W Paryżu Michał Winiarski zaliczy trzecie igrzyska olimpijskie w swojej karierze. Ale za to pierwsze jako szkoleniowiec. Polski mistrz świata z 2014 roku, w obecnym sezonie poprowadził Niemców do sensacyjnego triumfu w kwalifikacjach olimpijskich, w których jego podopieczni ograli Włochy i Brazylię. W rozmowie z Weszło Winiarski opowiada o tym, co skłoniło go do pójścia w zawód trenera i jakie są najtrudniejsze elementy tej pracy w siatkówce. Polak zdradza też, czego naszej reprezentacji zazdrości większość selekcjonerów innych krajów, a także jak bardzo zmieniło się jego postrzeganie siatkówki, odkąd sam jest trenerem. – Czasami wręcz żałuję, że kiedyś jako siatkarz nie dostrzegałem pewnych elementów tego sportu – mówi nam Winiarski.
SZYMON SZCZEPANIK: Swoją dotychczasową pracę jako szkoleniowiec określa pan mianem kariery czy jeszcze przygody?
MICHAŁ WINIARSKI: Na razie to przygoda, jestem trenerem dopiero szósty rok. Natomiast ta przygoda jest bardzo intensywna.
Większy stres czuł pan, kiedy grał na boisku, czy teraz, gdy jest przy linii? Wciąż pojawia się myśl, że mógłby pan wejść do gry i pomóc drużynie?
Teraz już mi to przeszło, ale przez pierwsze trzy lata ta strona zawodnika intensywnie dawała o sobie znać. Dziś jest inaczej. Widzę więcej rzeczy i myślę, że w pełni przeszedłem na drugą stronę.
Zawsze ciągnęło pana do trenerki? Już w 2017 roku, zaraz po zakończeniu kariery, został pan w Skrze Bełchatów asystentem Roberto Piazzy.
To we mnie dojrzewało. Kiedy jeszcze byłem przed trzydziestką i miałem mniej kontuzji, w ogóle o tym nie myślałem. Później zacząłem mieć coraz większe problemy zdrowotne, sporo spotkań oglądałem z boku. Bardzo z tego powodu cierpiałem, bo siatkówka to coś co kocham i robię całe życie. Ale wtedy też zaczęło we mnie kiełkować to, że wiecznie grać nie będę. Obserwowałem coraz więcej rzeczy związanych z treningiem, zadawałem trochę więcej pytań. Później przeszedłem drugą operację. Najpierw pauzowałem pół roku przez problemy z plecami, a następnie miałem zabieg na przepuklinę kręgosłupa szyjnego, po której został mi implant. Dlatego karierę zawodnika zakończyłem w wieku 33 lat i zacząłem podążać drugą ścieżką. To było płynne przejście, bo od zakończenia sezonu minęły trzy miesiące, a następny zaczynałem już w roli asystenta trenera.
Zatem można powiedzieć, że przez kontuzje musiał pan spojrzeć na siatkówkę z boku, co przyciągnęło do trenerki.
Myślę, że tak. To było coś, co pozwoliło mi poważnie rozważać pracę w zawodzie trenera. Jestem też takim człowiekiem, że zdrowy czy kontuzjowany, zawsze chcę pomóc drużynie. Nawet stojąc z boku, starałem się podpowiadać kolegom czy trenerom, przekazywać informacje. Kiedy już zostałem asystentem, to czułem, że chcę to robić. Ale jednocześnie bardzo dużo się uczyłem. Gdy zaczynałem pracę asystenta, to myślałem, że wiem dużo o siatkówce, podczas gdy tak naprawdę od strony szkoleniowej nie wiedziałem nic. To niesamowite jak często zawodnikowi, który całe życie uprawia daną dyscyplinę, wydaje się, że wie o niej bardzo dużo. Oczywiście doświadczenie z boiska to handicap, który mi pomaga w pracy. Jednak pracy czysto trenerskiej, jak budowa zespołu, musiałem się nauczyć.
Czyli łapał się pan na tym, że pewnych rzeczy w funkcjonowaniu zespołu nie da się przeprowadzić tak, jak myślał o tym Michał Winiarski jako siatkarz.
