ŁKS – mając ograniczone możliwości kadrowe – musi szukać swoich przewag gdziekolwiek może, czyli choćby na swoim stadionie. Do tej pory robił to dobrze, bo wygrał dwa mecze i właśnie dwa u siebie, pokonując Pogoń i Koronę, co należy uznawać za cenne skalpy. Ale niestety dla łodzian nie poszli za ciosem z Wartą, oddając jej zwycięstwo.
Pozwoliliśmy sobie napisać w ten sposób, czyli „oddać”, bo gole, jakie tracił ŁKS (albo próbował tracić) wołają o pomstę do nieba. Sytuacja Kajetana Szmyta z drugiej połowy będzie memem. Trudno powiedzieć, dlaczego młodzieżowiec nie strzelił gola, bawić się w Jay-Jaya Okochę trzeba jeszcze umieć, ale jak w ogóle doszło do tej sytuacji! Bobek wrzuca kolegę na konia, ten traci i Warta ma setkę (ostatecznie sędzia chyba gwizdnął faul Szmyta przy dobitce). No przecież nie można dopuścić do takiej historii…
Doceniamy, że ŁKS nie chce pałować, ale czasem wybić to nie wstyd. Barcelonie za Guardioli też zdarzało się wybić na oślep, gdy się paliło, więc tym bardziej może to zrobić ŁKS za Moskala.
A poza tym – powinien bronić, bo dla Savicia zabrakło już tylko czerwonego dywanu w szesnastce. Tyle że nieprzytomny Nacho najpierw źle wybił, a potem patrzył, jak Savić wpada i grzecznie się wycofywał. Ot, wszystko, byle nie bronić. No i Savić gola strzelił, bo co miał zrobić? Zobaczył autostradę, to nią pojechał, nie potrzebował specjalnych zwodów w polu karnym, żeby zrobić sobie miejsce. Głównie musiał skupić się na biegu.
Drugi gol to z kolei rajd Miguela Luisa, któremu uwiesił się na plecach Flis i powalił go na karnego. Też niezbyt mądre to było, bo Luis nie znajdował się nawet na wprost bramki, tylko przy linii szesnastki. No dało się to ubezpieczyć lepiej (a po prawdzie trudno było zrobić to gorzej). Do karnego podszedł Szmyt, który z jedenastki już musiał uderzyć, zrobił to pewnie, Bobek poleciał w drugą stronę.
Poza tym, że ŁKS fatalnie bronił, to był w tym meczu też straszliwie nudny. Jasne, miał swoje okazje, Grobelny musiał się wykazać raz czy dwa, pomagali mu też koledzy, jak przy bloku strzału Teyana, albo fart, jak przy pudle Dankowskiego, ale i tak wydawało się to wszystko takie… mdłe. Szczególnie w drugiej połowie, kiedy ŁKS miał przyspieszyć, a zwolnił. I tak nie mówimy bowiem o huraganowych atakach, a o paru przebłyskach. Warta się mądrze ustawiała (jak zwykle), a łodzianie nie mieli na to większego pomysłu.
Słuchajcie, kochani – nie wszyscy są tacy radośni w tyłach jak Pogoń Szczecin.
I co: dopiero pierwszy dzień września, a ŁKS ma już pięć porażek na koncie i naprawdę niezbyt różowe perspektywy, że to się zaraz poprawi. Jak na własnym obiekcie ekipa Moskala jest tak apatyczna, to naprawdę strach jeździć gdzieś dalej. A trzeba.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Supermoc Legii Warszawa? Serie rzutów karnych
- Gdzie jest ta Legia? W Lidze Konferencji!
- Strata ojca, nienawiść Rosji, a w sercu Crvena. Pankov jako alternatywa dla obrony Legii
Fot. Newspix