Jeśli od soboty nie zdarzyło wam się zobaczyć ani jednego zdjęcia lub filmiku z pijanym Jackiem Grealishem, prawdopodobnie przebywaliście w miejscu całkowitego odosobnienia, bez dostępu do internetu. Gdzieś mignęło mi piękne zdanie: „Nieważne jak dobry miałeś dzień, Jack Grealish miał lepszy”. Jack pije, śpiewa i od ostatniego gwizdka finału Ligi Mistrzów zdaje się zupełnie nie przejmować, że wraz z końcem meczu z Interem nie przestał być zawodowym piłkarzem. A świat po raz kolejny wybacza mu więcej niż innym.
Czerwiec 2015 roku. Ktoś wrzuca na Twittera zdjęcie młodego piłkarza, leżącego na ulicy na Teneryfie. Ubrany w czarny t-shirt z napisem DSQUARED2 chłopak to Jack Grealish. Zawodnik Aston Villi i reprezentacji (jeszcze) Irlandii. To nie jest jedyna fotografia, która wprawia w osłupienie działaczy klubu z Birmingham tamtego lata. Są dziewczyny i butelki wódki, bardzo duże i bardzo drogie. Grealish zachowuje się tak, jak typowy dzieciak z Wysp Brytyjskich, który wyrwał się na wakacje z kumplami.
Imprezuje, pije na umór i podrywa. Zupełnie zapomina, że jest zawodowym piłkarzem.
Mówią, że ma wielki talent, jednak są niemal pewni (ja zresztą podobnie), że zostanie z tego daru tylko proch i pył. Wszyscy się mylimy. Jack będzie najdroższym zawodnikiem w historii Premier League. Wstanie z tej ulicy na Teneryfie, ogarnie się jak nie wiem co, pójdzie po swoje i trafi do Manchesteru City za 100 milionów funtów. A później zdobędzie pod wodzą Pepa Guardioli potrójną koronę.
Kiedy patrzę na Grealisha w ostatnich dniach, nie tyle zastanawiam się, jak ma zamiar zagrać w reprezentacji Anglii w meczu el. ME 2024 na Malcie, co wydaje się niemożliwe bez wcześniejszej transfuzji krwi. Nie rozmyślam również szczególnie nad stanem jego wątroby, są na to leki. Widzę tutaj zjawisko. Pewnego rodzaju powrót do czasów, w których angielski futbol tonął w morzu alkoholu, a zawodnicy pili po zwycięstwach i topili smutki po porażkach. Pili w towarzystwie i solo, przed kolejką ligową i po kolejce. Na smutno i wesoło. Przepijali – nawiązując do prozy Jerzego Pilcha – wszystkie pralki świata.
Grealish rozkręca zabawę i nie ma czasu na zmianę koszulki po meczu z Interem. Śpiewa Oasis i puszcza muzykę z wielkiego głośnika w mixed zone. Przytula Erlinga Haalanda i wyznają sobie miłość, być może dlatego, gdy Norweg wylewa mu na głowę szampana, Jack pozostaje niewzruszony i nie irytuje go nawet zburzenie wymodelowanej fryzury.
Właściwie cały czas nie wie, gdzie jest – czy wysiadł dopiero z samolotu, czy właśnie do niego wsiada. To Manchester czy Ibiza? Kyle Walker, jest tutaj gdzieś? Bo przy nim jakoś bezpieczniej, można oprzeć się na jego silnym ramieniu, a podczas parady odkrytym autobusem pilnuje, by nie upaść z dużej wysokości na ulicę.
Deszcz w Manchesterze chłodzi rozgrzane głowy zwycięzców, a Jack pozuje na dachu autobusu bez koszulki do fotografii, być może już mającej status kultowej wśród fanów Man City. Wygląda jak inny Jack – bohater grany przez Leonardo Di Caprio w „Titanicu”, na dziobie statku. Zdjęcie to właściwie gotowa okładka płyty, np. Oasis, gdyby nadal istnieli. „Powieście to w Luwrze” – pisze na TT Grealish.
Kibice patrzą na to i czują się jak w latach 90., gdy Paul Gascoigne i jego ekipa rozdawali karty w nocnych klubach. EURO ’96 i słynna cieszynka Gazzy po golu strzelonym Szkotom. Klasyk nad klasykami.
Scenki z ze starych VHS-ów migoczą nam przed oczami. Paul Merson. Tony Adams. Dopiero po latach dowiemy się jak wiele spotkań rozegrali na podwójnym gazie. Całe tabuny piłkarzy, które będą odwiedzać kliniki. A nawet, jak Adams, je zakładać. Będą trzeźwieć przez kolejne dekady, rzucając przestrogi kolejnym pokoleniom. Ale w czerwcu 2023 roku Grealish mówi im wszystkim: „Fuck off, ja tutaj tańczę i nikt nie zepsuje mi zabawy, jestem królem życia”.