Oczywiście – i mówię to z ręką na sercu. Często myślałem o tym, dlaczego jako siatkarze robimy niektóre rzeczy. Po sześciu latach w trenerce, jakbym porównał swoje myślenie do tego, które miałem jako zawodnik, to ono zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Wręcz czasami żałuję, że kiedyś jako siatkarz nie dostrzegałem pewnych elementów tego sportu.
Objęcie reprezentacji Niemiec to był skok na głęboką wodę? Pan jako pierwszy trener pracował w Treflu Gdańsk, a od poprzedniego roku w Aluronie CMC Warcie Zawiercie. Ale Niemcy to jednak kadra. A podejrzewam, że Nikola Grbić widziałby pana w roli swojego asystenta w kadrze Polski.
To był skok na głęboką wodę w tym sensie, że byłem najmłodszym trenerem reprezentacyjnym, który pojawił się w ostatnim czasie. Otrzymałem duże zaufanie ze strony niemieckiej federacji. Jako zawodnik miałem spore doświadczenie reprezentacyjne. Potem udało mi się zmienić własny sposób myślenia i kiedy już przyjechałem trenować reprezentację, to czułem się w tym bardzo dobrze. Więc sama decyzja mogła zostać tak odebrana, ale uważam, że już wtedy dobrze pływałem.
Doświadczenie pozwoliło mi na zbudowanie tej reprezentacji troszkę od nowa, choć na stworzenie kadry walczącej o igrzyska miałem dwa lata, nie cztery, jak zwykle ma większość szkoleniowców. Ale awansowaliśmy już teraz i zbudowaliśmy drużynę, która wywalczyła udział w igrzyskach olimpijskich. Jestem bardzo szczęśliwy i dumny, że mogę pracować z tą reprezentacją. Federacja finalnie też jest szczęśliwa, że dokonała takiego wyboru, bo dla nich to także było ogromne ryzyko.
Miał pan wcześniej wzory trenerskie?
Od każdego szkoleniowca, z którym pracowałem, staram się coś wziąć do swojego warsztatu. Każdy z nich miał swoje mocne strony i często skupiał się na dwóch-trzech elementach, które akurat dla niego były ważne. Absolutnie największy wpływ na mnie miał Roberto Piazza, za co jestem mu wdzięczny. To niesamowicie przygotowany szkoleniowiec, który także wiele lat przepracował jako asystent, między innymi w Sisley Treviso – jednym z najlepszych włoskich klubów w historii. Później sam zdecydował się prowadzić zespoły jako pierwszy trener. Udało nam się nawiązać świetną relację. Roberto jest do mnie bardzo podobny charakterologicznie i chętnie dzielił się ze mną swoją wiedzą. Bardzo dobrze wspominam dwa lata bycia jego asystentem w Skrze Bełchatów. To był taki mój siatkarski Harvard.
Michał Winiarski i Roberto Piazza.
W piłce nożnej często słyszy się, że środkowi pomocnicy są najlepszymi kandydatami na trenerów, bo z racji pozycji widzą na boisku najwięcej. W siatkówce pozycja, na której grał zawodnik, też może mieć przełożenie na jego predyspozycje do bycia szkoleniowcem?
Faktycznie, jeżeli popatrzymy na trenerów piłki nożnej, to mamy Guardiolę, Zidane’a czy Xaviego – możemy wymieniać wielu środkowych pomocników, którzy zostali świetnymi trenerami. W przypadku siatkówki nigdy się nad tym nie zastanawiałem, jednak sądzę, że tu bardzo ważne są przede wszystkim charakter i osobowość. Nie raz przychodzą trudne momenty, kiedy bierze się odpowiedzialność za cały zespół, trzeba patrzeć z szerokiej perspektywy, na wszystko co się dzieje. Ale Nikola Grbić był rozgrywającym, niektórzy trenerzy byli środkowymi, inni grali w ataku. Więc chyba w siatkówce nie ma takiego przełożenia.
W niedawnym wywiadzie dla Sport.pl stwierdził pan, że siatkówka w Niemczech nie ma takiego statusu, jak w Polsce. Ale czy mniejsza popularność wpływa na gorsze warunki treningowe? Czy jako sztab, macie takie same możliwości szkoleniowe jak koledzy po fachu z Polski?
Mamy zapewnione bardzo dobre warunki jeżeli chodzi o samo przygotowanie zawodników. Niemieckie centrum olimpijskie, w którym na co dzień trenujemy, jest bardzo podobne do tego w Spale. To z pewnością daje duży komfort pracy. Jednak zawodnicy reprezentacji Niemiec, którzy przyjeżdżają na kadrę, nie dostają kompletnie nic. Nie otrzymują żadnych pieniędzy, nie mają ubezpieczenia. Przyjazd to ich dobrowolna decyzja, ale też ryzyko, bo jednak pieniądze zarabia się w klubie.
Jeżeli chodzi o reprezentację Polski, warunki finansowe to duży handicap. Ja w pierwszym roku pracy w Niemczech miałem problem, by na wyjazd uzbierać czternastu zawodników, bo dziewięciu było po kontuzjach lub chciało odpocząć po ciężkim sezonie. Musiałem posiłkować się młodzieżą, która finalnie nie była gotowa na grę na takim poziomie. Dlatego jestem dumny, że zbudowaliśmy takiego ducha drużyny, że w następnym roku większość zawodników chciała przyjechać na kadrę. Udało nam się zbudować dobrą atmosferę pracy. Plus zawodnicy jak Lukas Kampa czy Georg Grozer, którzy wiekowo są zbliżeni do mnie, chcieli się pożegnać z kadrą turniejem olimpijskim. Grę na nim udało się zapewnić w tym roku, więc to wymarzona sytuacja dla tych graczy.
Kiedyś rozmawiałem z Vitalem Heynenem, który aktualnie trenuje żeńską kadrę Niemiec. Powiedział mi, że w kobiecej siatkówce on też musi prosić zawodniczki, żeby przyjechały na reprezentację. Polakom zazdroszczą prawie wszystkie reprezentacje na świecie, bo u nas marzeniem każdego siatkarza jest przyjazd na kadrę. Trener ma duże pole manewru w doborze zawodników. Ja w pierwszym roku byłem postawiony pod ścianą, bo większość siatkarzy na początku nie grała w reprezentacji.
Jaki jest najtrudniejszy aspekt w zawodzie trenera? Zmaganie się z kontuzjami, o czym pan wspomniał, a może utrzymanie odpowiedniej mentalności w grupie?
Praca trenera to przede wszystkim trudne decyzje, których często nie podejmujemy w normalnym życiu. Czasami musimy dokonywać ruchów, które mogą skrzywdzić jednego czy dwóch zawodników, ponieważ myślimy bardziej o całej grupie. Najbardziej w pracy trenera boli mnie to, że jeżeli ma się super grupę siatkarzy, to chciałbym żeby każdy z nich otrzymał możliwość grania. Ale tak się po prostu nie da. Czasami zawodnicy nie dostają szansy, czują się rozczarowani pewnymi wyborami i z tego względu jest mi przykro. Teraz na igrzyska olimpijskie awansowała grupa czternastu siatkarzy. O wyjazd będzie walczyło osiemnastu-dwudziestu. Ale mogę zabrać tylko dwunastu. To jest trudne pod czysto ludzkim względem, bo jeżeli spędzasz tyle czasu z zawodnikami, to w pewnym sensie się do nich przywiązujesz.
Ciężki aspekt zwłaszcza dla pana, który uchodził za dobrego ducha w szatni, potrafiącego zjednać sobie całą grupę. Jako trener, nagle trzeba jej część odesłać do domu.
Dokładnie. Wiem, co czuje zawodnik odrzucony przed ważnym turniejem, bo też przeszedłem to w swoim życiu. Ja także zastanawiałem się wówczas, dlaczego trener nie dał mi szansy. Będąc trenerem, już wiem – bo każdy szkoleniowiec ma swoją wizję i wybiera takich graczy, którzy do niej pasują. Ale to nie są łatwe decyzje.
Paryż 2024 to będą pana trzecie igrzyska. W barwach Polski grał pan na turnieju olimpijskim w 2008 roku w Pekinie i 2012 w Londynie. Który turniej przywołuje lepsze wspomnienia?
Pekin. Po pierwsze, były to moje pierwsze igrzyska. Po drugie, były świetnie zorganizowane. No i byliśmy tam bardzo blisko awansu z ćwierćfinału, w którym przegraliśmy 2:3 z Włochami. Od wszystkich sportowców w wypowiedziach czy rozmowach prywatnych słyszałem, że igrzyska są najlepszym turniejem. Wtedy często zastanawiałem się, czym one się różnią od mistrzostw świata czy Europy. Dopiero kiedy tam pojechałem, zdałem sobie sprawę, o czym oni mówili. Atmosfera w wiosce olimpijskiej, gdzie mija się najlepszych sportowców. Można zobaczyć wszystkie dyscypliny, ducha rywalizacji ale też sportowej więzi, bo chociażby polscy sportowcy mieszkali w jednym miejscu, wzajemnie życzyliśmy sobie powodzenia, a później ktoś zdobywał medal – to naprawdę było coś fantastycznego.
Z kolei 2012 rok to pierwsze zwycięstwo polskiej siatkówki w Lidze Światowej, dziś przemianowanej na Ligę Narodów. Do Londynu jechaliśmy z wielkimi nadziejami. Krzysztof Ignaczak wspominał, że według niego ta reprezentacja miała ogromne szanse na medal.
To była grupa, która zapoczątkowała dobre czasy polskiej siatkówki, które zaczęły się od srebrnego medalu mistrzostw świata w 2006 roku. Potem regularnie zdobywaliśmy kolejne medale, bądź też byliśmy bardzo blisko nich. Tak jak pan mówi, w 2012 roku jechaliśmy na igrzyska z wielkimi nadziejami, ale skończyło się, jak się skończyło. Faktycznie, medal olimpijski był zawsze moim marzeniem i jako zawodnik chciałem go zdobyć. Piękne jest to, że wciąż mam szansę go wywalczyć. Wprawdzie w innej roli, ale medal to medal!
Co do tej wywalczonej szansy, pokonanie Brazylii na ich terenie chyba musi wyjątkowo smakować. Dzień później w kwalifikacjach olimpijskich ograliście także Włochów.
Zwycięstwo z Brazylią to było coś fantastycznego. Byłem bardzo dumny z zespołu i tego, w jakich okolicznościach wygraliśmy. Zresztą tak samo jak i z ogrania Włochów, z którymi graliśmy zaledwie czternaście godzin później. Jadąc na kwalifikacje wiedziałem, że trzeba wygrać wszystkie inne mecze oraz pokonać Włochy lub Brazylię. Ale skłamałbym, mówiąc, że wiedziałem, że ogramy obydwie te drużyny. Dwadzieścia cztery godziny, które dały nam te dwa zwycięstwa sprawiły, że złapaliśmy mocny wiatr w żagle i pewne kroczyliśmy po awans.
Natomiast ja zawsze wyznaję filozofię, że to nie jest tak, że przegrywając jesteśmy najgorsi na świecie, a wygrywając – najlepsi. Trzeba robić swoje niezależnie od wyniku. Tak jest też teraz. Wiemy, że turniej kwalifikacyjny był dla nas bardzo trudny. Nie jechaliśmy do Brazylii w roli faworytów, a wręcz w roli solidnego underdoga. Nasza wiara i praca pokazały, że było warto. Ale musimy pamiętać, że przyszły rok i igrzyska olimpijskie to nowa historia.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Po awansie było święto, czy zabrakło na nie czasu?
W meczu z Katarem po drugim secie już wiedzieliśmy, że jedziemy na igrzyska. Wtedy miałem w głowie, by zmienić cały zespół na rezerwy, ale kiedy spytałem zawodników czy chcą zejść, czy skończyć mecz na boisku, to każdy chciał przypieczętować awans zwycięstwem. I tak też zrobiliśmy. Później w szatni i autobusie było bardzo wesoło, ale grupa tych zawodników i w ogóle niemiecka mentalność jest taka, że oni zdawali sobie sprawę, że musimy skończyć turniej. Mieliśmy do zagrania jeszcze jeden mecz z Ukrainą. Poprosiłem zespół o to, by zagrali go na pełnym luzie, bo zasługiwali na to, by zakończyć zawody z kompletem zwycięstw. W ostatnim spotkaniu dałem pograć rezerwowym, ale w ich oczach widziałem wtedy wielką radość z gry. Wygraliśmy ten mecz, w żadnym secie nie pozwalając Ukrainie na zdobycie więcej niż 17 punktów.
