Przeprowadźmy pewien eksperyment. Puśćcie komuś mecz Radomiaka w Gliwicach i po ostatnim gwizdku powiedzcie mu, że ten sam zespół tydzień wcześniej z kandydatem do mistrzostwa Polski zagrał tak, że być może rozstrzygnął kwestię tytułu. Nie ma osoby, która w to uwierzy. I nic dziwnego, że nie ma.
Gdyby do zrelacjonowania tego widowiska podejść tak, jak piłkarze Radomiaka podeszli do pierwszych czterdziestu pięciu minut, połowa tekstu byłaby pusta. W teorii to goście mieli o co grać. Wiadomo, że widmo spadku w ich przypadku było tylko teoretyczne, ale jednak jakieś było. W klubie rzucili zresztą dodatkową premię za miejsce w tabeli na koniec sezonu, żeby powalczyć o awans o dwie, trzy pozycje w stawce.
Piast nie dość, że jest już utrzymany, to jeszcze zmienia trenera, więc nie powiemy nawet, że zawodnikom zależy na tym, żeby pokazać się przełożonemu. Tym gorzej dla gości z Radomia, że w Gliwicach to gospodarze wyglądali na tych, którzy bardziej chcą.
Ekstraklasa. Piast Gliwice — Radomiak Radom 0:0 (0:0)
Bardziej, ale nie, żeby jakoś wybitnie. W gruncie rzeczy obejrzeliśmy mecz, w którym były może dwie ciekawsze, emocjonujące sytuacje. Na pewno wtedy, gdy Tiho Kostadinov walnął z powietrza, z ostrego kąta, po podaniu w pole karne. Nie było tak, że piłka minęła bramkę o centymetry, ale uznajmy, że wywołało to jakąś reakcję u przeciętnego odbiorcy. Albo wtedy, gdy Rafael Barbosa kopnął przed siebie i Capita pościgał się z Akimem Zedadką. Pojedynek tej dwójki od początku pachniał jak świeża bazylia. Najszybszy piłkarz ligi i jeden z szybszych obrońców w stawce. Efekt był taki, że Capita Zedadkę wyprzedził, strzał oddał, ale Algierczyk sprawił mu na tyle duży kłopot, że wyszło z tego uderzenie typu szczur obok słupka.
W porządku, na koniec jeszcze Patryk Dziczek celował po widłach, Thierry Gale obił obramowanie, ale powiedzmy, że chodzi o sytuacje, w których powstał chociaż minimalny kociołek w polu karnym. Dolary przeciwko orzechom, że ktokolwiek oglądał to spotkanie, bo po prostu chciał rzucić okiem na Ekstraklasę i nie kibicował żadnej ze stron, nawet do tego momentu nie dotrwał. Nikt, kto nie jest masochistką, nie został przed telewizorem dłużej niż godzinę. I tak dobrze, że nie zrezygnował po tym, jak Maciej Kikolski pięćdziesiąty raz kopnął piłkę na aut.
Pewnym kuriozum jest, że Radomiak może się po tym spotkaniu pochwalić, bo w końcu pierwszy raz za kadencji Joao Henriquesa zachował czyste konto. Jeśli jednak trener będzie chciał brnąć w tę narrację, pokłóci się z rozumem i godnością człowieka, zgrzeszy. Beznadzieja w ofensywie przykryła jakiekolwiek plusy występu jego drużyny. Nie pomagało nic, ani to, że druga linia była bardziej ofensywna niż zwykle, ani to, co pomagało zwykle, czyli ławka rezerwowych. Ok, gdy Roberto Alves wszedł na boisko, to coś drgnęło, bo on sam w parę chwil oddał dwa niezłe strzały, ale kolejne już nie nadeszły.
I chyba na tym wypada zakończyć, bo po takim spotkaniu ciężko nawet lać wodę. Mecze Piasta do końca sezonu można byłoby w zasadzie rozstrzygnąć tak, jak kiedyś grało się sezony w starych FIFACH. Szybka symulacja i po sprawie. Nikt nie powie nam, że z Motorem i Górnikiem będzie to wyglądało inaczej, a i wypad do Poznania na mecz z Lechem nie zwiastuje heroicznej walki o wynik.
Z Radomiakiem zrobilibyśmy to samo, gdyby nie fakt, że gra jeszcze z Pogonią i Stalą, więc ma to jakieś znaczenie dla końcowych rozstrzygnięć na górze i na dole.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Lech rozjechał i zmasakrował Puszczę. Tak powinien grać mistrz Polski!
- Czołowe kluby chcą reprezentanta kraju. Wiemy, jakie ma oczekiwania
fot. Newspix