kolorów, ale nie barw Fenerbahce. Próbkę możliwości daje dopiero mały park, w którym stoją trzy pomniki zasłużonych dla drużyny postaci, w tym Brazylijczyka Aleksa, przy którym kilka osób przystaje i z rozpromienioną twarzą pstryka sobie zdjęcie.

W końcu jakiś dowód na to, jaki klub kocha się w Kadikoy najbardziej. Gdy docieram na stadion, szarość i nuda reszty dzielnicy dziwi mnie jednak jeszcze bardziej. Widzę bowiem ogromny sklep Fenerbahce, w którym zmieściło się nawet boisko do ulicznej koszykówki. Liczny personel uzupełnia to, co ktoś ściąga z wieszaków, półki uginają się od gadżetów i pamiątek. Nie ma chyba przedmiotu, którego nie ozdobiono konkretnymi barwami, próbując zarobić na marce Fener. Popyt na identyfikowanie się z klubem musi więc być ogromny.

Jakim cudem nie widać tego na ulicach? Sam chciałbym to wiedzieć.

Basaksehir. Nowoczesność, AKP i klub stworzony przez Recepa Erdogana

Specyfika tureckiej sceny kibicowskiej zaskakuje nie tylko pod tym względem. Montague w „1312” pisze, że gdy poznał ultrasów tworzących młyn Basaksehir, ci zaczęli się chwalić… tatuażami grup utożsamianych z Fenerbahce, Galatasaray czy Besiktasem. Nikomu z nich nie przeszkadzało, że teraz formują niewielką grupkę wznoszącą okrzyki na cześć drużyny, która wyrosła na małą potęgę, gdy Recep Tayyip Erdogan wymyślił sobie, że przy pomocy nowego klubu rozbije tradycyjną wielką trójkę w Stambule.

Bal u Recepa. Jak Erdogan steruje futbolem w Turcji

Istniał jednak pewien problem: Basaksehir mógł mieć nowiutki stadion i wielomilionowe wsparcie firm powiązanych z rządem; mógł kupić Robinho i płacić trzy bańki Ardzie Turanowi, ale nikt nie chciał tego oglądać. Częściowo z powodów politycznych, częściowo dlatego, że Stambuł swoje sympatie określił już dawno. Dla konkurencji miejsca nie przewidziano. Co prawda Marcin Kuś, który grał w Istanbul BB zanim prezydent przechrzcił klub i nadał mu barwy partii AKP, mówił nam kiedyś:

W poprzednim sezonie na nasz mecz z Trabzonsporem przyszło ponad 60 tysięcy kibiców gości. Choć niemała ich część mieszka pewnie w Stambule.

Natomiast namacalnych dowodów na to, że któryś z mniejszych klubów w Stambule sam z siebie przyciągał takie tłumy, nie ma. Erdogan mógł więc narzekać do lokalnych działaczy AKP, nakazując im ściągnięcie ludzi na trybuny, ale nie było to takie proste. Montague opisuje kuriozalne kulisy pozyskiwania nowych fanów:

Odwiedzaliśmy ludzi w domach. Rozmawialiśmy z nimi o tym, jak ważne jest to, by wspierać miejscowy zespół. I w końcu ich przekonaliśmy. Osiemdziesiąt procent naszych fanów to studenci. Jesteśmy łagodni, uczciwi, porządni.

Efekt? Zdołano uformować grupę kibicowską „1453”, która prowadzi doping na Stadionie im. Fatiha Terima, ale gdy dostrzegam u nich flagę na kiju z hasłem „OUR CITY”, tylko lekko się uśmiecham. Kryje się za nim grupa nie więcej niż stu osób, które na starcie spotkania zagłuszyła puszczana z głośników muzyka, którą przez 90 minut skutecznie przekrzykiwali fani Fenerbahce ściśnięci w wypełnionym sektorze jak galaretki w opakowaniu „Turkish Delight”. Do gospodarzy lepiej pasowało hasło z wywieszonego przez nich transparentu, które tłumacz wyjaśnia jako „I co z tego?” – takie „Nieliczni, ale fanatyczni” w ichniejszej mowie.

Właśnie to zderzenie światów sprawia, że małe derby Stambułu przyciągnęły moją uwagę. Obserwowanie konfrontacji Fenerbahce z Galatasaray, doświadczenie tego show, byłoby świetne. Ale tak samo interesujące jest zetknięcie się ponad stuletniej tradycji z produktem ubocznym wojny rządu z kibicami. Ba, Fener to przecież klub, do któremu Recepowi Tayyipowi Erdoganowi najbliżej, gdy zerka na piłkę sercem, bez politycznej nakładki na oczy. Basaksehir zastrzegł dla niego numer „12” (wymowne, pozostałe kluby ze Stambułu dedykują ten gest fanom), urządził mu show na otwarcie stadionu, ale jeśli prezydent wspiera ten klub, to tak jak reszta: w nie do końca naturalny sposób.

Koniec końców ktoś jednak Basaksehir kibicuje. Na tyle, żeby za symboliczną stówkę kupić pomarańczową koszulkę z nazwiskiem Krzysztofa Piątka — trykoty Fener są niemal trzykrotnie droższe — albo wygwizdać wychodzących na boisko rywali. Rząd przede mną usiadły panie, które niemal synchronicznie uruchamiały oklaski, kiedy tylko gospodarzom udało się błysnąć na murawie. Miejsce obok zajął ciut starszy facet, który gorączkował się każdym zagraniem, a po podyktowaniu rzutu karnego dla gości w doliczonym czasie gry, zirytował się na tyle, że już do końca spotkania powtarzał wyzwiska, epitety i obelgi. Jestem o tym przekonany, mimo że moja znajomość tureckiego ogranicza się do „czaj”.

Tego dnia na trybunach pojawiło się około siedem, osiem tysięcy kibiców, frekwencja była więcej niż solidna. Nie czarujmy się, głównie dlatego, że grało Fenerbahce. Wychodząc ze stadionu wpadłem na grupę, która wytaczając się z sektorów gospodarzy świętowała zwycięstwo swojej drużyny. Kibice obydwu zespołów byli ze sobą tak wymieszani, że przy każdej akcji doświadczałem i niezadowolenia z jej przebiegu, i radości po udanym zagraniu. Spodziewałem się nawet, że w obliczu mistrzowskiej formy Fenerbahce fani tej drużyny wykupią wszystkie wejściówki, a obiekt się zapełni, ale znajomy turecki dziennikarz, Kaan Bayazit, wytłumaczył mi, że federacja stara się nie dopuszczać do takich sytuacji.

No tak, w końcu każdy ma Passolig, a żeby mieć Passolig, musisz albo określić się jako kibic którejś z drużyn, albo pełnić rolę nomada, osoby spoza plemienia. Wyrzeczenie się swoich to dla wielu nieprzekraczalna granica.

W każdym razie kibiców i tak jest znacznie więcej niż zwykle. Stadion Fatiha Terima przyzwyczaił się do obecności około dwóch tysięcy widzów na mecz. Prześledziłem ostatnie sezony i widzę, że frekwencja regularnie skacze, gdy przyjeżdża Besiktas, Fenerbahce lub Galatasaray. Weźmy miniony rok: średnia domowych spotkań nie uwzględniając wielkiej trójki – 1644; średnia widzów na meczach ze sławnymi sąsiadami – 6111.

Być może dlatego Basaksehir sięgnął po tytuł akurat w sezonie przerwanym przez koronawirusa: nikt nie czuł się tam nieswojo, gdy krzesełka świeciły pustkami.

