Pchnięcie kulą mężczyzn jawi się nie tylko jako najciekawszy finał pierwszego dnia mistrzostw świata w lekkoatletyce, ale i jako jeden z najciekawszych na całych mistrzostwach w ogóle. Ryan Crouser, Joe Kovacs czy nawet Darlan Romani z pewnością zrobią prawdziwe show. Niestety, w jego trakcie nie zobaczymy Polaków – Michał Haratyk i Konrad Bukowiecki odpadli w kwalifikacjach.
Gigant w krainie olbrzymów
Ryan Crouser jest fenomenem. Gdy zaczynał karierę – ba, nawet gdy był już mistrzem olimpijskim (złota ma dwa, z Rio i Tokio) – rekord świata w pchnięciu kulą należał do Randy’ego Barnesa, jego kontrowersyjnego rodaka. Kontrowersyjnego, bo Barnes w trakcie swojej kariery wpadał na dopingu. Ale akurat nie wtedy, gdy pchał 23.12 m. Rekordem świata ten rezultat pozostawał przez ponad dwie dekady. Aż Ryan Crouser uznał, że już wystarczy. O tym, że stać go na dalekie pchnięcia wiadomo było od dawna. Amerykanin to potężny gość, a do tego szybki w kole i pchający w pewnym sensie po swojemu (jego technika różni się nieco od typowej obrotowej, ale to temat na inny tekst).
Do tego pchający… nieco z przypadku.
– Skończyłem jako kulomiot, bo na piątym roku koledżu byłem w stanie startować tylko w czasie sezonu halowego. Rzucałem wtedy dyskiem, a nim pod dachem rywalizować się nie da. Skupiłem się więc na kuli, akurat był to olimpijski rok. Pchnąłem 21.73 m, okazało się, że to drugi najlepszy wynik w hali w całej historii konkurencji. Uznałem, że lepiej będzie skupić się na kuli, niż dysku. Ale gdybym nadal startował w dwóch konkurencjach, może skończyłbym jako dyskobol. I to pewnie całkiem solidny, tak myślę – opowiadał na łamach portalu Sportstar.
Progresja jego wyników jest niesamowita. W 2015 roku wciąż legitymował się życiówką na średnim poziomie – 21.39 m. Rok później huknął 22.52 m i zdobył złoto igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro. Potem poprawiał się przez kilka lat po trochu. W 2020 było 22.90 m. Rok później, w czasie pandemii, o centymetr dalej. Aż wreszcie w 2021 – 23.37 m. Nowy rekord świata i to ze sporą zaliczką. Obronił też w tamtym sezonie mistrzostwo olimpijskie. Rok temu za to wreszcie został mistrzem świata i to w ojczyźnie.
A w tym sezonie znów poprawił własny rekord. Od maja wynosi on 23.56 m. Przed Crouserem tylko dwóch kulomiotów pchało ponad 23 metry. I to minimalnie. On za to jest bliżej niż dalej tego, by osiągnąć kolejną granicę – 24 metrów.
– Rekord świata? Byłem zaskoczony. To taki okres roku, w którym wykonywałem dużo ciężkich, siłowych treningów. Nie miałem jeszcze wypracowanej szybkości, choć byłem bardzo silny. Czuję, że jeszcze mogę się poprawić – mówił wtedy. I dodawał, że teraz wykonuje dużo brakujących mu ćwiczeń. Z nadzieją, że dadzą efekt na mistrzostwach. Jeśli faktycznie tak będzie, to po Crouserze można spodziewać się dosłownie wszystkiego. Dziś w eliminacjach co prawda przesadnie nie odpalił – pchnął 21.48 m. Ale to wystarczyło, by wejść do finału, więcej nie potrzebował.
