Nie jest łatwo typować rozstrzygnięcia meczów Ekstraklasy, ale Stal z Koroną to wyższa szkoła jazdy, bo cholernie trudno było przewidzieć, w którą stronę to pójdzie. Stany średnie naszej ligi, obie drużyny z jakimś argumentami, obie z problemami, starcie kompletnie bez faworyta. Czasem z takiej tajemnicy wychodzi też coś ciekawego, boiskowe show, ale cóż… Nie tym razem.
W pierwszej połowie: zero celnych strzałów.
Czasami można się zastanawiać, co piłkarze potrafią robić innego na boisku, niż kopać w ten cholerny prostokąt. 45 minut to przecież nie tak mało – ileż rzeczy można osiągnąć w tym czasie. Na przykład ugotować dobry obiad, no da się, a sporo to pracy: zmieszać, zamieszać, wstawić do piekarnika, doprawić, cholera wie, co jeszcze.
To chyba trudniejsze niż piłka skierowana w bramkę, ale cóż: zawodnikom się nie udało.
Oczywiście, ktoś zauważy, że obie ekipy wcale nie siedziały w okopach, tylko chciały strzelać, bo blisko był Kądzior z rzutu wolnego, Esselink, po wrzutce Kądziora zresztą, Fornalczyk miał niedaleko z pomocą rykoszetu… Zatem: coś się działo.
Ale jednak na końcu widzieliśmy to wstydliwe zero.
W drugiej połowie coś się ruszyło, to znaczy piłkarze znaleźli mapę, która wiodła do światła bramki, ale czy – paradoksalnie – tę część gry oglądało się jakoś specjalnie lepiej? Trochę tak, ale bardzo nie, trudno się zachwycać marnym strzałem Remacle’a, który w równie marny sposób wypluł Mądrzyk, z kolei Beauguel był bliski szczęścia po próbie z piątego metra (wtedy Stal miała pięć minut mocniejszego ciśnięcia).
Ale wisienką na tym kwaśnym torcie był gol.
Gol, który podsumowuje ten mecz idealnie.
Strzał Fornalczyka, piłka odbija się najpierw od jednego, potem od drugiego piłkarza Stali i wpada do siatki. Właśnie na takie rozstrzygnięcie ten mecz zasługiwał – brzydkie, przypadkowe, farfoclowate. Jeśli jedna albo druga drużyna potrafiłaby rozklepać swojego rywala trzema podaniami z pierwszej piłki, znaczyłoby to tyle, że ktoś usiadł na pilocie i zmienił kanał. Jeśli byłoby to piękne uderzenie – nie, nie, na szczęście też trzeba zasłużyć.
To musiało być coś takiego jak średni strzał i dwa odbicia od przeciwnika.
Natomiast – trzeba to podkreślić – przypadku nie ma w wynikach Korony. Ona po prostu w lidze nie przegrywa, co kolejkę łapie punkty, czy to trzy, czy to jeden. Duża praca trenera Zielińskiego. Wielu innych szkoleniowców rozkładałoby ręce, że z takimi piłkarzami nic się nie da zrobić, a ten po prostu robi swoje i zmierza do utrzymania Kielc w tej naszej umownej elicie.
Zmiany:
Legenda
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Kim jest przyszły właściciel Korony Kielce?
- Wisła Kraków prawie przekręcona przez sędziów
- Widzewowi tym razem sprzyjało szczęście
Fot. Newspix