Sytuacja i tak jednak poprawia się względem okresu, w którym Stambuł odwiedzał James Montague. Angielski reporter określał klub piłkarski jako centrum rozwoju dzielnicy, katalizator wszystkiego, czym ma się stać Basaksehir.

Parę lat później wchodzę do jednego z takich budynków na nowoczesnym, prywatnym osiedlu. Wynająłem w nim pokój na ten krótki, ale intensywny pobyt w mieście na styku światów. Przed chwilą byłem w azjatyckiej części Stambułu, w kojarzonym z burżuazją Kadikoy, teraz witam się z dzielnicą, w której z jeszcze większą pewnością króluje wyższa klasa społeczna. W porównaniu ze starszą częścią miasta wciąż jest tu niewiele: uliczki skupione wokół stadionu Fenerbahce oferują najlepszą, zdaniem samych Turków, kuchnię świata w tysiącu odsłon, zalewają sklepami z antykami, drogimi ubraniami i kompletnymi pierdołami.

W miejscu, w którym jestem, znajduję tylko autostradę, stację benzynową, park i bloki. Dopiero przy stadionie Basaksehir trafiam na coś w rodzaju serca okolicy, centra handlowe, fast foody, parę lokali usługowych. Wszystko wygląda jak ściągnięte z taśmy produkcyjnej, nietknięte zębem czasu, bo ma mniej więcej tyle lat, ile klub z datą 2014 w herbie.

Chichot losu: długo wyczekiwany przejaw miłości do drużyny wyrażony na stambulskim murze znalazłem akurat w miejscu, które prawdziwym fanatykom kojarzy się raczej z filmem „Skrzydlate świnie”.

Sebastian Szymański idolem kibiców Fenerbahce

Problemem ze zlokalizowaniem sympatii do Sebastiana Szymańskiego nie miałem jednak nawet w okolicach Antalyi. Rokrocznie, jadąc z Belek do Lary i na abarot, mijałem przydrożne stoisko z truskawkami. Kojarzę, że zawsze sprzedawał je młody chłopiec, choć może to być efekt Mandeli. Nieufną podpowiedzią wyobraźni nie jest jednak to, że w tym roku chłopak nosi trykot z nazwiskiem polskiego piłkarza. Dostrzegłem to mimochodem, kątem oka. Za drugim razem upewniłem się: numer 53, wszystko się zgadza.

Internet zalewają już filmiki z dzieciakami wykonującymi prostą cieszynkę. Jedna dłoń wyciągnięta, druga dłoń w żołnierskim salucie. Czasami miłym dodatkiem jest wślizg po podłodze, która w tym przypadku imituje murawę. Wykonują go brzdące ubrane w żółto-niebieskie koszulki, odnajdziemy go na zdjęciach z akademii Fenerbahce. Jest zadedykowany osobie wyjątkowej, nowemu idolowi Stambułu – Sebastianowi Szymańskiemu.

Jego sezon jest nieziemski. Tylko kilku zawodników w Europie może się pochwalić double-double na tym etapie rozgrywek. Dwanaście bramek, czternaście asyst. Osiemnaście punktów w kanadyjce Super Lig, co oznacza, że jego personalia pojawiają się w zestawieniu najskuteczniejszych piłkarzy w dziesięciu czołowych ligach Starego Kontynentu gdzieś między Erlingiem Haalandem a Son Heung-Minem.

W jednej z najsilniejszych drużyn Fenerbahce w historii, gdzie miliony zarabiają Edin Dżeko, Dusan Tadić, a od niedawna także Leonardo Bonucci, to chłopak z Białej Podlaskiej robi największą furorę, przyciąga największą uwagę.

Od kiedy przybył do Super Lig, popularnością w wyszukiwarce przebija Roberta Lewandowskiego. Nowych obserwujących może liczyć w setkach tysięcy.