Jeśli coś może martwić, to o… zakrzepy, które znaleziono w jego nodze. Wszystko wyszło na badaniach, ledwie dzień przed tym, jak poleciał do Budapesztu. Przez kilka dni trenował z bólem, sztab medyczny zaczął się niepokoić, bo nie zgadzało się to z typowym okresem zaleczania urazów łydki. Przeprowadzono badania, efekt już znacie. Natychmiast wdrożono odpowiednie leczenie, na razie takie, by zapewnić Ryanowi bezpieczeństwo w trakcie startu w Węgrzech. Choć początkowo on sam nie wiedział, czy w ogóle tam poleci.
Ale się zjawił. A skoro jest na miejscu, trzeba uważać go za faworyta. Choć rywali ma z najwyższej półki.
Joe i reszta ferajny
Crousera chciałby poskromić jego kolega, Joe Kovacs. Raz już to zrobił – w być może najbardziej emocjonującym konkursie w historii, kiedy w Dosze zdobywał złoto mistrzostw świata, wygrywając z Ryanem o… centymetr. 22.91 vs 22.90 m (również 22.90 miał trzeci Tom Walsh). W tym roku czterokrotny medalista mistrzostw świata (złoto 2015 i 2019, srebro 2017 i 2022) nie pcha jednak tak daleko, ale jego wyniki i tak mogą robić wrażenie. Na stadionie wykręcił 22.69 m, to fenomenalny rezultat, choć wiadomo, że gdy jest się drugim najlepszym kulomiotem w historii – bo Kovacs ma już na koncie pchnięcie dalsze od 23 metrów – to pewnie chce się więcej. I więcej faktycznie może być, bo Michał Haratyk twierdził, że Amerykanin na treningu posyła kulę w okolice 24 metrów.
Jeśli przełoży to i na zawody, możliwe, że nie będzie na niego mocnych.
Choć stawka mocna jest. I to bardzo. Tom Walsh pchał w tym roku 22.58 m. Darlan Romani niespodziewanie huknął w eliminacjach 22.37 m (nikt nigdy nie osiągnął tyle w sesji kwalifikacyjnej). A 22 metry przekraczało w tym roku łącznie dziesięciu kulomiotów. Wielu z nich jeszcze dekadę temu wygrywałoby takimi rezultatami każdy konkurs. Teraz mogą nie zmieścić się nie tylko na podium, ale może i… w wąskim finale. Poziom pchnięcia kulą jest bowiem absolutnie fantastyczny, to jedna z najmocniej obsadzonych konkurencji, jakie można obejrzeć w Budapeszcie. Każdy fan lekkiej atletyki powinien zwrócić na nią uwagę.
W Budapeszcie mogą się dziać bowiem dziś wieczorem rzeczy historyczne. Rekord świata? Jest szansa. 24 metry? Mniejsza, ale z tymi olbrzymami w kole wszystko zdaje się możliwe. Konkurs, w którym złota nie da odległość większa niż rekord świata Barnesa? Jak najbardziej. W końcu rok temu Kovacs skończył ze srebrem, mimo że pchnął 22.89 m. Chcecie wiedzieć, jaka to skala? Tomasz Majewski złoto olimpijskie w Londynie – a więc dekadę przed konkursem w Eugene – zdobywał z odległością o dokładnie metr bliższą. A do podium wystarczało 21.20 m.
Męska kula wzniosła się w stratosferę. Niestety, polscy kulomioci zostali na powierzchni Ziemi.
Polacy finał obejrzą w roli kibiców
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że Michał Haratyk i Konrad Bukowiecki będą wymieniani w roli faworytów razem z Kovacsem czy Walshem. Obu zaczęły jednak trapić urazy, a coraz dłuższe i częstsze przerwy w treningach nie pomagały. Konrad Bukowiecki do Budapesztu przyjechał z zerwanymi więzadłami w kolanie (jak mówi, lekarze odradzali operację) i urazem łokcia. A potem jeszcze uszkodził kostkę na rozgrzewce. W rozmowie z dziennikarzami nawet nie był na to wszystko zły. Raczej zrezygnowany. Miał tylko nadzieję, że to nie poważny uraz.
– Nie jestem lekarzem, nie wiem, co mi jest. Ale na rozgrzewce się przewróciłem, coś mi się stało z kostką. Poszła torebka stawowa na pewno, bo to widać. Mam nadzieję, że nic więcej. Ale mam problemy z kolanem i łokciem, jestem na lekach przeciwbólowych, a i tak to poczułem. Nie mówię, że to główny powód tego, że nie wszedłem do finału, ale na pewno nie pomagało. Odechciewa się. Zamiast czerpać z tego przyjemność i robić to, co kocham, to cały czas albo się rehabilituję, albo próbuję się wygrzebać z kontuzji i wbijam się w drugą. Po prostu mi się nie chce – mówił. Choć równocześnie dodał, że pewnie będzie przeżywać to z tydzień, a potem i tak wróci na treningi (o ile kostka pozwoli), bo tak to już ze sportowcami jest.
Bukowiecki pchnął ostatecznie 19.21 m. O ponad metr za mało, by osiągnąć odległość kwalifikacyjną. I był tym bardzo rozczarowany – Myślę, że byłem w stanie tyle [minimum] rzucić. Nie mówię, że zrobiłbym nagle 22 metry, bo wypadło mi mnóstwo treningu przez urazy. Nie nadrobi się tego. Jakby wszystko wyszło, to jednak te 21 metrów bym może osiągnął. Można sobie jednak gadać, a trzeba jeszcze zrobić. Dziś się nie udało – podsumowywał. Jednak nie tylko on miał powody do rozczarowania. Michał Haratyk pchnął co prawda o trzydzieści centymetrów dalej, ale zadowolony też nie miał być prawa.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
– Bardzo dziwna była rozgrzewka. Wiedzieli, że będą opóźnienia [rano nad Budapesztem bardzo mocno padało, przez co przesunięto start mistrzostw o godzinę – przyp. red.], a wzięli nas do call roomu i dopiero tam powiedzieli, że będzie obsuwa. Nic nie wiedzieliśmy, żadnych informacji. Mieliśmy tylko patrzyć na ekran, aż tam się coś wyświetli. Dziwne to. Wynik? Nie jestem zdruzgotany, bo cały ten sezon był dziwny, nieregularny kompletnie. Raz pchałem dalej, raz blisko. W ogóle nie czułem, co mam zrobić w tym kole. To strasznie przeszkadza, muszę odszukać przyczynę. U mnie jest tak, że czasem jest “pstryk” i jest. Na treningu czasem pcham 17-18 metrów, a na następny dzień jest 21. Nie wiadomo, czemu tak się dzieje. Muszę dopasować trening pod to, by pchać regularnie. Tak to jest męczarnia – mówił.
Zapytany, czy spróbuje coś zmienić, mówił, że w tej chwili nie ma to sensu. Bo do igrzysk w Paryżu jest blisko, a on sam jest już starym zawodnikiem i nagle nie odmieni techniki. Powtarzał, że trzeba znaleźć przyczynę blokady i to powinno pomóc. Przede wszystkim – w regularnym pchaniu na dobre odległości. Bo, jak sam powiedział: – Co z tego, że jestem w stanie na treningach pchnąć czasem daleko, jeśli to tylko jedno pchnięcie?
Dziś jednak zabrakło nawet tego jednego pchnięcia. Więc Michał, jak i Konrad, finał obejrzy z trybun albo przed ekranem telewizora. O ile w ogóle. Początek rywalizacji najlepszych kulomiotów o 20:37.
Fot. Newspix
Czytaj więcej o MŚ w lekkoatletyce:
- Puszka Pandory, upadek i skuteczny protest. Sztafeta mieszana nie pozwoliła się nudzić
- Polska i lekkoatletyczne mistrzostwa świata. Jak to się zaczęło?
- Pięć wielkich rywalizacji, czyli co koniecznie obejrzeć w czasie MŚ w lekkoatletyce?
- Biało-Czerwoni z drugiego szeregu. Kogo obserwować w trakcie lekkoatletycznych MŚ?