Polak w zespole pomaga czy przeszkadza? Gdzie zabrał ich na powitanie Przemysław Frankowski? W jakich okolicznościach trafili do Lens? Czy to miasto ciągle jest „polskie”? W czym tkwi największa różnica między polską ligą a francuską? Jaki uraz dopadł Adama Buksę? Co Seko Fofana powiedział Łukaszowi Porębie przed jego debiutem w Ligue 1? Jak im idzie nauka francuskiego? Jakiego polskiego piłkarza chciał sprowadzić do Francji Joachim Marx? Adam Buksa i Łukasz Poręba opowiadają o pierwszych miesiącach w drużynie ze Stade Felix-Bollaert, nieoczekiwanym wiceliderze rozgrywek, tuż za plecami Paris Saint-Germain.
Dobrze mieć obok siebie rodaka na obczyźnie?
Łukasz Poręba: Według mnie – tak.
Adam Buksa: Tak, bo to na pewno pomaga w aklimatyzacji, w takim poczuciu większej swobody na co dzień. Na pewno jest więcej zalet niż wad, natomiast jednocześnie to może mieć negatywne skutki, jeśli trzymamy się jedynie z tym rodakiem i to będzie nasz jedyny kolega w zespole. Rozmawiamy głównie z nim albo z nimi dwoma, jak w naszym przypadku w Lens. W takiej sytuacji drużyna może to odebrać na zasadzie, że o, jest trzech Polaków, żyją w swoim świecie, nie czują się częścią grupy…
A wy żyjecie w swoim świecie?
Buksa: Nie, nie, nie. Zresztą nasz zespół jest bardzo zróżnicowany narodowościowo i kulturowo, co dodatkowo ułatwia proces adaptacji. Wszyscy są otwarci, jeden pomaga drugiemu.
Poręba: Jedna z pierwszych myśli po przyjeździe tutaj – nie mogę trzymać się tylko z „Buksikiem” i Przemkiem Frankowskim. Nie może być tak, że to będą moi jedyni koledzy i koniec. Bo wyobraźmy sobie, że obaj w przyszłości zmieniliby kluby, a ja bym został i co wtedy? Nagle szukałbym kumpli wśród tych, co zostali? Byłoby dziwnie, prawda? Mogliby patrzeć na mnie krzywo, że przecież póki byli Polacy, póty ich nie potrzebowałem. Dlatego oczywiście trzymamy się we trzech, ale każdy normalnie z każdym w zespole rozmawia, utrzymuje kontakty, koleguje się.
Frankowski przyjął was na obczyźnie? W końcu grał już tutaj od roku.
Poręba: Wziął nas na sushi i opowiedział, co i jak. Pokazał, co gdzie jest. Kto jaki jest. Wytłumaczył, że tutaj wszyscy są przyjaźni, rodzinni. Generalnie obecność „Franka”, bo on szybciej dołączył do drużyny po zgrupowaniu reprezentacji niż „Buksik”, pomogła mi w funkcjonowaniu w szatni. Czułem się dzięki niemu pewniej.
A dla ciebie? W ogóle potrzebowałeś jakiegoś wsparcia? Jako dziecko mieszkałeś w Austrii, jako nastolatek we Włoszech, jako dorosły w Stanach Zjednoczonych.
Buksa: Faktycznie, mam już spory bagaż doświadczeń związany z przeprowadzkami, ale moja aklimatyzacja we Francji była o tyle wyjątkowa, że na dzień dobry wszedłem do szatni o kulach. Z powodu urazu stopy w zasadzie dwa i pół miesiąca nie ćwiczyłem z zespołem, tylko indywidualnie, część rehabilitacji przeszedłem w Polsce, więc to wszystko nie przebiegało optymalnie.
Właściwie co ci się przydarzyło?
Buksa: Miałem złamanie zmęczeniowe kości skokowej. Ona – powiedzmy – „cierpiała” od końca marca, a jej najgorsze stadium przypadło na czerwcowe zgrupowanie kadry narodowej. Wiele rzeczy się na to złożyło, m.in. sztuczne nawierzchnie czy problem z dostępnością specjalistów.
