Bartosz Zmarzlik ma na koncie już pięć tytułów mistrza świata. W tym sezonie powalczy o kolejny. Jeśli go zdobędzie, znajdzie się w elitarnym gronie trzech zawodników, którzy tego dokonali. Zostanie też pierwszym, który wygrywał cztery mistrzostwa z rzędu. Jest o co walczyć i choć rywale nie odpuszczą, to oni muszą gonić Polaka, a nie odwrotnie. A czy dogonią? I kto może to zrobić? A także jakie zmiany czekają nas w cyklu Grand Prix? I na co stać drugiego Polaka w stawce, Dominika Kuberę?

Trzy tytuły mistrza świata z rzędu i pięć z sześciu ostatnich – tyle zgarnął Bartosz Zmarzlik. Na starcie kolejnego sezonu Bartek przymierza się do tego, by po raz pierwszy zdobyć mistrzostwo świata w wieku 30 lat. Urodziny świętował niedawno, choć bez szaleństw. Szaleć będzie mógł – być może – na koniec sezonu.
O ile finiszować będzie tak, jak w ostatnich trzech latach.
Bartosz Zmarzlik powalczy o szóste mistrzostwo świata. Rusza cykl Grand Prix
Zmarzlik wciąż faworytem
Polski mistrz w tym momencie nie walczy już o to, by jakkolwiek zapisać się w historii. Walczy o to, by być w niej najlepszym zawodnikiem w dziejach. Więcej tytułów mistrza świata mają od niego tylko Tony Rickardsson i Ivan Mauger – obaj po sześć. Jeśli Zmarzlik na koniec roku znów będzie złoty, dorówna im. A w pewnym sensie nawet odjedzie – nikt wcześniej nie był bowiem mistrzem cztery razy z rzędu.
Czy jednak po tylu latach dominacji Zmarzlik nadal będzie faworytem i zdobędzie tytuł?
– Tak, choć nie mam co do tego stuprocentowej pewności – mówi nam Michał Łopaciński, ekspert i komentator Canal+. – Konkurencja nie śpi, apetyty są u niej coraz większe. Jak zwykle groźni będą też Duńczycy. Z roku na rok jest trudniej. Rywale się go uczą, czytają, próbują znaleźć słabe strony. Bartek musi mieć twardą skórę, założyć zbroję. Ale zawsze jest możliwość, że w tej jego zbroi ktoś w końcu znajdzie nieszczelność.

Bartosz Zmarzlik. Fot. Newspix
Sam Bartek, w rozmowie z „Faktem” nie ukrywał, że jest głodny ścigania. Szczególnie że – jak na żużlowca na najwyższym poziomie – nadal ma mało lat.
– Kocham jeździć, kocham motoryzację, kocham motory. Chce mi się w tym spełniać. Wciąż. Sprawia mi to ogromną radość i chcę w tym uczestniczyć. Z motywacją nie ma problemu. Wiadomo, że są lepsze i gorsze dni, aczkolwiek to są wyzwania, które życie stawia i trzeba stawić czoła tym trudniejszym chwilom. W sumie to też jest pewnego rodzaju motywacja, że nie zawsze jest tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Żużel to sport, który kocham od dziecka. Więc to wszystko jest proste, bo co innego miałbym robić? A że przy okazji całkiem dobrze mi to wychodzi, więc nuda i brak celów na przyszłość mi nie zagraża!
Motywacji Zmarzlikowi więc nie brakuje. Pytanie, jak z jego formą. W klubie na razie jest bardzo dobrze. Bartek jest najlepszym jeźdźcem Ekstraligi – w czterech meczach i 18 biegach zdobywa średnio 2,556 punktu na bieg (statystyki za oficjalną stroną Ekstraligi). Jednak poprzedni sezon Grand Prix pokazał nam, że Bartek miał swoje problemy, kilkukrotnie zaliczał bowiem gorsze występy, a nawet eksperymentował z silnikami, widząc, że te, z których na co dzień korzystał, nie działały najlepiej.
Inna sprawa, że miał dwa okresy, gdy był niezwykle regularny – od drugiego do piątego GP nie schodził z podium, a w ostatnich trzech był dwukrotnie najlepszy i raz drugi. I to właśnie ta regularność była kluczem, bo żaden z jego rywali takiej nie osiągnął.
I jeśli o to w wykonaniu Bartka chodzi – powinniśmy być spokojni. Zmarzlik jest na co dzień wręcz piekielnie stabilny pod kątem formy. Pytaniem pozostaje, jak wyglądać będą jego przeciwnicy.
Rywali jest kilku. Ale najpoważniejszych brakuje
Osiem podiów i trzy zwycięstwa. To przywoływane już statystyki Bartosza Zmarzlika z zeszłego sezonu. Do tego trzykrotnie wylądował poza podium. Nawet jeśli miał problemy w fazie zasadniczej Grand Prix, to w półfinałach i finale zwykle było co najmniej bardzo dobrze. A jego najpoważniejsi rywale? Cóż, żaden nie zbliżył się do tego poziomu.
Spójrzmy na nich zresztą, w kolejności, w jakiej uplasowali się w klasyfikacji generalnej za plecami Bartka:
- Robert Lambert – pięć podiów, w tym jedno zwycięstwo.
- Fredrik Lindgren – sześć podiów, w tym jedno zwycięstwo.
- Daniel Bewley – trzy podia, w tym jedno zwycięstwo.
- Martin Vaculik – dwa podia, w tym dwa zwycięstwa.
- Jack Holder – dwa podia, w tym jedno zwycięstwo.
Grand Prix wygrywali jeszcze Mikkel Michelsen i Jason Doyle. O tym ostatnim mówiło się nawet, że może zagrozić Zmarzlikowi, ale w czasie Grand Prix Wielkiej Brytanii był ofiarą fatalnego wypadku i wypadł na resztę sezonu. Reszta zawodników jeździła z kolei na tak równym poziomie, że dzieliła się i podiami, i wygranymi. I Zmarzlik, który ponadto wyrastał, spokojnie im odskoczył, zostając mistrzem świata po raz piąty w karierze.
Czy tym razem ktoś jednak wybije się ponad resztę stawki?
Większość stawia na Roberta Lamberta. Z prostego powodu – to wicemistrz świat i gość o wielkim potencjale. Jason Doyle też może chcieć się odkuć za to, co stało się w zeszłym sezonie. Wielkie możliwości mają również Fredrik Lindgren i Dan Bewley. Generalnie: prochu tu nie wymyślimy. Najpewniej będzie to któryś z nich.

Robert Lambert. Fot. Newspix
I to właściwie wszyscy, którzy – na papierze – mogą poważnie zagrozić Zmarzlikowi. Choć tak naprawdę powinno tu być jeszcze dwóch gości. Mowa o Artiomie Łagucie i Emilu Sajfutdinowie, dwóch znakomitych zawodnikach, którzy w mistrzostwach świata jeździć nie mogą, bo zbanowani są Rosjanie. Jest tu jednak haczyk: obaj mają polskie obywatelstwa (Emil od 2009, a Artiom 2020 roku) i mogliby jeździć na polskiej licencji. Ale na taki myk władze światowej federacji też nie zezwalają.
A to – wydaje się – jednak nie w porządku. Mówi Łopaciński:
– Skoro Emil i Artiom są Polakami, to powinny im przysługiwać te same prawa. Chłopaki mają polskie obywatelstwo i uważam, że słusznie, bo na nie zasługują, a cierpią jedynie z powodu narzuconej odpowiedzialności zbiorowej. Mieliśmy w przeszłości w reprezentacji na przykład naturalizowanych zawodników w zapasach, mieliśmy i mamy zawodników z Azji w tenisie stołowym, dlaczego więc nie ich w żużlu? Artiom i Emil są już bardziej nasi niż „ichniejsi”. W dodatku mistrzostwa świata zyskałyby na kolorycie. Bo uważam, że tych dwóch dżentelmenów jest poziomem najbliżej Bartka. Chciałbym, by jeździli i nie miałbym problemy z tym, by reprezentowali Polskę, ale też z tym, żeby jeździli na neutralnej licencji. Musimy spojrzeć na człowieka. A jeżeli ktoś uważa, że ta dwójka firmuje swoimi twarzami ludobójstwo, to musiał się mocno uderzyć w głowę.
