Trzydziesta minuta finału mistrzostw świata. Któryś z Niemców fatalnie zgrywa piłkę głową, dzięki czemu Higuain wychodzi na czyściutką sytuację. Zachowuje się jednak nie jak lis pola karnego, za którego niby uchodzi, nie jak snajper, za którego kluby łożą grubą kasę, ale jak Janusz spod Żabki po trzecim Żubrze, którego zresztą właśnie przycisnęło za potrzebą. Przenosimy się w czasy współczesne, finał Copa America – zmarnowana stuprocentowa okazja w dziewięćdziesiątej minucie, a potem przestrzelona w żenującym stylu jedenastka. Jeśli Higuain teraz zamierza jechać na wczasy, to zalecamy: gdzieś z dala od publiki. Jakaś prywatna wyspa, może zaciszna agroturystyka na Mazurach – to jest czas na medytację i zastanowienie się, czy czasem nie rzucić piłki w diabły. Zacząć z czystą kartą, na przykład, w roli listonosza. W piłce nie wyszło, może uda się w innej, mniej skomplikowanej branży.
Przed wami slajdy hańby:
Tak, zaczynamy od wspinek z mundialu
90 minuta dziś
“Minimalnie” przestrzelony karny. Przez grzeczność nie wspominamy, że w tym sezonie na finiszu Higuain zmarnowaną jedenastką pogrzebał też szanse Napoli na Ligę Mistrzów
Nie zamierzamy wcale robić z Higuaina kozła ofiarnego, bo mowa o jednym z najbardziej przereklamowanych napastników świata, którego charakteryzuje przede wszystkim dawanie ciała w najważniejszych momentach, czyli generalnie po kimś takim wiele się nie spodziewamy. Gonzalo sam siebie na murawę nie wpuścił – Martino zdjął wcale nie takiego znowu słabego Aguero, ale nie wpuścił za niego Teveza, który dzięki nerwom ze stali przesądził o triumfie Albicelestes w ćwierćfinale z Kolumbią, tylko właśnie Higuaina, którego jak zwykle duża stawka przerosła. Litania grzechów wydaje się tylko rozciągać i dotyczyć coraz to kolejnych osób, bo właściwie jeśli ktoś chciałby powiedzieć, że wyznaczenie Martino na stołek trenerski kadry Argentyny było podobnym nieporozumieniem, co posłanie w takim momencie w bój Higuaina, to mógłby takową tezę obronić.
Mało która drużyna wśród tych największych potrafi z taką żarliwością frustrować swoich fanów. Niby zawsze mają pakę aż miło, niby mają prawo mierzyć w końcowy triumf i nic poniżej tego nie może ich satysfakcjonować, a potem kończy się tak samo. Przez te dwa lata przegrywali w najbardziej dotkliwy sposób, bo będąc o krok od zwycięstwa. Zwycięstwa, którego radość miałaby bardzo istotny element ulgi, że wreszcie się udało.
Na pewno taki ciężar chętnie zrzuciłby z barków choćby Messi, który właśnie zaliczył trzeci przerżnięty finał wielkiej imprezy: poza dzisiejszym i zeszłorocznym było jeszcze upokorzenie w Copa America 2007 z Brazylią w Paragwaju. I nie ma usprawiedliwień – gracz takiego formatu, przymierzany do miana najlepszego w historii, a bez żadnego triumfu z reprezentacją? No nie wygląda to dobrze, po prostu, takie są fakty. Wygląda to jak zarzut, solidna szpila, wyrzut sumienia. Albo jak dzisiejsza gra Leo, czyli, delikatnie mówiąc, nieszczególnie. Srebro nie wzbudzi radości u rodaków i tak jak jego klubowa kariera jest wybitna, tak w kadrze – biorąc pod uwagę oczekiwania – to mimo wszystko pustynia.
W takiej perspektywie ta porażka Albicelestes jest tak bolesna dla ich kibiców, tej znacznie szerszej, wybiegającej poza dzisiejszy mecz i Copę. Bo przecież ze świetnie grającym Chile na wypełnionym po brzegi stadionie w Santiago wiadomo było, że spacerku nie będzie. Nie spacerował dzisiaj na pewno nikt, bo to może i było 0:0, ale jedno z tych, o których mówi się z przekąsem, że bramki by tu tylko przeszkadzały. Goli brak, ale emocji multum. Jazda na całego w pierwszej połowie, gdzie sytuacjami sypało jak z rękawa po obu stronach. Valdivia, ten bajecznie uzdolniony człapak, pewnie pierwszy raz w karierze próbował odbierać piłkę, a z drugiej strony sam Messi tego Valdivię sfaulował. To może detale, ale jakże wyjątkowe, jakże wiele mówiące o zaangażowaniu obu ekip w ten mecz.
Po przerwie nad stadionem zameldowało się UFO
Im dalej w las, tym piłkarskich fajerwerków było mniej, bo druga połówka to już często czysty chaos, ale przy tej stawce i tak nagrzanym stadionie, wzmożonym zainteresowaniem obdarzaliśmy każdą nieudaną wrzutkę. Naprawdę istotne rzeczy działy się jednak dopiero w ostatnich minutach: jeden z Argentyńczyków obciął się i Sanchez miał piłkę na woleja, czyli Chile do szczęścia brakło Grzelczaka. Potem kontrowersyjna sytuacja, w której sędzia mógł gwizdnąć jedenastkę po faulu na Rojo, aż wreszcie wspomniana sytuacja z setką Higuaina. Dogrywka to już szarpanina i skurcze, walka o to by nie odpaść ze zmęczenia i dotoczyć się jakoś do tych karnych nie kusząc specjalnie losu.
Wreszcie ładowanie z wapna, w którym faworytem musiało być Chile, bo jednak Bravo to fachowiec z innej niż Romero półki. Może i Higuain spartaczył samodzielnie, a Banega bardziej podawał niż strzelał, jednak trzeba golkiperowi gospodarzy oddać co jego. Choć bardziej chce się chyba docenić to jak strzelali karne Chilijczycy – co jeden to lepszy, ale już ta pseudopanenka Alexisa to była wisienka na torcie. Maestria i jaja ze stali w jednym. Finisz turnieju na wysokiej nocie i jeden z tych goli, które przejdą do historii Chile. Przecież pierwszy raz Copa America nie wygrywa się co dzień, prawda?
Czy wygrali najlepsi? To możliwe, ale można się z tym przynajmniej rzeczowo pospierać. Nie da się natomiast w żaden sposób podważyć faktu, że wygrali ci, którym najbardziej na zwycięstwie zależało, którzy gotowi byli położyć na szali wszystko, byleby cel osiągnąć – nawet jeśli oznaczało to czasem przekraczanie granic fair play.