Reklama

Trela: Organizacyjnie Stal Mielec. Koniunktura wykorzystana do maksimum

Michał Trela

Autor:Michał Trela

12 maja 2025, 09:44 • 11 min czytania 37 komentarzy

Stal Mielec nie wróciła do Ekstraklasy, by nawiązywać do czasów Grzegorza Laty, zdobywać kolejne mistrzostwa, znów grać z Realem Madryt i w pełni realizować slogan „po dawny blask”, z którym do niej szła. Jej największym sukcesem w ostatnich latach okazało się natomiast całkowite odwrócenie znaczenia powiedzonka „organizacyjnie Stal Mielec”.

Trela: Organizacyjnie Stal Mielec. Koniunktura wykorzystana do maksimum

Do opisów spadków z ligi używa się zwykle apokaliptycznej retoryki. Katastrofa. Tragedia. Koniec ery. Szuka się momentów zwrotnych, od których rozpoczęła się historia rozkładu. I przede wszystkim rozlicza się winnych trzęsienia ziemi. Jeśli na moment oderwać się od jednostkowych przypadków, trzeba by uznać, że to absurdalne. W systemach rozgrywek obowiązujących w europejskiej piłce co roku tylko z najwyższych lig spada kilkaset drużyn. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie szczeble wszystkich krajów, spadki trzeba liczyć w tysiącach. Relacjonowanie każdego z nich w kategoriach dramatu dewaluuje określenia, których się do nich używa. Bywają spadki, które faktycznie są katastrofą, tragedią, końcami epoki, mają klarowny początek i ewidentnych winowajców. Nie każdy jednak taki jest. W tym sensie spadki Śląska Wrocław i Stali Mielec, choć dokonały się w tym samym momencie, są na zupełnie innych biegunach emocjonalnej skali. A przynajmniej powinny być.

Stal Mielec i Śląsk Wrocław spadły z Ekstraklasy

O ile w przypadku Śląska, pytania, jak w ogóle mogło to się wydarzyć, są zasadne, o tyle w przypadku Stali, jeśli akurat nie jest się zaangażowanym emocjonalnie w jej losy, trzeba uznać, że w końcu musiało do tego kiedyś dojść. Warto rozmawiać, czy musiało akurat w tym sezonie. Czy nie było sposobu, by przeciągnąć obecność w elicie o rok. Albo jeszcze jeden. Docelowo jednak obecność Stali w Ekstraklasie zawsze miała datę ważności. To klub, który, ze względu na znaczenie dla regionu i polskiej piłki, udało się przenieść z historii do współczesności. Zaczęło się o nim mówić w czasie teraźniejszym, nie przeszłym. Ale to nigdy nie przestało być trochę na słowo honoru.

Ekstraklasa kolejny sezon z rzędu przeżywa frekwencyjny boom. Liczbą osób odwiedzających stadiony awansowała już do europejskiej pierwszej dziesiątki i szturmuje kolejne miejsca. Obiekty, które kiedyś wydawały się za duże, coraz częściej robią się adekwatne albo wręcz za małe. Do ligi wracają kolejne duże firmy z miast wojewódzkich. Wprawdzie w przyszłym roku nie będzie w niej Wrocławia, za to po długiej przerwie są i próbują się stabilizować Lublin i Katowice. Jeśli 20 lat temu wystarczyło mieć bogatego właściciela, by z Wronek czy Grodziska Wielkopolskiego zrobić ważne ośrodki na mapie polskiej piłki, dziś nawet nieporównywalnie większa od nich Częstochowa odczuwa poważne trudności rozwojowe, rywalizując z klubami z Warszawy czy Poznania. Bo bogaty właściciel mający duże ambicje to coraz powszechniejsze zjawisko. I znaczenie zaczyna mieć także, czy bogaty właściciel ma stadion, z którego przychody mogą go odciążyć w finansowaniu klubu, czy ma akademię będącą w stanie dopompowywać do budżetu miliony z transferów. Ekstraklasa coraz bardziej robi się zabawą dla dużych ośrodków z grubymi portfelami.