W tej edycji mistrzostw obaj jednak nie wystartują. Znowu. Bo od 2021 roku – gdy Łaguta został mistrzem świata – w stawce ich już nie ma. A faktycznie, wydaje się, że to oni najbardziej mogliby Zmarzlikowi zagrozić. I możliwe, że rywalizacja byłaby znacznie bardziej interesująca. Ale co zrobić – Rosjan, nawet z polskim obywatelstwem, nie ma. A więc zostają Lambert, Bewley, Doyle czy Lindgren. I to któryś z nich musi postarać się o detronizację Bartosza.
No chyba że ktoś wyskoczy.
A może ktoś z drugiego szeregu?
Kandydatów widzimy dwóch. A jeden z nich nawet by nas ucieszył. Mowa bowiem o Dominiku Kuberze, na którego stawia część ekspertów, choć on sam raczej tonował nastroje, powtarzając, że w tym sezonie po prostu chce jeździć dobrze i się uczyć. Jak to widzi Michał Łopaciński?
– Wiem, że stać go na medal. Jednak nie wiem, czy na złoto. Gdyby mi się miało coś tu przyśnić, to przyśniłby mi się na pewno brąz. To jest na sto procent w jego zasięgu. A kolejne kolory medali to zależy już od „tego czegoś”. On to na pewno ma, ale pytanie, czy zdoła to pokazać. Wiesz, to te wszystkie imponderabilia, które towarzyszą startowi w mistrzostwach świata. Absolutnie ma jednak na pewno warunki, możliwości, talent i sprzęt na to, by włączyć się do walki o medale. Ma też regularność. Oczywiście to wczesny etap przewidywań, jeszcze przed pierwszym turniejem, ale biorąc pod uwagę to, jaki ma start sezonu, to jest to zawodnik niezwykle powtarzalny. Możliwe, że obecnie najbardziej ze wszystkich, którzy biorą udział w mistrzostwach świata.

Dominik Kubera. Fot. Newspix
Drugie nazwisko? Brady Kurtz. Żużlowy rockandrollowiec, gość gotowy na wszystko. Raz bieg zawali, raz wygra w fenomenalnym stylu. Prawdziwy Australijczyk, często jeździ w szalony sposób, ale zwykle przynosi mu to świetne wyniki. Ostatnio głośno było o nim, jak w ligowym meczu kompletnie zdemolował Zmarzlika w bezpośrednim pojedynku, odjeżdżając mu o dobrych 30 metrów. To było takie wydarzenie, że rozłożono je zresztą na czynniki pierwsze, podobnie jak ich pojedynki przez cały mecz.
A więc mogliśmy się dowiedzieć, że Kurtz jechał ze średnią prędkością 122,5 km na godzinę, a Zmarzlik – 118,3. Że trzy razy pod taśmą lepszy był Australijczyk. Że zwykle rozwijał prędkości od 2 do 4 kilometrów na godzinę lepsze od Bartka. I tak dalej, i tak dalej. Przy okazji Brady jest też reklamą dla Ashleya Hollowaya, jednego z najlepszych tunerów silników na świecie, który od lat „rywalizuje” z Ryszardem Kowalskim, u którego silniki zamawia Zmarzlik.
– Robi show. Jedzie świetnie, ale nie jest to dla mnie żadne zaskoczenie. Z Bradym jeździłem już w lidze szwedzkiej. Widziałem, jak prowadzi motocykl i przypuszczałem, że prędzej czy później będzie to czołowy zawodnik. Teraz wszystko sobie poukładał, jedzie mega-skutecznie. Należy mu się wielki szacunek – mówił Zmarzlik po wspomnianym wrocławskim meczu.