Manchester City przeciętnemu kibicowi piłki nożnej kojarzy się z pieniędzmi. Oczywiście, że również z pięknym futbolowym umysłem Pepa Guardioli, ze zwycięstwami, z trofeami. Jak każda drużyna, która tak często pokonuje innych, ma wrogów, szczególnie, gdy Premier League zarzuca klubowi ponad 100-krotne złamanie przepisów Finansowego Fair Play. Jednak podstawowy zarzut rywali jest taki: City to klub bez duszy. I bez kibiców.
115 zarzutów, dwa niedoszłe zawieszenia. Czy sukces Manchesteru City to jedno wielkie oszustwo?
Jasne, że to bzdura. Bo ten klub nie narodził się w momencie wykupienia przez szejków-multimiliarderów. W przyszłym roku skończy 130 lat. Miał swoje złote czasy na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia, pokonał wtedy m.in. Górnika Zabrze w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Miał wielkich menedżerów, jak Joe Mercer, ale też wspaniałych piłkarzy: Colina Bella czy Mike’a Summerbee’go. The Citizens to kawał historii futbolu.
Ale tak, można się zgodzić, że kiedy klubem rządzą szejkowie, z automatu komuś może się kojarzyć ze sztucznym tworem.
I wtedy z pomocą przychodzi postać taka jak Grealish. „Proper lad” – tak się mówi w Anglii o porządnych gościach, którzy są pierwsi, by pomóc w bójce, pierwsi do imprezy i pierwsi do butelki. Taki jest Jack. Żadna komórka PR-owa nie zrobiła w ostatnich latach tak dużo dla City, ile Grealish w ciągu trzech ostatnich dni. „Myślę, że nie spałem” – wycedził zachrypniętym głosem do mikrofonu, kiedy drużyna dotarła do Anglii. Zabrzmiało tak, jakby ciężko pracował i w sumie nie jest to dalekie od prawdy. Cały czas budował nowy wizerunek klubu. Daleki od panów w drogich garniturach. Wizerunek z twarzą imprezującego na wakacjach Anglika.
W alkoholowym transie Grealisha nie wolno zapomnieć o jednym: to naprawdę świetny piłkarz. – Pep we mnie wierzył, cały czas – wyznał ze łzami w oczach, kiedy Szymon Marciniak zagwizdał po raz ostatni w Stambule. Te wszystkie whiskacze, piwa, szampany, drinki i wina, jakie wypił w ostatnich kilkudziesięciu godzinach to także sposób na odreagowanie, bez cienia wątpliwości, krytyki, jaka spadała na niego po transferze z Aston Villi. Nie dźwigał ceny. I sam się do tego przyznał.
A jednak Guardiola zdołał uczynić go jednym z najważniejszych ogniw zespołu i pozwolił spełnić marzenia o sukcesach. Jack przestał być gościem od wielkich łydek i dryblingów, które na nic się nie przydają. Najlepiej świadczy o tym jedna liczba z poprzedniego sezonu ligowego – punktów na mecz, gdy grał w wyjściowym składzie: 2,7. W ofensywie może irytować, bo holuje piłkę (coraz rzadziej, dużo rzadziej niż w Villi), ale daje oddech drużynie, pozwala jej się uporządkować, odpowiednio ustawić. Umie zrobić przewagę i właściwie nie ma innej szansy na zabranie mu piłki niż faul.
Grealish stał się talizmanem Guardioli, jednym z jego ulubieńców. I dowodem na to, że Katalończyk ceni także imprezowiczów, że nie każdy piłkarz musi być u niego robotem. Kiedy reprezentant Anglii wyjechał w poprzednie wakacje do Las Vegas, skąd docierały – ujmując to delikatnie – niepokojące informacje, także w formie fotograficznego zapisu, Guardiola nic sobie z tego nie robił. Uznał, że tego właśnie potrzebuje piłkarz taki jak Grealish. Spokój się opłacił, a pomocnik odwdzięczył bardzo dobrą grą.
Kiedy patrzę na scenki z jego udziałem, trochę się uśmiecham, a trochę martwię. City potrzebuje naturszczyka Grealisha, wszyscy wybaczamy mu dużo więcej niż innym. Ale niech nie skończy, błagam, jak Gazza.
PRZEMEK RUDZKI (CANAL+, KANAŁ SPORTOWY)
WIĘCEJ O FINALE LIGI MISTRZÓW:
- Guardiola powiększa swoją przewagę w rankingu najwybitniejszych trenerów. Nad drugim miejscem
- Jack Grealish za 100 milionów. Sukces czy największa porażka Manchesteru City?
- „Angielski futbol nabrał stylu Pepa”. Jak Guardiola zmienił Premier League?
- Drużyna za półdarmo. Jak Inter zbudował skład na finał po kosztach
- „Warto marzyć”. Robin Gosens – w dekadę od gry na wsi do finału Ligi Mistrzów
- Alkohol, rak, nienawiść. Nic nie jest w stanie złamać Acerbiego
foto. Newspix