Reklama

Pierwszy set do zapomnienia, dwa kolejne – do powtórzenia. Siatkarze wygrali na start MŚ

Sebastian Warzecha

13 września 2025, 17:48 • 3 min czytania 2 komentarze

Miało być szybko, łatwo i przyjemnie, w końcu potężna – i tak, to słowo najlepiej ją opisuje – kadra Polski grała z Rumunią. Rumunią, która na mistrzostwa świata wracała po 43 latach. I owszem, rywale ostatnio dobrze zaprezentowali się na mistrzostwach Europy, ale różnica klas i tak powinna być widoczna. I była, ale w drugim oraz trzecim secie. Pierwszy był za to niezwykle wyrównany, a Polacy wygrali go ze sporą pomocą szczęścia.

Pierwszy set do zapomnienia, dwa kolejne – do powtórzenia. Siatkarze wygrali na start MŚ

Polscy siatkarze wygrali na start MŚ, ale mieli problemy

Nikola Grbić mówił o naszej grupie wprost: „oczekuję, że zniszczymy ich wszystkich”. Serb chciał trzech zwycięstw po 3:0 i dziś jedno takie dostał, choć mało brakowało, by jego plan popsuł się już w pierwszym secie. Mówił też o rotacjach składem w dzisiejszym meczu z Rumunią i tym, który za dwa dni – z Katarem. Jednak postąpił inaczej, bo na parkiet wyszła teoretycznie najmocniejsza szóstka. Marcin Komenda na rozegraniu, Wilfredo Leon i Tomasz Fornal jako przyjmując, Jakub Kochanowski i Norbert Huber na środku, Bartosz Kurek w ataku, a Jakub Popiwczak na libero.

Reklama

I to oni mieli problemy ze znacznie niżej notowanymi w światowym rankingu rywalami.

CZYTAJ TEŻ: „OCZEKUJĘ, ŻE ZNISZCZYMY ICH WSZYSTKICH”. POLACY PRZED MISTRZOSTWAMI ŚWIATA

Rumuni grali na początku jak natchnieni. A to asa posłał Adrian Aciobăniței, a to blokiem popisał się inny z ich reprezentantów. Nasi zawodnicy blokiem zresztą też punktowali, za to często nie mogli dobić się do parkietu atakami. Do tego fatalnie wręcz funkcjonowała nasza zagrywka. I choć szybko odrobiliśmy straty – na 13:13 – a potem wyszliśmy nawet na prowadzenie, to do końca było nerwowo. Rumuni bowiem wcale nie opadli z sił, wręcz przeciwnie. W świetnym stylu potrafili zatrzymać blokiem Leona, a potem Fornala, po czym mieli nawet piłkę setową – zresztą nie ostatnią.

Nie wykorzystali jednak ani jednej, choć sędzia początkowo przyznał im seta przy stanie… 32:31. Challenge pokazał jednak, że Polacy nie dotknęli piłki w bloku, a ta wyszła na aut. Stąd remis po 32, a dwa kolejny punkty poszły na konto Biało-Czerwonych. Ten drugi szczęśliwie – serwis Jakuba Kochanowskiego przetoczył się po taśmie i nie zareagował na to odpowiednio żaden z rywali. Wygraliśmy więc seta, choć znacznie bardziej zaciętego, niż można tego było oczekiwać.

Ale dwa kolejne były już takie, jakich się spodziewaliśmy.

Rumuni wykorzystali bowiem zapasy sił i umiejętności, jakie mieli, a Polacy podkręcili nieco tempo, jakby potrzebowali tej jednej partii, by przyzwyczaić się do gry w filipińskiej hali. Rywale popełniali błędy, z kolei nasi zawodnicy znacznie poprawili serwis i zanotowali kilka punktowych zagrywek. Szybko odskoczyliśmy więc przeciwnikom na siedem punktów, a potem przewagę jeszcze nasi siatkarze powiększyli. Ostatecznie wygrali do 15.

Trzeci set był nieco bardziej zacięty, ale Rumuni i tak nie dobili do choćby 20 punktów – uzbierali ich 19. Siłą Polaków nadal była zagrywka, z kolei u naszych przeciwników ten element – tak skuteczny w pierwszym secie – zaczął szwankować. Nikola Grbić zaczął też dawać szansę zmiennikom. A to pokazał się Szymon Jakubiszak, a to Kamil Semeniuk czy Kewin Sasak, a to wreszcie Maksymilian Granieczny.

Każdy z nich zaliczył pozytywne wejście. I ostatecznie Polacy doprowadzili do wygranej w trzech setach. Niby zgodnie z planem. Ale pierwsza partia pewnie zostanie przez Grbicia i spółkę gruntownie przeanalizowana.

Bo owszem, w grupie wszystkie mecze powinniśmy wygrać spokojnie. Ale w fazie pucharowej na tak słabą dyspozycję miejsca nie będzie.

Polska – Rumunia 3:0 (34:32, 25:15, 25:19)

Fot. Newspix

Czytaj więcej o siatkówce:

2 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama