To była brutalna, bezceremonialna pobudka z pięknego snu. Fiorentina może sobie być średniakiem z ambicjami w realiach włoskiej ekstraklasy, ale na tle Lecha Poznań wyglądała momentami niczym Chicago Bulls z sezonu 1995/96. “Kolejorz” do rywalizacji z Violą przystąpił wprawdzie z odważnym nastawieniem, co mogło się nawet chwilami podobać, lecz dość szybko został sprowadzony na ziemię. Cholera, no goście byli dziś po prostu za mocni. Zbyt szybcy, zbyt dobrze wyszkoleni technicznie, zbyt skuteczni w środkowej strefie boiska. Aczkolwiek wynik końcowy starcia nie byłby pewnie dla lechitów aż tak fatalny, gdyby nie rażące pomyłki w defensywie.
Co tu dużo mówić, kiedy rywalizujesz z silniejszym kadrowo przeciwnikiem, musisz się wznieść na wyżyny swoich możliwości, by naprawdę napsuć mu krwi. A przy okazji liczyć na to, że oponent akurat nie zaprezentuje pełni potencjału. Dziś było, niestety, odwrotnie – to Fiorentina na luziku grała swoje, a nie Lech.
Lech Poznań – Fiorentina. Wymiana ciosów
Zaczęło się to wszystko koszmarnie.
W bramce Lecha wisiał dzisiaj ręcznik
Pasywna postawa w defensywie, potem ogromny pech i kompletna dezorientacja Filipa Bednarka, no i bum – już w 4. minucie gry “Kolejorz” przegrywał. Arthur Cabral wcisnął futbolówkę do siatki z bliskiej odległości, korzystając z zagubienia golkipera Lecha.
Przyznamy szczerze, martwiliśmy się wówczas, czy gospodarze przypadkiem nie pękną. Czy nie posypią się zupełnie i nie zbiorą po prostu od Fiorentiny szybciutkiego lania. No i jaki jest końcowy rezultat, wiadomo, aczkolwiek za reakcję na utratę pierwszego gola musimy akurat podopiecznych Johna van den Broma pochwalić. Była wręcz wzorowa. Zupełnie nie było bowiem po poznaniakach widać, że przyjęli tak potężny cios. Po prostu grali swoje. W efekcie już po paru chwilach Mikael Ishak znalazł się w doskonałej sytuacji strzeleckiej.
Problem w tym, że snajper Lecha uparł się na to, by wymusić rzut karny. Spryt? Nie, to była czysta bezmyślność. Tutaj należało – najzwyczajniej w świecie – pazernie zapolować na gola, zamiast nieudolnie cwaniakować. Szkoda tylko genialnego podania autorstwa Filipa Marchwińskiego.
Na tej jednej obiecującej akcji ofensywne próby gospodarzy się jednak nie zakończyły. I po dwudziestu minutach “Kolejorz” dopiął wreszcie swego. Podczas gdy kibice na trybunach “robili Poznań”, Kristoffer Velde po raz kolejny uczynił to, co mu w barwach Lecha wychodzi najlepiej – trafił do siatki w europejskich pucharach. I od razu zaznaczmy, że poznaniacy naprawdę na tę bramkę zasługiwali. Poszli odważnie, bez kompleksów na wymianę ciosów z Fiorentiną, co początkowo zdawało się popłacać. Dzisiaj nie oglądaliśmy ostrożnego, pragmatycznego Lecha. Van den Brom dał swojej ekipie sporo swobody w ataku.
Problem w tym, że jednocześnie w tyłach nie działało zupełnie nic.
Lech Poznań – Fiorentina. Dziury w defensywie
Można, a nawet trzeba mówić o kadrowych kłopotach Lecha. Murawski, Dagerstal, Salamon – wszystko to gracze, którzy mogliby w sposób istotny wpłynąć na postawę zespołu w destrukcji. No ale absencjami nie da się przecież zupełnie usprawiedliwić tego, co wyprawiał “Kolejorz” pod własną bramką. To był totalny bajzel.
Powiedzieć, że gospodarze nie nadążali za atakami Fiorentiny, to nic nie powiedzieć. Gracze z Florencji notorycznie byli przez lechitów pozostawiani z hektarami wolnej przestrzeni. Nawet wewnątrz szesnastki. Lubomir Satka na tle Włochów wyglądał jak oldboj, bezlitośnie objeżdżany był Pedro Rebocho. Antonio Milić i Joel Pereira nie zaprezentowali się wiele lepiej. Dodajmy do tego lej po bombie w środku pola, no i nieszczęsnego Filipa Bednarka między słupkami. Nie chcemy niepowodzenia Lecha sprowadzać tylko do postawy golkipera, ale Bednarek naprawdę nie pomagał dziś drużynie. Do interwencji składał się w trybie slow motion.
Na efekty tej defensywnej degrengolady nie trzeba było długo czekać.
Jeszcze przed przerwą Fiorentina odzyskała prowadzenie, a w 58. minucie Giacomo Bonaventura zdobył trzecią bramkę dla włoskiej ekipy. I o ile pierwszy utracony gol nie podciął Lechowi skrzydeł, tak te dwa trafienia ewidentnie odebrały poznaniakom animusz. Kiedy kilka chwil później Jonathan Ikone ruszył z rajdem przez środkową część strefę boiska, właściwie nikt nawet nie spróbował mu przeszkodzić w wypracowaniu pozycji do oddania strzału. No a ospały Bednarek po raz kolejny nie nadążył z interwencją, mimo że futbolówka po uderzeniu gracza Violi toczyła się do siatki chyba przez trzy godziny.
***
Co tu kryć, kompletnie się Lech posypał po godzinie gry i w końcowej fazie spotkania poznaniacy nie zdołali już podźwignąć się z kolan. Szkoleniowiec “Kolejorza” próbował wprawdzie tchnąć w zespół nowego ducha zmianami, ale umówmy się – Artur Sobiech czy Adriel Ba Loua to nie są piłkarze zdolni do zrobienia różnicy w walce o półfinał Ligi Konferencji Europy.
Wiele niesamowitych historii już w futbolu widzieliśmy, zatem nie mamy zamiaru Lecha definitywnie w tym dwumeczu skreślać, ale trzeba postawić sprawę jasno – wszystko wskazuje na to, że piękna europejska przygoda “Kolejorza” dobiega końca. 1:4 to rezultat, z którego drużyna ze stolicy Wielkopolski już się zapewne nie odkręci. I można się było takiego scenariusza spodziewać, Fiorentina to klasowy rywal, ale i tak – szkoda.
Dzisiaj Lech sprzedał skórę zdecydowanie zbyt tanio.
LECH POZNAŃ 1:4 FIORENTINA
(K. Velde 20′ – A. Cabral 4′, N. Gonzalez 41′, G. Bonaventura 58′, J. Ikone 63′)
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Salamon zawieszony na trzy miesiące, a to przecież jeszcze nie koniec
- Latać na jednym skrzydle. Latem Lecha czeka rewolucja na bokach pomocy
- Pięć rzeczy, których Lech musi się spodziewać po Fiorentinie
- Kanciarz. Szalona historia wielkości Rocco Commisso
fot. NewsPix.pl