Jednak czy Brady w stawce mistrzostw zdoła być tak regularny, jak w jednym ligowym meczu? No właśnie, to ważne – to był tylko jeden mecz, co podkreśla Łopaciński.
– Z takimi przewidywaniami trzeba ostrożnie. Była już kiedyś historia Jonasa Jeppesena, który po jednym dobrym meczu został zaangażowany w Ekstralidze, a skończyło się to kiepsko. Ale tak, Brady jeździ bez kompleksów. To jest Australijczyk, kangur, który będzie skakać do góry. Pytanie czy wystarczy mu powtarzalności. Jeśli zapanuje nad tym australijskim kontrolowanym chaosem – który czasem tym żużlowcom szkodzi – to może walczyć o medale z tym swoim kangurzym stylem.
Część ekspertów dodaje do tej dwójki jeszcze jedno nazwisko – Andersa Thomsena, który, podobnie jak Kubera i Kurtz, do cyklu GP awansował przez Grand Prix Challenge, turniej, z którego przepustkę do mistrzostw świata dostawało czterech najlepszych zawodników (dostał ją jeszcze Max Fricke).
Jednak Thomsen to już gość obecnie nawet nie z drugiego, a z trzeciego szeregu, który w cyklu GP owszem, stał dwa razy na podium, ale w latach 2021 i 2022 (w tym drugim przypadku nawet wygrał). Z kolei w 2023 jeździł bardzo słabo, z cyklu wypadł i wraca teraz. Co więc pokaże – nie mamy pojęcia. Potencjał, oczywiście, tkwi w nim spory. Ale czy zdoła go zaprezentować, przekonamy się dopiero z czasem.
Terminarz i format, czyli zmiany
Utrudnić życie Bartoszowi Zmarzlikowi finalnie mogą jednak nie tylko rywale. Możliwe, że zrobi to nowy format zawodów. Odmieniono kwalifikacje i sprinty, ale przede wszystkim – fazę play-off właściwego Grand Prix. W nowej wersji dwóch najlepszych żużlowców fazy zasadniczej Grand Prix kwalifikuje się bezpośrednio do finału. Ośmiu kolejnych walczy o pozostałe dwa miejsca – dzieli się ich na dwa biegi po czterech zawodników, do finału wchodzi tylko zwycięzca każdego z nich. Innymi słowy: będzie trudno. Stąd miejsce w czołowej „2” zawodów będzie bardzo pożądane.
I to może zmartwić Polaka. W zeszłym sezonie w TOP 2 rundy zasadniczej Zmarzlik był bowiem trzykrotnie. Rok wcześniej – tylko dwa razy.
A przecież w terminarzu ukrytych jest jeszcze pięć sprintów – trochę jak w Formule 1 – które wielu punktów nie dają, ale mogą się okazać cenne na koniec sezonu. W nich Polak też raczej wypadał blado, jego specjalnością jest ściganie się w samym Grand Prix. Generalnie: to wszystko może okazać się dużym atutem po stronie jego przeciwników.
Inna sprawa, że jest jeszcze opcja odwrotna: TOP 2 danego Grand Prix może przecież czekać na swój finał dobre pół godziny, a w skrajnych okolicznościach nawet 50 minut. Spadnie adrenalina, z człowieka zejdzie napięcie, a nagle będzie musiał wrócić na tor. Kto wie, czy nie okaże się to utrudnieniem dla najlepszych zawodników fazy zasadniczej.
– Co o tym myślę? Powiem łaciną: pecunia non olet. To na pewno. Wiadomo, że to ma służyć zarabianiu pieniędzy, marketingowi. Widziałem sporo komentarzy negatywnych nie tylko z Polski, ale i anglojęzycznych. Są nawet ortodoksi, którzy chcieliby powrotu starego eliminatora, ale to już przesada. Zobaczymy, ja jestem ciekaw, choć sceptyczny. Dajmy temu szansę. Nie powiem w stu procentach, że mi się to nie podoba, bo tego jeszcze nie widziałem. Bardziej jestem ciekaw tych eliminacji, czyli tego, co będzie się działo przed Grand Prix. Tam są dwa treningi, potem rundy eliminacyjne, robienie z tego nieco Formuły 1. Brzmi to dziwnie, niepokojąco, ale może będzie to coś ciekawszego, co ożywi te treningi dla zawodników? Patrzę na to… z krytyczną otwartością, tak to ujmę – mówi Łopaciński.
Krytycznie można patrzyć z pewnością na przydział miejsc startowych. Już w dotychczasowych półfinałach trudno było o to, by wygrał ktoś z pola, które nie „niosło”. Teraz zawodnicy z miejsc 9-10., wybierający ostatni, niby dostaną dodatkową szansę na awans dalej, ale w większości przypadków będzie to szansa iluzoryczna. No ale cóż – może faktycznie doda to emocji.
A może nie. I tylko utrudni życie zawodnikom. Zobaczymy z czasem.
Przekonamy się też, jak wypadnie terminarz. Z konieczności jest w nim 10 zawodów, z konieczności też dwukrotnie – dzień po dniu – Manchester. W tym roku zresztą kalendarz Grand Prix pędzi jak szalony, bo w półtora miesiąca przejechanych zostanie sześć rund i cztery z pięciu sprintów. Ogółem do końca czerwca będziemy wiedzieć już, kto liczy się w walce o mistrzostwo, a kto może o nim tylko pomarzyć. I dopiero wtedy wszystko zacznie się rozciągać, bo ostatnia runda mistrzostw – w duńskim Vojens – to dopiero 13 września.

Kalendarz SGP 2025. Fot. SGP/Facebook
Trzy razy w tym czasie zawitamy do Polski. 17 maja na Stadion Narodowy w Warszawie. 21 czerwca do Gorzowa Wielkopolskiego. A 30 sierpnia – na przedostatnie Grand Prix – do Wrocławia. I dobrze, że Polski jest sporo. Bo Bartek Zmarzlik pojedzie na co najmniej dwóch dobrze znanych sobie torach. Dwóch, bo Stadion Narodowy to nie jest miejsce, na którym czuje się najlepiej – jeszcze tam nie wygrał.
Podobnie takim miejscem nie jest Manchester, gdzie wystartuje dwukrotnie. Ale sprawa jest prosta, jak mówi Łopaciński:
– Jak chcesz być mistrzem świata po raz szósty, to nie ma dyskusji o tym, że coś ci sprzyja albo nie sprzyja. Kalendarza nikt nie ułoży pod Bartka.
Zresztą sam Zmarzlik najlepiej o tym wie. Swoje już powygrywał, pięciokrotnym mistrzem świata w dziejach było tylko czterech zawodników, a on jest w tym gronie. I, jak mówił, na łamach „Faktu”:
– Co będzie kluczowe? Jak co roku – szybka jazda i systematyczność przez cały sezon. Planowanie, szybkie reagowanie na to co się dzieje wokół nas. Bo jest oczywiste, że nie każdy turniej wyjdzie idealnie. Na pewno w pewnym momencie przyjdzie zmęczenie. Dojdą pewnie też problemy techniczne. Tak było m.in. rok temu, kiedy miałem też kilka upadków – to nie pomaga. Ale jestem dumny z mojego teamu, że potrafiliśmy się szybko pozbierać i zrealizować to, o czym marzyliśmy.
***
Pierwsze Grand Prix tego sezonu rozpocznie się w sobotę o 19 w niemieckim Landshut.
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj więcej na Weszło:
- Jan-Krzysztof Duda: “Szachy przestały mi sprawiać radość” [WYWIAD]
- Pływał, podniósł pół tony i dopingował go Schwarzenegger. Eddie Hall, pogromca Pudziana
- Geniusze, rywale, wrogowie i przyjaciele. O zmaganiach Prosta z Senną
Fot. Newspix