Zwykle wygląda to zgoła inaczej. Wspomniany już Szabłowski w „Merhabie” wyjaśnia zjawisko „Capkinów”, tureckich podrywaczy. To faceci-trutnie, zawodowi amanci. Nie zawsze urodziwi, ale zawsze gotowi, żeby podbić do kobiety. Reporter rozmawia z jednym z nich i zwraca uwagę na to, że pojawienie się jakiejkolwiek damy w pobliżu nie tyle capkina rozprasza, ile sprawia, że dialog jest przerywany, bo druga strona wyczuwa szansę na podryw.

Turecki maczo ma obowiązek zdradzać żonę lub partnerkę. To jest obowiązek w DNA kulturowym i to jest silniejsze od nich. Nawet jak nie chce, to musi, bo tego od niego oczekuje kultura i otoczenie. On co chwila musi udowadniać swoją męskość. To są faceci, którzy potrafią niesamowicie rozkochać w sobie kobiety, bo bardzo pięknie mówią. Są wirtuozami i ćwiczą od małego, jak pokazać kobiecie, że jest ważna. Wśród tych mężczyzn jest duży procent takich, którzy robią to, żeby utwierdzić się w dobrym mniemaniu o sobie. Potrafią przy okazji naopowiadać dużo rzeczy dotyczących małżeństwa, wspólnych dzieci, mieszkania razem — przywoływał tę historię w jednym z wywiadów.

Miłość capkina jest tak prawdziwa, jak ubrania na tureckich bazarach. Tam jednak co uczciwsi sprzedawcy rzucą: ok, to podróbka, ale jakiej jakości! Za rogiem sam szajs, u mnie najlepsze. Casanova znad Bosforu omami, wykorzysta, obieca, a potem rozpłynie się w powietrzu. Często nabierają się na to zwłaszcza turystki, z kolei w odwrotnej konfiguracji o skuteczny flirt jest znacznie trudniej.

Jakby jakiś facet w Polsce zaczął mówić do kobiety w taki sposób jak Turek, zostałby olany. Komplement, który od Polaka by wyśmiała, od Turka powoduje u niej zachwyt w oczach. Może to jest kwestia jakiegoś uroku, który tureccy faceci posiadają. Jeden z moich rozmówców podkreślał, że Turcja jest takim krajem, że nawet jak wyglądasz jak Ronaldo, to wcale nie masz łatwości w podrywaniu dziewczyn — wyjaśniał Szabłowski.

Turcy rozkochują więc w sobie przyjezdne, ale gościom znacznie trudniej wzbudzić tak poważne uczucia. Tymczasem Sebastian Szymański miejscowych w sobie rozkochał. A może tak nam się tylko wydaje?

Czy Stambuł kocha Sebastiana Szymańskiego? – dla pewności pytam Bozhana Memisa, dziennikarza „Anadolu Agency”, który zajmuje się Fenerbahce. Odpowiada rozentuzjazmowany:

Tak, tak! Kibice go kochają, a jego gra wyjątkowo ich uszczęśliwia. Kibice tutaj mają to do siebie, że ci, którzy wyróżniają się na boisku, szybko zyskują ich uznanie i lojalność. Nie chodzi jednak tylko o bramki i asysty.

Jak to?

To piłkarz, który gra całą swoją duszą. Sprawia wrażenie osoby wyjątkowo przywiązanej do tej drużyny — tłumaczy mój rozmówca.

Wcześniej, gdy odwiedzałem sklep Fenerbahce, próbowałem się dowiedzieć, jak wiele koszulek z nazwiskiem „Szymański” sprzedają każdego dnia. Próbowałem, bo z Turkami nie tak łatwo dogadać się w języku angielskim. Jeszcze lepiej doświadczyłem tego na stadionie Basaksehir, gdy dwóch ochroniarzy próbowało skierować mnie do właściwej bramy wejściowej. Spojrzeli na siebie i jednocześnie wypalili:

– Left, left.
– Right, right.

Więc poszedłem prosto.

