Codziennie czytaliśmy newsy o wojnie na Ukrainie. Trzymaliśmy kciuki za każdy sukces najeżdżanego sąsiada. Dostarczaliśmy broń. Pomagaliśmy humanitarnie. Podążaliśmy za zegarem Wolskiego. Uważaliśmy, że to bardzo istotny temat także z polskiej perspektywy. Ale to koniec. Ten wydumany konflikt za wschodnią granicą już nas nie interesuje. To jakaś kompletnie nieistotna historia, której nie warto nawet śledzić, a co dopiero się w nią jakkolwiek angażować. Oczy otworzyli nam kibice Śląska i ich transparent zaprezentowany przy okazji meczu z Lechem: „To nie nasza wojna”.
Faktycznie. To nie nasza wojna. Czy w ukraińskiej armii są Polacy? Nie, chyba że jakieś jednostki. A w rosyjskiej? Też nie. Czy walka toczy się o cokolwiek związanego z Polską? Bynajmniej. Wszyscy żyliśmy w jakimś matriksie, dopiero kibice Śląska uświadomili nam, jak nieistotną sprawą w ogóle się zajmujemy. Zamiast myślenia o bohaterskiej walce Ukrainy można robić tyle ważniejszych rzeczy – przeglądać Tik Toka, grać na konsoli albo próbować doliczyć się, ile miejskich pieniędzy przepalił w ostatnich latach wrocławski klub. Może ewentualnie w Lublinie czy Rzeszowie, ze względu na geograficzną bliskość, powinni raz na jakiś czas rzucić okiem na jakiegoś newsa o tym niewiele znaczącym konflikcie (byle nie za często). Ale we Wrocławiu? Jaki w tym sens?
Zrzucili bombę, to zrzucili, po co drążyć? Niech sobie Putin robi co chce, naprawdę musi nas to obchodzić? Przecież naszych granic nie atakuje, dla nas to równy gość. A Zełeński? No jeszcze Nobla mu dajcie za to, że broni swojego kraju. Zresztą – po co my to w ogóle rozkminiamy? Ten temat przestał nas już przecież obchodzić. To jakieś pierdółki. Jakaś tam bitewka, do końca nie wiadomo czyja i o co. Świat jest zbyt piękny, by zatruwać go toksycznymi myślami. Lepiej napawać się kojącą nerwy zielenią krzesełek wrocławskiego stadionu.
Ukraińcy stanowią ponad jedną czwartą populacji Wrocławia. Urzędnicy stracili już rachubę, ilu ich tak naprawdę mieszka w stolicy Dolnego Śląska. Jedne źródła mówią o 200 tysiącach, inne o 250. Sto tysięcy z nich mają stanowić uchodźcy wojenni. Każdy z nich musi jednak pamiętać o pryncypialnej zasadzie – skoro przyjechał do naszego kraju, musi dostosować się do naszych zwyczajów. A my wojną już się nie interesujemy. Ukraińcy z Wrocławia też powinni już o niej zapomnieć. A jeśli im się to nie podoba, krzyż na drogę. Wrocławskie trybuny skakałyby z radości, już kiedyś szczyciły się transparentem „stop ukrainizacji Polski”.
Wraz z nimi wsiadamy do, jakby to ujął Mariusz Piekarski, samolotu normalnych i nic już o wojnie nie piszemy. Znaleźliśmy sobie inny temat: wrocławscy fanatycy są zwykłymi cymbałami.
Po pierwsze – kibicu Śląska, nie żyj w ukryciu, bo to niezdrowe. Przyznaj się przed wszystkimi, że jesteś ruską onucą. Rzućcie okiem na ten transparent. Znajduje się na nim przekreślony herb Ukrainy, wywodzący się od UON-UPA i Stepana Bandery. A gdzie jakiś rosyjski symbol? Przecież w tej niewiele znaczącej wojnie biorą udział dwa kraje. To Rosja jest bestialskim agresorem. To Rosja jest odpowiedzialna za to, że wrocławskiemu kibicowi pęka gula, gdy włącza telewizor. A jednak na tej wielkiej płachcie nie znaleziono miejsca na jakikolwiek rosyjski symbol. To bardzo wymowne.
Idźcie dalej. Może teraz oprawa z wizerunkiem Putina? Może kartoniada w barwach rosyjskiej flagi? Może jakaś zgoda z kibicami Zenita Sankt Petersburg czy Spartaka Moskwa? Już przedstawiliście się światu, więc nie musicie się krępować. Bądźcie sobą!
Po drugie – czy takie hasła mają pomóc w budowaniu frekwencji, która jest we Wrocławiu żenująca? Na wygranym meczu z mistrzem Polski było dokładnie 31183 pustych krzesełek. To i tak niezły wynik, bo zdarza się, że na wielką wrocławską arenę przychodzi po pięć tysięcy kibiców. Powodów tego stanu rzeczy jest oczywiście wiele – od słabej drużyny, przez afery i aferki z ratuszem w tle, po tak prozaiczny fakt, że ów stadion jest zwyczajnie za duży. Do listy przyczyn słabej frekwencji należy dopisać – tak, tak – samych kibiców.
Taki klimat zwyczajnie nie zachęca. Kto by chciał przebywać w miejscu, gdzie są głoszone takie hasła? Jak ojciec ma przyprowadzić na mecz swojego syna, skoro trybuny wpajają takie wartości? Istnieje obawa, że takie dziecko będzie później prześladować na podwórku ukraińskich kolegów, bo tak mu powiedziano na stadionie. Skoro we Wrocławiu żyje tylu Ukraińców, Śląsk mógłby wręcz wyciągnąć do nich rękę, zaprosić, ugościć, pokazać się z przyjaznej strony. Każda z tych 200 czy 250 tysięcy osób to potencjalny nowy kibic wrocławskiego klubu. Zamiast widzieć w nich szansę na podreperowanie frekwencji, pokazuje im się środkowy palec. To dość idiotyczne.
Wrocławscy fanatycy są od lat w czołówce najmniej sympatycznych grup kibicowskich w Polsce. Przez długi okres stadionowa wierchuszka przesiąkała, by ująć to delikatnie, niepokojącymi poglądami politycznymi, gdy jednym z jej liderów był nieżyjący już Roman Zieliński, autor książki ”Jak pokochałem Adolfa Hitlera” (i nie jest to satyra, a książka na serio). Oskarżanie Marcina Robaka o zabicie Jezusa miało jeszcze swój pokraczny urok, ale ostatnio jest tylko niesmacznie. Po imitowaniu odgłosów wydawanych przez małpy skierowanych w stronę czarnoskórego piłkarza Sandecji przeszły nas ciarki żenady. Nie tak dawno temu kumaci kazali piłkarzom oddać koszulki. No i te transparenty…
Wstyd, po prostu.
Wojna na Ukrainie nie dotyczy kibiców Śląska, bo toczą inną. Swoją. Z rozumem.
Niestety – nie ma widoków ani na wygraną, ani chociaż na rozejm.
WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW:
- Zmiennicy pokazali, czemu są zmiennikami. Lech znów przegrał ze Śląskiem
- Daniel Gretarsson: – Gdyby nie piłka nożna, pewnie zostałbym malarzem [WYWIAD]
- “Śląsk to przechowalnia polityków”, czyli jak miejski klub zatraca się w marazmie
Fot. newspix.pl