Śledząc ten sezon Ekstraklasy, gdzieś z tyłu głowy cały czas migało nam hasło: “Ekstraklasa dwóch prędkości”. No bo jak nie wprowadzać tutaj podziałów, gdy garstka najwierniejszych kibiców GKS-u na meczach w Bełchatowie stanowi ledwie kilka procent liczby fanatycznych gardeł na stadionie Lecha? Jak przyrównywać do siebie wyludniony stadion Śląska Wrocław z niecałym 6 tysiącami widzów na pokładzie z zawalonym po brzegi obiektem Jagiellonii czy Wisły?
To jest liga Lecha Poznań, który jest w stanie celować w czterdzieści tysięcy widzów, ale to jest też liga Podbeskidzia.
To jest liga Legii Warszawa z obłędnie głośną Żyletą, ale to jest (była) też liga Zawiszy, na którym dało się usłyszeć tykanie zegarka sędziego głównego.
To jest liga nabitych sektorów gości podczas wyjazdowych spotkań Korony Kielce, ale i liga pustawych klatek, gdy w Polskę jedzie choćby skromna grupa fanatyków Piasta.
To jest liga fantastycznych opraw, ale i sektorów, które przez te fantastyczne oprawy są zamykane.
Liga głośnych śpiewów, za które kluby czasami muszą słono płacić.
Można by tak wymieniać w nieskończoność. Wszystkiemu zaś wtórują wieczne dylematy – czy powinniśmy się martwić frekwencją na stadionach? Czy powinniśmy się martwić tym, ile strat notuje Śląsk po wynajęciu gigantycznej wrocławskiej areny na mecz z udziałem sześciu tysięcy widzów? Czy powinniśmy w ogóle zwracać uwagę na puściutki stadion GKS-u Bełchatów? Czy przejmować się nadchodzącą Niecieczą? A może frekwencje liczyć już w nowoczesny sposób, sumując ludzi na stadionie i tych, którzy mecz oglądają w kapciach, przed telewizorami?
W końcu moneta jest moneta. Czy przelewa ją NC+ w zamian za wiernych telewidzów, czy sam kibic, w zamian za bilet – złotówki na koncie klubu mają identyczną wartość. A przecież telewizja oferuje ich wielokrotnie więcej, aniżeli ludzie na stadionie.
Zostawmy jednak te problemy natury egzystencjalnej i skupmy się już typowo na frekwencji.
Zewsząd słychać: jest słaba. Przywoływane są wyliczenia na potwierdzenie tej tezy, porównania z analogicznymi miesiącami w ubiegłych sezonach, z poszczególnymi kolejkami, okresami. Naszym zdaniem nie ma to zbyt wiele sensu. Wiadomo, że na Jagiellonii trwa boom nie tylko dlatego, że piłkarze grają wyśmienicie, ale i dlatego, że każdy nowy stadion przyciąga setki turystów, którzy chcą obejrzeć, jak wygląda ta nowa jakość. Przyjdą raz, ale czy zostaną na dłużej? W taki sam sposób sens tracą zestawienia z udziałem tegorocznych oraz pierwszych meczów Śląska na nowym obiekcie. Pierwsze kolejki po otwarciu nowego stadionu są wielokrotnie wyższe nie tylko z uwagi na marketing, wyniki i tym podobne bla-bla, ale przede wszystkim z uwagi na ciekawość wśród mieszkańców miasta.
Dlatego postanowiliśmy kwestię frekwencji “ugryźć” od strony stopnia wykorzystania potencjału danego klubu, a przede wszystkim – pewnych prawidłowości, którymi rządzi się frekwencja na stadionie.
KLASA RYWALA
Punktem wyjścia niech będzie Górnik Zabrze. Zabrzanie – wiadomo. Stadion w wiecznej budowie, została trybunka na trzy tysiące miejsc. Górnicy mecz w mecz zapełniali ją do ostatniego miejsca. Wyłamały się dwa mecze. Z Podbeskidziem Bielsko-Biała – 2648 widzów i z GKS-em Bełchatów – 2650 widzów. Ha, ciekawe, że kompletu nie było na meczach akurat z tymi rywalami, prawda?
Po przejrzeniu frekwencji z całego sezonu widać doskonale, że podstawowym, bodaj najważniejszym czynnikiem wpływającym na liczbę kibiców na stadionie był właśnie rywal. Górnik doskonale pokazał ogólny trend – na meczach z Podbeskidziem i GKS-em spada frekwencja. Potwierdźmy to w jeszcze bardziej wyrazistym przykładzie. Piast Gliwice. Kameralny stadion adekwatny do potrzeb klubu. Na trybunach raczej stała liczba kibiców – 4458 na otwarciu, potem 5111, dalej w lidze (gdy zrobiło się chłodniej) jakieś 3829, potem 3852. Pod koniec regularnego sezonu znów – 4288, 5007. Generalnie raczej stała cyfra – delikatnie wyższa w ciepłych miesiącach, delikatnie niższa w tych chłodniejszych.