Liga Wielkomiejska

W 2004 roku w czternastozespołowej lidze występowały kluby z Wronek, Grodziska Wielkopolskiego, Płocka, Łęcznej, Wodzisławia Śląskiego, Polkowic i Nowego Dworu Mazowieckiego. Równo połowa pochodziła więc z miasteczek zamieszkałych przez sto tysięcy lub mniej osób. Tylko pięć miast wojewódzkich miało przedstawiciela w najwyższej lidze. Dwie dekady później są już tylko trzy kluby z miasteczek tej wielkości, co stanowi 17%. Dwa z nich spadną. Jasne, za moment awansuje 700-osobowa wioska, może się zdarzyć, że także około 100-tysięczna Legnica albo trochę większy Płock. Ale jeśli awans po barażach zgarnęłyby np. Polonia Warszawa lub Wisła Kraków, może się okazać, że w przyszłym sezonie niespełna 200-tysięczne Zabrze, Gliwice i Kielce będą należeć do najmniejszych ośrodków w lidze. W tym sezonie aż jedenaście z szesnastu miast wojewódzkich miało przedstawiciela w Ekstraklasie. Z tego grona odpadnie Wrocław, ale zmiana krajobrazu polskiej piłki i tak jest ewidentna. Futbol na najwyższym poziomie stał się rozrywką bardzo wielkomiejską.

Reklama

Jeśli ktoś nie ma naturalnego rezerwuaru kibiców, ale też sponsorów, z którego może czerpać, na dłuższą metę musi mieć coś, czym to nadgoni. Zagłębie Lubin gra od lat w Ekstraklasie, bo jest nierozerwalnie związane ze spółką skarbu państwa. Targają nim wewnętrznie zmiany polityczne w KGHM-ie, ale w sensie egzystencjalnym to, czy akurat rządzi PO, czy PiS dla klubu wiele nie zmienia. Wsparcie spółki dla klubu trwa na wysokim poziomie. Bruk-Bet Termalica Nieciecza awansuje do niej trzeci raz, bo taką ochotę ma jego bogaty właściciel. Krzysztofowi Witkowskiemu, z racji miejsca, w którym zbudował klub, nie udawało się na razie nawet ustabilizować pozycji w Ekstraklasie, z czym 20 lat temu kluby z Wronek czy Grodziska Wielkopolskiego nie miały problemu, ale jego pieniądze gwarantują przynajmniej, że klub z Niecieczy, nawet spadając z ligi, zawsze będzie mocnym I-ligowcem i od czasu do czasu awansuje.

W najgorszym wypadku można się ratować hojnością ratusza. W bogatej gminie Niepołomice zażyczyli sobie klubu na poziomie centralnym, a że wyjątkowo dobrze trafili z trenerem, niespodziewanie dla samych siebie po latach dotarli nawet do Ekstraklasy. W Płocku, gdy skończył się, podobny kiedyś do Lubina, związek klubu z lokalną spółką skarbu państwa, z ratunkiem przyszło dotujące Wisłę miasto. Piast na poziomie Ekstraklasy od zawsze funkcjonuje jako klub miejski, podobnie jak Podbeskidzie Bielsko-Biała, które też przewijało się przez najwyższą ligę. Górnik Zabrze na garnuszku miasta nie jest od zawsze, ale od dawna. Przy czym w przypadku klubów z województwa śląskiego mowa już o miastach 200-tysięcznych z ludnego i silnego gospodarczo regionu.

Czekanie na najgorsze

Gdzie w tym łańcuchu pokarmowym jest miejsce Stali Mielec? Klubu z 60-tysięcznego miasta, mającego stadion spełniający wymogi, ale niepozwalający naprawdę zarabiać na dniu meczowym, nieutrzymywanego przez dotacje miejskie i pochodzącego z jednego z najuboższych regionów. Niemającego akademii ani miliardera, który z własnej kieszeni wypełniałby ewentualne dziury w budżecie. Owszem, Stal była w poprzednich latach beneficjentem korzystnej dla niej sytuacji politycznej, gdy opiekował się nią wpływowy wtedy europoseł rządzącej wówczas partii, co przyczyniło się do przekierowania strumienia państwowych pieniędzy z Bełchatowa na Mielec, ale takie układy jeżdżą na pstrym koniu. Zmieniła się władza, spadły możliwości działania mecenasa, więc i kurek z pieniędzmi zakręcono. Czy to w ramach politycznej zemsty, by nie wspierać tego, na co łożyła poprzednia władza, czy to w ramach zdroworozsądkowej kalkulacji: co PZU, czy PGE realnie zyskuje na utrzymywaniu Ekstraklasy w Mielcu? W każdym razie wiadomo było, że prosperita nie potrwa wiecznie.