W USA brakowało specjalistów?
Buksa: Mają bardzo dobrą diagnostykę, świetne sprzęty, w klubie mieli wszystkie możliwe potrzebne do rehabilitacji, ale brakowało specjalistów, którzy potrafią ci manualnie pomóc. Mieli fizjoterapeutę, który miał do dyspozycji np. falę uderzeniową, co w Polsce kojarzy się często z luksusem, bo to droga sprawa. Aczkolwiek kiedy potrzebujesz coś nastawić, nie zrobisz tego maszyną. Człowiek musi to wyczuć, popatrzeć globalnie na ciało, dostrzec, w którym miejscu jest dysbalans. Tam takich ludzi brakowało, dlatego szukałem ich na własną rękę. Tyle że służba zdrowia jest w Stanach wyjątkowo droga, a większość terapii, którym się poddałem, nie podlegała zwrotowi. Kupę pieniędzy wydałem, żeby o siebie dbać, grałem przez dwa i pół roku co trzy dni od dechy do dechy i finalnie skończyło się urazem.
Długo wracałeś.
Buksa: Po takich kontuzjach wraca się trzy miesiące. Od spotkania z Belgią do meczu z Troyes, w którym debiutowałem, minęło właśnie mniej więcej 90 dni. Ale ze względu na te kłopoty po prostu było mi trudniej niż komuś, kto przyjeżdża i z miejsca zaczyna trenować. To wydłużyło proces adaptacji.
Obecność Łukasza i Przemka może jednak okazała się pomocna?
Buksa: Przyzwyczaiłem się, że za granicą nie mam Polaka w szatni, bo tak było w Austrii, Włoszech i USA, więc aktualną sytuację traktuję jak bonus. W tym sensie, że te rzeczy, które w innych okolicznościach musiałbym poznać sam, w Lens poznałem dzięki koledze, który był już tutaj wcześniej. Na co zwraca uwagę trener czy asystent. O co mogę pytać kierownika, a na końcu okazuje się, że o wszystko. Natomiast nie wpływa to znacząco na moją aklimatyzację.
W jakim języku rozmawiacie ze sobą w szatni we trzech?
Buksa: Po polsku.
Pytam, bo słyszałem o trenerach, którzy zakazywali grupkom rozmawiać w swoim języku, żeby nie powstawały podziały.
Poręba: Tutaj nie ma z tym problemu. Dziwnie byłoby, gdybyśmy z „Buksikiem” czy „Frankiem” próbowali dogadać się po angielsku czy francusku.
Buksa: Nie było sytuacji, że ktoś złapał cię za rękę i zakazywał mówić po polsku. Pewnie, mile widziane jest, żebyś starał się korzystać z francuskiego, który jest językiem numer jeden w drużynie. Większość zawodników porozumiewa się tylko w nim.
A jak u was z francuskim?
Poręba: Absolutnie podstawowe słowa poznałem jeszcze w Polsce, ale tak naprawdę nauka zaczęła się tutaj, po przyjeździe. Na treningach zdecydowaną większość komunikatów już rozumiem. Jeśli chodzi o rozmowę, daję radę, o ile ja mówię powoli i ktoś inny mówi powoli. Bo kiedy nawijają w normalnym tempie, jeszcze nie ma szans, żebym łapał, co mówią. Za wcześnie.
Adam, a tobie nie jest łatwiej ze względu na podobieństwo do włoskiego?
Buksa: Na pewno troszeczkę tak. Poza tym mam lekcje indywidualne, które zacząłem w czerwcu i sam nauczyciel mi mówił, że z włoskim będzie 20, może 25% łatwiej. Tylko nie lubię znać języka pobieżnie. Chcę dopieścić go gramatycznie. Mieć pewność, że mówię poprawnie, a nie: „Kali jeść, Kali pić”. Do takiego poziomu jeszcze mi brakuje. Początkowo postawiłem sobie ambitny cel, żeby do Bożego Narodzenia opanować go w takim stopniu, tyle że chyba nieco dłużej mi to zajmie ze względu na to, jak wymagający okazał się francuski. Zdecydowanie to najtrudniejszy z języków, których się uczę, a znam poza polskim i włoskim, o którym wspomniałeś, także angielski i niemiecki.