Plus cztery wyjątki. 3506 widzów na meczu z Podbeskidziem, 2909 widzów na meczu z Bełchatowem. ZDECYDOWANIE poniżej trendu w danym miesiącu. Pozostałe dwa? 7714 na meczu z Legią Warszawa i 8102 na derbach z Górnikiem Zabrze. Zero zaskoczeń.
Na wszelki wypadek zerknijmy jeszcze Pogoń Szczecin. Latem 7-8 tysięcy. Potem 5-6, w słabszej sportowo dyspozycji nieco mniej. I nagle bach, 4314 widzów na meczu z Podbeskidziem, 3384 na meczu z GKS-em Bełchatów, 4484 na meczu z Górnikiem Łęczna. Do tego naturalnie 8324 na Legii i 9684 na Lechu (zimą!).
Oczywiście całość potwierdza się też w przypadku najmocniejszych – Wisłą (gdy już uporała się z bojkotem, w związku z czym frekwencje się podwoiły) zebrała ponad 31 tysięcy widzów na meczu z Legią i przeszło 17 tysięcy na meczu z Lechem. Do tego jeszcze derby na 23 tysiące. Reszta na mniej więcej równym poziomie ze spadkami w okresie zimowym oraz w rundzie finałowej.
POGODA
No właśnie. To kolejny element, którego nie da się zlekceważyć, tym bardziej że idzie w parze z “nasyceniem” ligą. Pierwsze kolejki rozgrywane w wakacje to z jednej strony powitanie sezonu po przerwie, z drugiej – śliczne warunki, które ściągają na stadiony całe rodziny. Najlepiej różnicę widać na Piaście – z 4,5-5 tysięcy w pierwszych dwóch meczach u siebie do 3,8 tysiąca w chłodniejsze dni. Ewidentny spadek widać też na Pogoni, która po trzech meczach powyżej siedmiu tysięcy po wakacjach zaczęła gromadzić publikę w okolicach 4-6 tysięcy osób. Ważna adnotacja – pomijamy tutaj wymienione wcześniej hity z Lechem czy Legią oraz kity z Podbeskidziem czy Bełchatowem.
Sam GKS zresztą dobrze podkreśla ten trend. W Bełchatowie dobre wyniki z jesieni nie miały znaczenia. Frekwencja z lata, czyli regularne przekraczanie trzech tysięcy widzów, spadła w chłodniejszych miesiącach. Gdyby nie 4765 widzów na Legii, GKS od października do marca pozostawałby pod kreską z napisem 3000 widzów. Ale dodajmy – 2015 rok bełchatowianie zaczęli od duetu śmierci. 2158 widzów z Łęczną, 2537 z Podbeskidziem.
Najniższe frekwencje GKS złapał jednak i tak w rundzie finałowej, bo tu pojawia się kolejny czynnik.
FORMA
I od razu spostrzeżenie – im mniej fanatyczna publika, tym mocniej reagująca na tąpnięcia formy. Przykład najbardziej jaskrawy – Zawisza Bydgoszcz. Wobec bojkotu kiboli, na trybunach zasiadały dość śmieszne liczby kibiców, ale… do czasu. Gdy Zawisza zaczął taśmowo wygrywać, nagle z 1200 widzów zrobiło się ponad cztery kafle. 4893 z Lechem Poznań, potem kolejno ponad 4200, ponad 4800 i wreszcie 4283 na rozpoczęcie rundy finałowej.
Finisz – 2843 z Górnikiem Łęczna, 3322 na zakończenie sezonu. Im lepiej, tym więćej…
Ten trend widać też na Lechii, która najniższe frekwencje notowała pod koniec ubiegłego roku. Zejście poniżej dziewięciu tysięcy, gdy jeszcze kilka tygodni wstecz na bursztynowym obiekcie zasiadało ponad 25 tysięcy widzów było naprawdę sporą klęską.
CZYNNIKI ZEWNĘTRZNE
Do tego mamy jeszcze “czynniki zewnętrzne”, takie jak np. otwarcie stadionu Jagiellonii (ponad 21 tysięcy widzów) czy zamknięte sektory. Kiepskie występy w pucharach, albo wręcz odwrotnie – spore wydatki związane z “dodatkowymi” meczami w Lidze Mistrzów (hihi), czy Lidze Europy. Na Podbeskidziu miarowo otwierano coraz większą część nowego obiektu, na Koronie rozkręcano akcję dwupoziomego młyna.
Swoją drogą – tak często zarzucany klubom brak działania w kwestii zapraszania nowych kibiców na stadion… Cóż, to chyba nie jest do końca prawda. Sęk w tym, że najczęściej – i to chyba słuszne podejście – kluby decydują się na potężne akcje marketingowe przed meczami… z Legią czy Lechem. W efekcie spotkania, które same w sobie są diabelnie atrakcyjne, zbierają dodatkową publikę skuszoną promocjami czy zwyczajną “mobilizacją” kibiców przez klub.