Działania w poprzednich latach wskazują, że rządzący klubem wiedzieli, że siedzą na beczce prochu. Nigdy nie uwierzyli, że są w pełni bezpieczni. Nigdy nie odetchnęli, że teraz to już z górki. Pieniądze, jakie otrzymywali za kolejne lata spędzone w Ekstraklasie, chomikowali na lokatach, by być przygotowanym na czarną godzinę. Jeśli akurat udawało się sprzedawać piłkarzy za absurdalnie wysokie, jak na klub z dołu tabeli, kwoty, tym więcej można było przeznaczyć na poduszkę bezpieczeństwa. Próbowali zastosować ucieczkę do przodu, czyli zmienić układ sił w mieście poprzez start prezesa klubu Jacka Klimka w wyborach na prezydenta Mielca. Równolegle aktywnie szukali inwestora zdolnego pociągnąć dalej wózek, zanim nadejdzie najgorsze. W obecnym sezonie, gdy już spółki skarbu państwa zgodnie z przewidywaniami zakończyły finansowanie klubu, pytanie, z czego Stal Mielec tak właściwie żyje, byłoby w pełni zasadne. To, że przez cały okres do spadku była wypłacalna i otrzymała licencję na kolejny sezon bez nadzoru, faktycznie było ewenementem. Klimek nie miał wyczucia marketingowego, chełpiąc się tym w momencie spadku z ligi, ale co do zasady, miał rację. To faktycznie ewenement, że w tych okolicznościach Stal spada jako finansowo zdrowy klub.

Kibica ma oczywiście prawo to nie interesować, a że spadek z ligi nie jest nigdy miły, pojawia się naturalna w takich momentach chęć rozliczeń. Trenerów zwalniano na bieżąco, więc do końca nie wiadomo, na którym ogniskować złość. Na obecnym, który nie wygrał meczu, ale przyszedł dopiero na samą końcówkę? Na poprzednim? A może jeszcze poprzednim? Bo przecież nie na dyrektorze sportowym, którego z oszczędności w Mielcu nigdy nie było. Obrywa więc głównie prezes, od lat będący twarzą klubu. Odkąd przed rokiem ruszył w politykę, a jego relacje z byłym mecenasem zrobiły się chłodne, obrywa mocniej, ale taki już urok świata, w który spróbował wejść. Ale choć w Stali niewątpliwie stracili w tym sezonie szczęśliwą rękę do sportowych decyzji, która ratowała ich w poprzednich latach i popełnili w tej kwestii wiele błędów, polowanie na czarownice akurat tam niekoniecznie jest dobrym pomysłem.

Reklama

Nieodwracalnie dojrzały kręgosłup

Sportowo Stal, odkąd po burzliwym pierwszym sezonie w kiepskim stylu utrzymała się w lidze, bardzo silnie bazowała na kręgosłupie złożonym z doświadczonych i solidnych ligowców. Obronę trzymali Mateusz Matras i Krystian Getinger, drugą linię w kwestii zabezpieczenia defensywy Piotr Wlazło, a w dziale tworzenia sytuacji Maciej Domański. Po dołożeniu do nich dobrego bramkarza i napastnika okazywało się, że połowa podstawowej jedenastki prezentuje przyzwoity poziom. Nawet jeśli druga połowa go nie gwarantowała, wystarczało to na przedłużanie pobytu w lidze o kolejny rok. Zwłaszcza że Getinger i Domański dobrze bili stałe fragmenty gry.

Piotr Wlazło i Mateusz Matras

Ryzyko zawsze jest jednak takie samo. Jeśli kręgosłup się starzeje, a inne ogniwa co roku się wymienia, nie dając szans, by ktoś inny zaczął wchodzić w rolę lidera, drużyna może się stawać coraz słabsza. Cała czwórka mieleckich senatorów jest już nieodwracalnie dojrzali, najmłodszy z nich w tym roku skończy 35 lat. To naturalne, że każdy stawał się o kilka procent słabszy. Nie ma przypadku w tym, że dwaj z trzech trenerów Stali starali się w tym sezonie rezygnować z któregoś z weteranów. Janusz Niedźwiedź zaczął wątpić w Matrasa, Ivan Djurdjević w końcówce starał się walczyć bez Getingera i Domańskiego, co kiedyś byłoby nie do pomyślenia.