A słychać w Lens i okolicach polski? Kiedyś mnóstwo Polaków tutaj emigrowało.
Poręba: Ostatnio na treningu, kiedy biegliśmy wokół boiska, jakiś starszy pan nagle powiedział do nas: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jedno zdanie. Ale poza tym tylko pojedyncze słowa. Smacznego. Na zdrowie. Dzień dobry. Poza tym nie słyszałem, żeby ktoś mówił swobodnie po polsku.
Buksa: Myślę, że to analogiczna sytuacja do tej, jaką miałem w USA. W Bostonie było mnóstwo, naprawdę mnóstwo albo Amerykanów z polskimi korzeniami, albo Polaków, mieszkających tam 30, 40 lat. Oni po angielsku tłumaczyli, że są Polakami, tylko już po takim czasie języka zapomnieli. I że kiedyś to w ogóle istniały tam polskie dzielnice i wyłącznie polski było słychać. Mieliśmy przyjemność rozmawiać z legendą Lens panem Joachimem Marksem i opowiadał nam, że po transferze z Ruchu Chorzów przez pierwsze miesiące nie musiał korzystać z francuskiego. W ogóle. Tylu było tutaj Polaków. I ci ludzie ciągle mieszkają w okolicy, tylko już przestali korzystać z polskiego.
A przy jakiej okazji spotkaliście się z Marksem?
Buksa: Mieliśmy wywiad do książki o kulisach transferów, pisanej przez lokalnego dziennikarza, i dla naszego komfortu poproszono o tłumaczenie z polskiego na francuski pana Joachima. Przy tej okazji porozmawialiśmy, opowiadał historie ze swojej młodości, porównywał tamte transfery do tych dzisiejszych.
Poręba: I dobrego zawodnika chciał sprowadzić tutaj…
Kogo?
Poręba: Roberta Lewandowskiego. Chyba jako skaut Lens jeździł go oglądać do Polski i namawiał władze klubu do ściągnięcia go.
Buksa: To był czas, kiedy Robert występował w Zniczu Pruszków i dlatego uznano, że to zbyt niski poziom. Obawiano się, że zostanie negatywnie zweryfikowany.
Skoro o transferach mowa – jakie były kulisy waszych tutaj? Co was przekonało do wybrania oferty Lens?
Poręba: Mnie to, jak bardzo byli profesjonalni i zdeterminowani, by doprowadzić do transferu. Pokazali mi moje zagrania – i dobre, i złe – i porównywali do zawodników Lens. Pod takim i takim względem im pasuje, dlatego np. wycięli moją akcję i zestawili z podobną kogoś, kto już był w drużynie. Spodobało mi się również, że trener Franck Haise do mnie napisał, a dyrektor sportowy Florent Ghisolfi przyleciał do Turcji, gdzie w styczniu byliśmy na obozie z Zagłębiem Lubin. Tak jakby chcieli mnie „zarezerwować”, bo z końcem czerwca stawałem się wolnym piłkarzem. W tydzień zamknęliśmy sprawę, bardzo szybko. To był dla mnie najlepszy klub. Chciałem iść w zimę, ale nie udało się dojść do porozumienia i w sumie utrzymanie Miedziowych w takich okolicznościach to bezcenne doświadczenie.
Buksa: U mnie sprawa była bardziej skomplikowana, ponieważ należało porozumieć się z New England Revolution, a przed Lens bodaj sześciu klubom się to nie udało. Mnie tamte oferty wydawały się dobre, a mimo to odrzucano je bez mrugnięcia okiem.
Spodziewam się, że tej transakcji w tydzień nie zamknęliście.
Buksa: Pierwszy kontakt ze strony Lens miałem w maju, odezwał się do mnie „Franek” z pytaniem, czy może dyrektorowi sportowemu przekazać numer mój i mojego agenta. Następnie odezwał się do mnie dyrektor wykonawczy NE Revolution z informacją, że na dwóch meczach i całym tygodniu treningów będzie skaut z Francji. Żebym był tego świadomy.