Po długiej chwili oczekiwania, połączonej ze znalezieniem koleżanki po fachu, która łapie więcej niż trzy słówka, okazało się, że w sumie to nie wiedzą. Na całe szczęście miłość tureckiego kibica nie ogranicza się jedynie do polubień w mediach społecznościowych i gwałtownego zapotrzebowania na zbitki „SZ” w punkcie nadruku nazwisk. Kaan Dobra opowiadał nam, że uwielbienie okazywano mu w najróżniejszych sytuacjach.

W latach dziewięćdziesiątych być piłkarzem Kocaelisporu znaczyło… naprawdę coś. Kiedy graliśmy mecz w niedzielę, to można bez kozery powiedzieć, że na stadion przychodziło pół miasta. Od razu stałem się rozpoznawalny – ktokolwiek mnie nie zobaczył, ten doskonale wiedział, że jestem piłkarzem. Na przykład policjanci, którzy starali się ułatwiać mi życie. To było dla mnie bardzo niezwykłe i miłe. Rzadko się zdarzało, żebym musiał zapłacić za obiad w restauracji. To po prostu ich tradycja, ich obyczaj i gest.

Kadikoy być może nie pęka w szwach od klubowych graffiti, ale gdyby Sebastian pojawił się w jakiejkolwiek knajpie, mógłby liczyć na takie samo traktowanie oraz na to, że długo z niej nie wyjdzie. Dopytuję Bozhana, co to w ogóle znaczy, że piłkarz jest w Turcji kochany, czym się to objawia.

Kolejka osób proszących o zdjęcie zawsze, gdy pojawi się gdzieś publicznie, to na pewno. W przypadku Sebastiana mówimy o specjalnej więzi, która wytworzyła się między nim a kibicami. Nie wiem, czy jest tego świadomy, ale widać to choćby po tym, jak często jest przywoływany pod trybuny jeszcze przed meczem. Zanim dowiemy się, jak potoczy się spotkanie, oni już biją mu brawo. To dlatego, że nigdy się nie poddaje. To jeden z wyjątkowych piłkarzy Fenerbahce.

Rzucenie nazwiska „Szymański” w tłumie kibiców pozwala bardzo szybko zidentyfikować tych, którzy sprzyjają Fenerbahce. Momentalnie się ożywiają i serwują słowotok, na który możesz się tylko uśmiechać. Konwersacja sprowadza się do wysłuchania monologu, zapewne czołobitnego, o Sebastianie. Niby banał, ale jednak przyjemny. Wielki klub buduje wokół Polaka swoją markę, opiera na nim marketing, a wkrótce oprze pewnie i budżet.

Wszyscy dookoła zdają sobie bowiem sprawę, że pomocnik jest zbyt dobry na grę w Turcji.

Mistrzostwo Fenerbahce biletem do nieśmiertelności dla Szymańskiego

W teorii to samo można powiedzieć o kilku innych zawodnikach, bo Fenerbahce desperacko próbujące odzyskać mistrzostwo kraju, zwłaszcza że to sezon stulecia republiki. Ochoczo korzysta z przywilejów dostępnych dla stambulskiej trójki, które sprawiają, że kluby nie są w stanie zbankrutować i ściągają gwiazdę za gwiazdą. Przypadek Polaka jest jednak wyjątkowy, bo nie jest on nasyconym trzydziestolatkiem. Jest piekielnie zdolny i młody, a młodość jest w cenie.

Lokalsi z ligowych zwycięstw cieszą się tak samo, jak z tego, że władze klubu zakomunikowały: zimą Sebastiana na pewno nie sprzedamy. Przyznają, że jego utrata mogłaby przechylić losy mistrzostwa, wepchnąć je w łapska Galatasaray. Grzech niewybaczalny. Drugi z gigantów depcze Fener po piętach. Idą punkt w punkt, reszta już dawno straciła ich z oczu. Dwadzieścia kolejek wyścigu pod olbrzymią presją, bez miejsca na błąd, sprawia, że w drużynie widać nerwowość.