EFEKT REFORMY?
Ha, i to jest bardzo dobre pytanie. Czy reforma ESA37 wpłynęła pozytywnie na frekwencje, a może stadiony w rundzie finałowej się wyludniły? Nasze zdanie? Reforma pomogła najbogatszym, przybijając najbiedniejszych. Górnik Łęczna stracił okazję do przekroczenia siedmiu tysięcy widzów na stadionie – no bo przecież nie na szlagierowym meczu z GKS-em Bełchatów. Ruch nie mógł przebić szklanego sufitu, bo do tego potrzeba “niedzielnych” kibiców przychodzących obejrzeć Lecha, Legię czy Lechię, a nie chłopaków z Korony Kielce lub Zawiszy. Frekwencje w dole nie spadły jakoś drastycznie w stosunku do spotkań z tymi samymi rywalami w fazie zasadniczej (a trzeba przecież brać poprawkę na formę, pogodę i tak dalej), ale w oczywisty sposób są niższe, niż byłyby w starciach z Legią czy Lechem. Stąd też – patrząc wyłącznie w liczby – można się pogubić. Niezbyt rozsądne wydaje się bowiem porównywanie średniej z piętnastu spotkań sezonu zasadniczego (czyli też z meczów przeciw najsilniejszym rywalom) z widowniami ostatnich 3-4 spotkań na własnym obiekcie z najbardziej żenującymi zespołami ligi.
Pod tym względem reforma działa na korzyść góry tabeli. Legia w tym sezonie pięć razy przekraczała dwadzieścia tysięcy widzów. Trzy razy w rundzie zasadniczej (20%, co piąty mecz), dwa razy w rundzie finałowej (50%, co drugi mecz). Lech wygląda jeszcze lepiej – po trzy mecze z widownią przekraczającą 20 tysięcy kibiców w każdej z faz sezonu. Co piąty mecz przed podziałem punktów, trzy z czterech meczów po podziale punktów.
Oczywiście także i tu są wyjątki. Na przykład Pogoń, która na ostatnim meczu u siebie zgromadziła szalone 4125 osób. “Portowcy” grali jednak od dłuższego czasu bez stawki. Wiślacy zaś -borykający się z tym samym problemem drastycznego spadku frekwencji – grali po prostu słabo.
CZY JEST ŹLE?
Zostaje więc na koniec najważniejsze pytanie – czy powinniśmy lamentować? Czy powinniśmy drzeć szaty, pluć na reformatorów, potępiać działy prasowe i biletowe ekstraklasowców… Cóż. Naszym zdaniem nie. To nie jest tak, że nie mamy problemu z frekwencją. Ona zawsze mogłaby być wyższa. Jak pokazują jednak statystyki – niewiele zależy od marketingowców, PR’owców i tym podobnych magików. Po pierwsze – Ekstraklasa staje się… Jakby to ująć. Prowincjalna? Łódź nie ma ani jednego klubu, właśnie spada Bydgoszcz, w elicie nie ma Katowic, Gdyni czy Radomia. Górnik Łęczna nie przyciągnie kibiców na stadion Wisły, choć sam radzi sobie świetnie – jak na miasteczko z 20 tysiącami mieszkańców wygląda znakomicie pod względem frekwencji. Podobnie zresztą jak – mimo wszystko – GKS Bełchatów czy Piast Gliwice. To nie są kluby z przepotężną bazą fanów, by gromadzić na swoich sektorach całe armie fanatyków. Realizują dość przyzwoicie swój niewielki potencjał.
Tak samo będzie robić Termalica Nieciecza, która raczej nie będzie ściągać tłumów na swoje mecze wyjazdowe, ale u siebie będzie się prezentować w porządku. Co z Jagiellonią, jeśli będzie musiała przyjąć kolejno zespoły Podbeskidzia, Górnika Łęczna, Termaliki i Piasta? No, wiadomo, frekwencja nie powali, ale na takie rzeczy nie mamy i nie będziemy mieć wpływu. A przecież właśnie one okazują się najbardziej istotne.
Wróćmy jednak do lamentu. Naszym zdaniem ten powinien się powoli zaczynać jedynie we Wrocławiu oraz w Krakowie. Właśnie tam bowiem widać najbardziej, że istnieje ogromny niewykorzystany potencjał. Właśnie tam zbyt wiele zależy od aktualnej formy, właśnie tam pustki na stadionie straszą najmocniej. Czepianie się pozostałych klubów, albo ogólny płacz nad liczbą widzów na meczach Ekstraklasy jest już jednak raczej bez sensu.
Choć… Patrząc na liczby, które wypisaliśmy sobie przy tym tekście, niesłychanie smakowicie prezentuje się pomysł dziesięciozespołowej ligi, gdzie szlagiery odbywałyby się co dwie kolejki.
Chyba że w tej dyszce pomieściłaby się Nieciecza, Łęczna i Bielsko-Biała…
Fot.FotoPyK