Musiał się przy tym trafić sezon, w którym bramkarz Stali akurat nie okazał się gwiazdą ligi, a sprowadzani napastnicy nie wypalą. W Mielcu opierali politykę sportową na agencie Romanie Skorupie, który przyniósł do klubu wielu dobrych piłkarzy i sporo pieniędzy. Ale nigdy, żaden agent, żaden klub, nie ma monopolu na sprowadzanie gwiazd i trafianie ze wszystkimi transferami. Tym razem okazało się, że Jakub Mądrzyk obniżył poziom po Mateuszu Kochalskim, a numerem jeden w ataku musiał zostać Łukasz Wolsztyński, w poprzednich latach budżetowy superrezerwowy i w tej roli bardzo pożyteczny. Ale nie napastnik, którym można tydzień w tydzień straszyć Ekstraklasę. Do tego dochodziły nietrafione zmiany trenerów, potęgujące miszmasz w kadrze. Stal miała szerokie grono zawodników, z którego jedni nie pasowali poprzedniemu trenerowi, inni następnemu, a jeszcze inni byli wiecznie niegotowi, więc na boisku notorycznie brakowało argumentów. Jeśli w poprzednich latach kontrowersyjna teza prezesa Klimka, że dyrektor sportowy nie jest mu do niczego potrzebny, jakimś cudem się broniła, obecny sezon pokazał, że dyrektorzy sportowi jednak się przydają. Choćby po to, by uniknąć chaosu, w jaki wpadała Stal kolejnymi decyzjami.

Czekanie na zmianę realiów

W dalszym ciągu był to jednak chaos wyłącznie sportowy, za który rachunek przyszedł w ten weekend. Kontrakty, jakie zawierano w Mielcu, cały czas brały pod uwagę możliwość spadku. W kolejnym sezonie będą więc budować zespół praktycznie od zera. Nie mając jednak żadnych zobowiązań i nie ciągnąc za sobą ogona z tłustych ekstraklasowych lat, jak wielu, którzy nagle lądują w I lidze. Na pewno nie będzie łatwo sklecić od zera silny zespół, zostając nagle ze znacznie mniejszymi środkami z praw telewizyjnych. Ale samo to, że będzie można go klecić od zera, a nie na minusie, dostosowując go do nowych realiów, już jest jakimś zwycięstwem. Inaczej, niż mówiono w Mielcu w poprzednich latach, tym razem spadek nie zagraża istnieniu klubu, nie powoduje jego bankructwa. Oznacza po prostu spadek do niższej ligi. Coś, co każdego roku zdarza się tysiącom klubów.

To oczywiście nie oznacza, że spadek Stali będzie bezbolesny. Wręcz przeciwnie. Realia z roku na rok są dla takich klubów coraz trudniejsze. Jeśli nic się w sensie jego miejsca w łańcuchu nie zmieni, Mielcowi będzie bardzo trudno wrócić do Ekstraklasy. Być może kiedyś klub dorobi się fantastycznej akademii, wybory państwowe albo lokalne wygra opcja, która znów da tamtejszemu klubowi większe finansowe pole manewru, czy pojawi się nowy właściciel, który akurat Mielec uzna za idealne miejsce do budowania wielkiej piłki. Dopóki się to jednak nie stanie, najważniejsze, by jakoś dryfować, utrzymywać się na powierzchni, nie popaść ponownie w otchłań niższych lig i czekać na lepsze czasy. Stal bardzo dobrze wykorzystała okienko korzystnego dla siebie układu gwiazd. Teraz musi czekać na kolejne. Kluby takie jak ona wciąż mogą grać w Ekstraklasie i nawet osiągać pewne sukcesy. Nie mają jednak żadnego marginesu błędu. Muszą wycisnąć maksimum z własnych możliwości i liczyć, że ktoś, kto ma większe, będzie popełniał błędy. Jeśli jedna z tych rzeczy akurat się nie wydarzy, spadek jest nieuchronny.

WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI NA WESZŁO:

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

To będzie nowy klub Fabiańskiego? Został tam zaoferowany

Kamil Warzocha
0
To będzie nowy klub Fabiańskiego? Został tam zaoferowany

Ekstraklasa

Komentarze

37 komentarzy

Loading...