Na Stadionie im. Fatiha Terima Dżeko i spółka biją głową w mur. Oddali dwadzieścia siedem strzałów, wskaźnik przewidywanych bramek zbliża się już do 2,5, ale na właściwym liczniku wciąż widnieje przeraźliwe zero. Kilkukrotnie obserwowaliśmy, jak kibice wiwatują, gdy Szymański sprintem pędzi na własną połowę i wygarnia piłkę spod nóg rywala, ale im dłużej trwa bessa bramkowa, tym mniej cieszy ich sam pokaz dawania z wątroby.

Pachnie mi tutaj rzutem karnym. Zobaczysz, Fenerbahce wygra po karnym — zapowiada mi Kaan Bayazit.

Gdy w doliczonym czasie gry gospodarze pękają — przy udziale Szymańskiego, rzecz jasna — i sędzia wskazuje na wapno, mój kolega triumfuje.

Widzisz, coś tam o tureckiej piłce wiem! Gdy Fenerbahce nie potrafi strzelić gola, zawsze jest nerwówka, aż w końcu przychodzi rzut karny. Inaczej nie umieliby tego wygrać.


Jedenastkę wykorzystuje Michy Batshuayi. Część ludzi na sektorze wznosi ręce ku niebu, część klnie wniebogłosy. Fenerbahce długo świętuje pod trybuną gości. Wygrana przykrywa niemoc zespołu Ismaila Kartala, przed którą już dawno ostrzegał nas Filip Cieśliński. Rodzimy ekspert od tureckiej piłki opowiadał nam, że szkoleniowiec Fener to znany w całym kraju cykor i partacz.

Invicibles po turecku. Fenerbahce w drodze po tytuł za wszelką cenę

Wówczas opowiadaliśmy jeszcze o „Invicibles”, znad Bosforu, ale zwycięska passa drużyny Szymańskiego dawno się skończyła. Teraz został tylko stres, bo wyścig o tytuł wykańcza. Bayazit obserwuje to od dawna:

Zwykle są bezwzględni, ale gdy przez dłuższy czas nie mogą zdobyć bramki, Kartal panikuje, nie radzi sobie z panowaniem nad meczem. Tydzień temu nagle zdjął z boiska wszystkich czołowych piłkarzy. Ten gość to lekki żart, ale fakt, że zespół jest niesamowity, przynajmniej jak na standardy ligi.

Turecki samograj ma jednak przed sobą drugą połówkę sezonu. Wszystko można jeszcze spartolić.

Niedługo minie dziesięć lat od ostatniego tytułu, więc każde małe niepowodzenie powoduje ogromne nerwy w klubie. Szybko da się to zauważyć w zespole i na trybunach. Istnieje obawa, że mimo tak dobrego składu i takich wyników i tak wszystko pójdzie jak krew w piach — mówi Kaan.

Na koniec chciałem więc spytać, co stanie się z Sebastianem Szymańskim i miłością, którą obdarzyli go kibice, jeśli Fenerbahce w sezonie stulecia wywróci się metr przed metą, zamieni niedoszły ideał w koszmar na lata. Szybko zostałem jednak sprowadzony na ziemię i uświadomiony o własnej naiwności. Tutejszy fanatyzm nie dopuszcza do siebie myśli o porażce. Nawet tutejszy system penitencjarny przewiduje kary za obrazę tureckości. Turek owładnięty obłędem na punkcie futbolu jest wierny do końca.

Klubowi. Bo przecież nie żonie.

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego

Paweł Marszałkowski
2
Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego
Hiszpania

Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Patryk Stec
8
Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Inne ligi zagraniczne

Anglia

Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego

Paweł Marszałkowski
2
Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego
Hiszpania

Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Patryk Stec
8
Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Komentarze

17 komentarzy

Loading...