A po co ci ta świadomość?
Buksa: Potrafię niejednokrotnie bardzo żywiołowo reagować na poszczególne zagrania swoje czy kolegów, więc klub wolał, żebym wiedział o obecności skauta. Nie zaprzątałem sobie jednak tym głowy, bo zdawało mi się, że skoro zespoły o większej marce w tamtym czasie niż Lens nie były w stanie się dogadać, to im też się nie uda.
I co dalej?
Buksa: Akurat zagrałem dwa dobre mecze, zdobyłem dwie bramki i gdzieś ze trzy dni po wyjeździe skauta zatelefonował do mnie na zoomie dyrektor sportowy Lens z trenerem i asystentem. Powiedzieli, że bardzo chcą mnie pozyskać, przedstawili plan na mnie i liczą, że szybko uda się domknąć temat.
Brzmi jak pobożne życzenie, biorąc pod uwagę wcześniejsze negocjacje innych z NE Revolution.
Buksa: Tak, ale faktycznie dogadali się prędko. W tydzień, co było dla mnie szokiem. Kolejny tydzień zajęły nam rozmowy dotyczące warunków indywidualnych i tyle. Transfer dopięty.
Czym cię przekonali do siebie? Tym, że byli tak konkretni?
Buksa: To był pierwszy, podstawowy warunek, od którego mogliśmy iść dalej. Później pozostawała kwestia tego, czy się odnajdę w tej lidze, w tym klubie, w tym kraju. Od pewnego czasu moja kariera idzie schodkowo do góry i chciałem utrzymać ten trend. I tutaj też wszystko grało. Lens gra ofensywnie, potrzebował „dziewiątki”, celował w europejskie puchary, a do tego rywalizował w lidze z TOP 5, co także było dla mnie piekielnie ważne.
A dlaczego dzisiaj siedzimy w Arras, nie w Lens?
Buksa: „Franek” już tutaj mieszkał i polecił to miasto jako jedyne większe i jednocześnie bliskie naszego ośrodka treningowego w Avion. 20 minut autem, więc optymalnie, a po doświadczeniu ze Stanów to także było ważne. Tam jeździłem minimum 45, o połowę za dużo, a jeśli przytrafiły się korki, to ponad godzinę. Chciałem tego uniknąć.
I jakie wrażenia z tych kilku miesięcy życia tutaj?
Poręba: Arras nie jest wielkim miastem, ale dużo rzeczy tutaj jest. Podoba mi się tutaj, panuje spokój.
Buksa: Od rana do wieczora jesteśmy w klubie. Dużo treningów, dodatkowe zajęcia, jak francuski czy joga, sporo pracujemy z fizjoterapeutami, popołudniami przyjeżdża osteopata. Dlatego dla mnie tym bardziej cenne, że nie tracę życia w korkach. Mieszkamy w jednym budynku, a wszystko, czego potrzeba do normalnego funkcjonowania mamy w promieniu 300, może 400 metrów.
Dwa główne place, otoczone kamieniczkami, robią wrażenie, choć jak wysiadłem tutaj po 11 z pociągu z Lille, to się zdziwiłem. Wydawało się, że tutaj nikogo nie ma. Pusto.
Buksa: Restauracje otwierają o 12, a od 14 do 19 obowiązuje sjesta, dlatego tak to wyglądało.
Poręba: Ale wieczorami nie ma gdzie usiąść, spędzają czas w knajpach, przy winie albo cygarze.
Miasto przyjemne, ale nie przyjechaliście zwiedzać, tylko grać w piłkę. Jakie było pierwsze wrażenie po rozpoczęciu treningów z ekipą z Ligue 1?
Poręba: Kiedy zaraz po starcie przygotowań rozmawiałem z dziewczyną, rodziną, przyjaciółmi czy znajomymi, to wszystkim mówiłem to samo – tak dobrych piłkarzy nie widziałem wcześniej na oczy.
Pod jakim względem dobrych?
Poręba: Technicznie, siłowo, motorycznie.
A odczułeś różnicę w intensywności po przejściu z Ekstraklasy?
Poręba: Tak, tym bardziej że Lens słynie z intensywnego grania. Pierwszy tydzień miałem ciężki. Potrzebowałem chwili, by przywyknąć do małych gier na jeden, dwa kontakty, w których wszystko dzieje się błyskawicznie. Ale potem było lepiej, co zresztą pokazałem w sparingach. Prezentowałem się dobrze i wydaje mi się, że nawet lepiej niż się spodziewali.
Seko Fofana o starciu towarzyskim z Valenciennes powiedział, że mu przypominasz lidera Interu Mediolan – Marcelo Brozovicia. Kawał komplementu na początek.
Poręba: To było dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie i mnie, chłopakowi z polskiej ligi, dało mobilizującego kopa. Że taki zawodnik uważa, że jestem dobry. Tak generalnie te sparingi mnie motywowały i pokazywały, że się odnalazłem tutaj. Jasne, w tamtym momencie nie w spotkaniach o punkty, ale i tak to był dobry kierunek.
Ale przeskok z Ekstraklasy był.
Poręba: Uważam, że niezależnie, z jakiej ekipy bym tutaj nie przyszedł, nie byłbym gotowy z miejsca do gry. I tak musiałbym tutaj ćwiczyć i przyzwyczajać organizm do innego poziomu. Nie da się ot tak przeskoczyć z naszej ligi do Ligue 1.
Tak konkretnie czym jest ta intensywność?
Poręba: Bardzo mało czasu na decyzję. W moim przypadku tym bardziej, bo według mnie środek pola jest najtrudniejszy pod tym względem. Tam się praktycznie wszystko dzieje, trzeba grać na jeden kontakt, zbierać drugie piłki, itd. Przy czym nigdy nie będę mówił, że Ekstraklasa to słaba liga. Według mnie jest wymagająca, występują w niej dobrzy zawodnicy, ale jednak czasu na podjęcie decyzji było więcej. Nawet kiedy jako środkowy pomocnik zejdziesz po piłkę, może się obrócić, podotykać ją, rozejrzeć się, a w Ligue 1 tak nie ma. Tutaj schodzisz po futbolówkę, masz gościa na plecach, już cię pressuje.
Co najbardziej rzuciło ci się w oczy?
Poręba: Idziesz za akcją do przodu. Podajesz i ruszasz w kierunku bramki przeciwnika. Tego nie mam, pracuję nad tym, zostały mi jeszcze przyzwyczajenia z Polski. W Ekstraklasie najczęściej wystarczyło dograć i już. W Ligue 1 po podaniu musisz przeć dalej, by dać opcje koledze.
Adam, a dla ciebie było coś nowego we Francji?
Buksa: Było, było. Tutaj przeżyłem podobną dysproporcję w poziomie, jak kilka lat temu po transferze z Polski do Stanów. MLS był dla mnie przeskokiem sporym, potrzebowałem czasu, by się zaadaptować. Zawodnicy byli szybsi, agresywniejsi, nie kalkulowali, nie szukali grania do tyłu. Tutaj kilka rzeczy sprawia, że też potrzeba chwili na dostosowanie się…
Możesz podać przykład?
Buksa: Kluczowa różnica, którą zaobserwowałem między Polską a Francją, to podejście trenerów do zawodników i jak ich podejście daje komfort piłkarzowi. Będąc w Ekstraklasie najczęściej spotykałem się z tym, jak większość szkoleniowców powtarzała: nie trać, nie kiwaj, graj bezpiecznie, odpowiedzialność za piłkę. Te komendy słyszałem nieustannie i zostawały w głowie. Z takimi zasadami wychodziłem na mecze i dopiero w Pogoni Szczecin u Kosty Runjaica to było odkręcane. Właśnie prowadź futbolówkę na rywala, zdobywaj teren, ryzykuj. W tamtym momencie pierwszy raz się spotkałem z taką swobodą. A w Lens należy do pomnożyć razy 10.
Aż tak?
Buksa: W naszej drużynie skrzydłowy ma piłkę, wychodzę, pokazuję się, a on drybluje i traci. Sam łapie się na tym, że się wtedy złoszczę. Byłem sam, podaj. Ale patrzę na reakcję trenerów i słyszę: „Dobra próba, następnym razem znowu próbuj”. Nie pytają, dlaczego nie podałeś. To podejście objawia się w gierkach treningowych, w których często mamy zadania. Np. chcesz iść do tyłu, masz jeden kontakt, ale do przodu, ile chcesz. Lub w strefie środkowej masz dwa kontakty, ale jak chcesz zdobywać teren i akcję wykończyć indywidualnie, to dowolnie.
Poręba: Ostatnio widziałem spotkanie Zagłębia Lubin z Lechią Gdańsk i Filip Starzyński podał z półwoleja za siebie, bez patrzenia, na 60 metrów i naprawdę centymetrów zabrakło, by to wyszło. Gdyby mu się udało, palce lizać. I już jęk na stadionie, a tutaj komunikat byłby inny. Świetny pomysł! Bo to nie jest łatwe, we Francji docenia się takie starania, szukanie niekonwencjonalności. Mówią: „Bien joue”. Dobra gra.
Buksa: Zachęcają do takich prób i cieszą się, kiedy to robisz. Bo za kolejnym razem wyjdzie i możesz dać zwycięstwo. Te detale widać w spotkaniach. A to, o czym mówię, jest tutaj wpajane od dziecka. Zdarzyło mi się oglądać zajęcia grup młodzieżowych i robili to samo, co my. Dryblowali, dryblowali, dryblowali. I to niezależnie, czy mówimy o stoperze, środkowym pomocniku czy napastniku. Każdy ma fenomenalną kontrolę nad piłką pod presją przeciwnika. Środkowy obrońca ma futbolówkę, dwóch rywali go pressuje, a on ma luz. Zero paniki. Wychodzi z tego i robi przewagę.
Świetne wyszkolenie technicznie.
Buksa: Tak, ale w Polsce też takich znajdziemy. I młodszych, i starszych. Naprawdę, uważam, że w Ekstraklasie są tacy piłkarze, tylko różni nas wpajana nam mentalność, rozumienie gry, podejście. To nam nie pomaga i gdybym miał wskazać, co sprawia, że zachodnie drużyny zazwyczaj z nami wygrywają, to od tego bym zaczął.
Rozumienie gry, czyli co? Poruszanie się, wypełnianie wolnych przestrzeni?
Buksa: Wypełnianie przestrzeni na pewno.
Poręba: Tak, zdecydowanie.
Buksa: Natomiast lubię wracać do podstaw – na czym polega futbol? W skrócie, żeby zdobywać bramki i wygrywać. I jeśli spojrzymy, jak Lens strzela gole, to głównie nie po stałych fragmentach, a po akcjach, w które zaangażowanych jest sześciu, siedmiu zawodników. Idziemy całą ławą i zamykamy rywali na ich połowie. Odwaga, ofensywa. Pewnie, są tutaj do tego odpowiedni wykonawcy, ale jednocześnie mają wpojone, że powinni dominować, nadawać ton grze. Według mnie to jest nowoczesne podejście do futbolu. U nas jedna drużyna je ma – Raków Częstochowa. Lubię oglądać Ekstraklasę…
Przepraszam, że się uśmiecham.
Buksa: Poważnie mówię. Lubię analitycznie patrzeć na mecze i obserwować różnice między USA, Francją a Polską. Widzieć, gdzie są one największe, a gdzie całkowicie niewielkie. I Raków gra podobnie jak Lens. Agresywnie, doskakują, odważnie, do przodu, każdy wie, co ma robić. To się dobrze ogląda. Mnie drażni, kiedy widzę zespoły cofające się i czekające na stały fragment. Wydaje mi się, że to męczy samych piłkarzy, ale muszą wykonywać wytyczne trenerów.
Trudno przychodzi wyzbycie się tego asekuranctwa w głowie?
Poręba: Łatwo, bo kiedy tutaj zacząłem podejmować ryzyko, słyszałem pochwały. Bien joue. To napędza. Przy czym też nie ma co cudować, we wszystkim musi być balans. Nie, że przy każdej okazji starasz się wykonać nie wiadomo co.
Buksa: Ale chciałbym się odnieść do samego słowa „ryzyko”. Odpowiedzialność za piłkę jest ważna na określonym obszarze boiska, a drybling na połowie przeciwnika to nie ryzyko. To chęć zrobienia przewagi. Nic więcej. Albo zrobisz, albo nie, ale nic się nie dzieje. Na pięć prób wyjdą dwie i mamy sytuację bramkową. To nie ryzyko, a próba.
Poręba: Przecież jeśli nikt nie będzie próbował, to skończy się 0:0.
Lens gra bezpośrednio.
Buksa: Bardzo. Czasem nie ma wytchnienia. Akcja przenosi się z jednej strony na drugą. Jak w tenisie. Ale to się dobrze ogląda.
Poręba: Gramy bezpośrednio, a jednocześnie potrafimy atakować pozycyjnie. Budować wielopodaniowe akcje.
Buksa: Trener chce, byśmy kontrolowali mecz od początku do końca. Wiadomo, nie zawsze się uda, ale tak mamy wpajane. Wysoki pressing, stwarzanie przewagi w bocznych strefach, bez przestojów w trakcie rywalizacji.
Skoro o rywalizacji mowa, przejdźmy do tej wewnętrznej. Łukasz, ty chyba masz najtrudniejszego człowieka do „wygryzienia”, bo kapitana zespołu Fofanę. Z tego powodu masz na koncie cztery mecze i 204 minuty.
Poręba: Wiedziałem, że gra na mojej pozycji i dla mnie to wartość, że mogę go podpatrywać. Zawsze – czy to w reprezentacjach, czy w Zagłębiu – starałem się czerpać od innych dobre zagrania. Zaszczepiać je u siebie. A tutaj generalnie mogę się dużo uczyć, jeśli chodzi o moją pozycję, nie tylko od Seko.
Kiedy był kontuzjowany, zastąpiłeś go w podstawowym składzie. Były nerwy?
Poręba: O tym, że wystąpię, dowiedziałem się jakoś dwa dni przed meczem. Rozmawiał też ze mną Seko. Powiedział mi, żebym grał spokojnie, swoje i będzie dobrze. Nerwy były, ale po prostu tak mam. Przed każdym spotkaniem odczuwam stres. Nawet sparingiem. Kiedy wychodzę na murawę, to mija. A według mnie w debiucie z Lorient mi ten stres pomógł.
W jaki sposób?
Poręba: Byłem bardzo skoncentrowany dzięki niemu, co pomogło mi dorównać zawodnikom, którzy przecież tak dobrze grali. Wydaje mi się, że mi się udało i tak ogólnie te pierwszy trzy występy były niezłe, choć sam tak do końca nigdy nie jestem z siebie zadowolony.
Generalnie byłeś chwalony.
Poręba: Tak, ale czasem byłem krytykowany, kiedy grałem dobrze, a chwalony, gdy spisywałem się słabo. Dlatego występ z Lorient był poprawny, jednak z drugiej strony, gdyby mi ktoś powiedział pół roku wcześniej, że taki mecz zagram w Ligue 1, byłbym zadowolony w 100%.
Adam, ciebie zapytam, kiedy wracasz?
Buksa: Na dziś nie jestem w optymalnej dyspozycji. Ominąłem cały okres przygotowawczy, zdążyłem zagrać kilkadziesiąt minut w czterech meczach Ligue 1 i niestety problem ze stopą powrócił. Przede mną dużo pracy, żeby wyleczyć kontuzję i dojść możliwie jak najszybciej do formy sprzed transferu do Lens.
ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK
CZYTAJ WIĘCEJ O POLAKACH ZA GRANICĄ:
- Lis: Gdybym czuł się obrażony, że nie gram z marszu, byłbym głupi
- Piotrowski: Szansa gry w pucharach zadecydowała. Nie powiedziałem ostatniego słowa
- Ma pierwszy skład, choć nie ustrzegł się baboli. Niezły start Wieteski w Clermont Foot
foto. Newspix