Pytam o świętowanie, bo Lukas Kampa ma 36 lat. Georg Grozer – 39. Przy zawodnikach wiekiem tak zbliżonych do pana sztywna relacja na linii szef-pracownik chyba nie wchodzi w grę.
Jasne, że nie. Jak powiedziałem, to świetna i bardzo profesjonalna grupa. Oni nie przekraczali pewnych granic, wiedzieli, po co tam jesteśmy. Dałem im dużo zaufania, a oni swoim podejściem pokazali, że są tego warci. Jeżeli chodzi o komunikację z grupą, nie miałem z tym najmniejszego problemu. Kiedy robiłem rzeczy, które wymagały poświęcenia, to często tłumaczyłem, dlaczego je robimy. Oni widzieli w tym sens i dlatego nie było problemów.
W trakcie siatkarskiej kariery Michał Winiarski (na zdjęciu po prawej stronie) nie raz stawał naprzeciwko Georga Grozera. W tym sezonie poprowadził Niemca do igrzysk olimpijskich w Paryżu.
Wspomniał pan o profesjonalizmie. Czyli Grozer, główna siła ofensywna niemieckiej kadry, już nie zajada pizzy i coli przed meczami? Dawniej to był jego rytuał.
Pod tym względem Georg bardzo się zmienił. Pamiętam go z czasów, kiedy graliśmy przeciwko sobie. Teraz jest bardzo świadomym zawodnikiem. Doświadczenie to spory atut starszych zawodników – oni dużo widzą, obserwują i mają swoje przemyślenia. Zdają sobie sprawę, że jeżeli w starszym wieku wciąż chcą dobrze się prezentować, to muszą o siebie dbać.
Mimo wszystko po awansie grupa wręczyła mu butelkę Bacardi, które kolekcjonuje?
Nie wręczyła, ale faktycznie wiem, że Georg jest fanem marki i zbiera jej alkohole. Nawet ma psa który wabi się Bacardi i posiada naprawdę pokaźną kolekcję tego trunku.
Ma pan swoją grupę marzeń na igrzyska, czy bierze to, co przyniesie los?
Na razie jesteśmy szczęśliwi z awansu oraz świadomi ciężkiej pracy, która nas czeka, więc absolutnie się nad tym nie zastanawiamy. Na ten moment planujemy przygotowania i to jest priorytetem. W kwalifikacjach do Paryża paradoksalnie najsilniejsza grupa, w której wylądowaliśmy, okazała się najszczęśliwszą. To nie była tylko Brazylia i Włochy, ale też wyżej notowany Iran czy Ukraina, Kuba i Czechy. Jednak sport pokazuje, że nic nie jest pewne i wszystko jest możliwe. Mając to doświadczenie, nie skupiam się na rzeczach, które nie są od nas zależne.
Teraz czas na kolejny rok pracy w Zawierciu. Poprzedni sezon to czwarte miejsce w PlusLidze, ale też gra w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, gdzie pokonała was Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle. Skupmy się jednak na polskim podwórku. To czas, by rozbić ten duopol kędzierzynian i Jastrzębskiego Węgla?
Bardzo bym tego chciał i w tym kierunku pracujemy. Wiemy, że PlusLiga jest bardzo wyrównana. Niestety w ubiegłym roku fazę play-off pokrzyżowały nam kontuzje, bo runda zasadnicza była dla nas bardzo dobra – zajęliśmy w niej drugie miejsce. Dlatego mam tylko jedno życzenie. Chciałbym, żeby przy kalendarzu, który mamy, przy szesnastu zespołach w lidze, graniu co trzy dni i ciągłych podróżach, również wynikających z gry w pucharach, na wynik wpływ miała bardziej dyspozycja sportowa niż problemy zdrowotne.
W nadchodzącym sezonie Zawiercie wystąpi w pucharze CEV. Jakie są cele Warty w tych rozgrywkach?
W tym pucharze grają klasowe zespoły, na przykład z ligi włoskiej, które znajdują się na bardzo wysokim poziomie. Będziemy się tam skupiać na każdym kolejnym spotkaniu, ale jak każdy inny zespół z silnej ligi – marzy nam się zwycięstwo w tych rozgrywkach.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o siatkówce: