Ekstraklasa jest naszpikowana historiami, które się wydarzyły, choć teoretycznie nie miały prawa. Rozczarowanie jednej rundy notorycznie jest objawieniem kolejnej. I odwrotnie. Nawet jednak tu nieczęsto zdarza się, by ktoś wyplątał się z tak trudnego położenia, w jakim jest obecnie Śląsk. Skala trudności zadania Antego Simundży zaczyna wymagać wyczynów, które wspomina się przez lata.
Sytuacja Śląska Wrocław beznadziejna była wprawdzie już w końcówce jesieni, ale kibic zawsze chce się łudzić. Kilka tygodni przerwy od przegrywania, nowy trener i dyrektor sportowy, trochę wietrzenia szatni, obóz przygotowawczy i sparingi wystarczyły, by trochę odgonić przykre wrażenie, jakie pozostawiało oglądanie tej drużyny jesienią. Każdy fan Ekstraklasy wie, że tu zawsze najgorszy zespół pierwszej rundy może zostać objawieniem drugiej. I odwrotnie. Śląsk, szorujący po dnie tabeli jako wicemistrz Polski, jest tego zresztą najlepszym przykładem. Trzeba więc było przed meczem z Piastem Gliwice brać pod uwagę, że jakimś cudem objawi się zupełnie inna odsłona tej samej niby drużyny. Trener, zwłaszcza krótkofalowo, potrafi przecież w polskich warunkach, gdzie umiejętności piłkarzy nie różnią się drastycznie między drużynami z dołu i góry tabeli, ulepić z tych samych zawodników ich zupełnie nową wersję.
Skoro to się nie wydarzyło, przynajmniej nie od razu, Ante Simundża nie może być już jedynym punktem zaczepienia wrocławskiej nadziei. Śląsk, co oczywiste, jeszcze nie spadł, ale powoli pokrzepienia serc musi szukać już tylko w historii. Dobre informacje są takie, że w historii Ekstraklasy, i to nawet nie tak odległej, wszystko już się wydarzyło. Wrocławianie, by obronić byt w lidze, nie musieliby robić niczego, czego nawet ta szalona liga jeszcze nie widziała. Zła jest jednak taka, że powoli zaczynają wkraczać w rewiry, z których wyplątanie byłoby wspominane przez lata. A takie spektakularne zrywanie się ze stryczka ma to do siebie, że udaje się rzadko.
Pierwszym ratunkiem drużyny przegrywającej tydzień w tydzień, zawsze jest matematyka. Dopóki utrzymanie jest matematycznie możliwe, powtarzają walczący o nie piłkarze, dopóty będziemy w nie wierzyć. W tym sensie Śląsk jeszcze niczego nie przegrał. Choć sytuacji nie można już bagatelizować, wciąż mowa o stosunkowo wczesnym etapie sezonu. Rozegrano w Ekstraklasie dopiero 57% zaplanowanych do maja spotkań. A w tak szalonej lidze piętnaście kolejek może naprawdę wiele zmienić. Wrocławianie już wprawdzie wiedzą, że punktowo rozegrają gorszy sezon niż poprzedni, bo nawet gdyby do końca sezonu już tylko wygrywali, skończą na 55 punktach, co przed rokiem dało Pogoni Szczecin tylko czwarte miejsce. Wciąż jednak matematycznie nie stracili szans na mistrzostwo. Gdyby wszystkie wyniki do końca ułożyły się pod nich, mogą je jeszcze zdobyć z dziesięciopunktową przewagą.
Różnica między możliwym a realnym
Takie wyliczenia nie mają oczywiście żadnego sensu, pokazują jedynie, że różnica między tym, co możliwe, a tym, co realne ma fundamentalne znaczenie. W polskich warunkach regularnym wyliczaniem tego, co realne, zajmuje się Piotr Klimek na portalu X. Według aktualnego stanu rzeczy prawdopodobieństwo spadku Śląska wynosi już 88,5%. A to pokazuje dramaturgię sytuacji. Mimo że do zdobycia wciąż jest jeszcze 45 punktów, mimo że do osiągnięcia bariery 40 punktów Śląsk zachowuje jeszcze margines ewentualnego przegrania pięciu meczów, spadek już teraz, w lutym, po pierwszej wiosennej kolejce, poważnie zagląda w oczy.
Przede wszystkim dlatego, jak słaby jest Śląsk. Nie chodzi jedynie o ogólne wrażenie, które nie zawsze jest aż tak złe, lecz o dorobek. Nawet w Ekstraklasie, gdzie często pojawiał się w ostatnich latach jakiś beniaminek od początku i wyraźnie odstający od reszty stawki, zdobycie ledwie 10 punktów w 19 kolejek to rezultat nieczęsty. Wprawdzie zdarzył się niedawno, bo raptem przed rokiem identyczny na tym etapie miał ŁKS, ale wcześniej równie słabych zespołów nie było w Ekstraklasie przez niemal dekadę. Każdy spadający z hukiem klub z ostatnich lat, był jednak ciut lepszy od tegorocznego Śląska. Zagłębie Sosnowiec – 12 punktów. Miedź Legnica – 14. Ostatnim, który miał mniej, był Zawisza Bydgoszcz w sezonie 2014/15, który po 19 kolejkach miał dziewięć punktów. I oczywiście spadł.
Wyobrażenie sobie, że Śląsk mógłby nie podzielić jego losu, jest tym trudniejsze, że, jakkolwiek trywialnie to zabrzmi w odniesieniu do zespołu, który zdobywa tak mało punktów, ekstremalnie rzadko wygrywa. Można zdobyć dziesięć punktów, ale mieć w dorobku trzy wygrane, czyli dostarczyć w miarę świeże wspomnienia trzech udanych meczów. Śląsk wygrał jednak tylko raz na dziewiętnaście prób, dorobek korygując remisami. Wrocławianie są w tak trudnym położeniu nie dlatego, że często przegrywają – pod tym względem się nie wyróżniają; Radomiak ma tyle samo porażek i jest nad strefą spadkową – ale że rzadko wygrywają. Wszelkie dywagacje, że Śląskowi do utrzymania potrzeba dziesięciu wiosennych zwycięstw, rozbijają się o to, że mowa o zespole, który w dziewięć miesięcy wygrał jeden mecz ligowy. Postrzeganie tego „wyczynu” zakrzywia znów fakt, że niedawno był w lidze zespół, który miał podobną przypadłość, bo zeszłoroczny Ruch Chorzów też nie przegrywał aż tak często, za to absurdalnie rzadko wygrywał, ale poza tym w XXI wieku zdarzyły się tylko dwa przypadki drużyn, które na dziewiętnaście meczów wygrały jeden: GKS Bełchatów w sezonie 2012/13 i Pogoń Szczecin w rozgrywkach 2002/03. Wszystkie spadły z ligi.
Wczesny początek dramaturgii
Nie jest jednak tak, że w historii Ekstraklasy da się znaleźć tylko przygnębiające dla kibiców Śląska przykłady. Do XX wieku nie ma sensu się cofać, bo do niektórych spektakularnych pogoni z tamtych czasów trzeba podchodzić z dystansem, biorąc pod uwagę panujące wówczas realia. Sam XXI wiek też dostarczył jednak kilka udanych ucieczek zespołów, które wydawały się już zagrzebane. Problem z ich odnoszeniem do aktualnych realiów polega na ciągle zmieniającym się systemie rozgrywek. Były sezony, w których po 19 kolejkach pozostawało jeszcze do rozegrania osiemnaście meczów. Były takie, w których tylko siedem. Występował podział punktów albo inna liczba spadkowiczów. Ewentualnie w końcówce rozgrywało się tylko mecze z bezpośrednimi rywalami, co ułatwia odrabianie strat. Mimo wszystko spróbujmy umiejscowić położenie Śląska gdzieś na skali cudów, które Ekstraklasa już widywała.
W poprzednich latach, czyli przy obowiązywaniu aktualnie funkcjonującego systemu rozgrywek, z najbardziej spektakularnym wychodzeniem z tarapatów kojarzą się Korony Kielce Kamila Kuzery i Warta Poznań Dawida Szulczka. Żadna z nich na tym etapie rozgrywek nie była jednak w tak trudnej sytuacji. Warta wprawdzie wystartowała fatalnie, ale z nowym trenerem już jesienią poprawiła położenie i po dziewiętnastu kolejkach miała szesnaście punktów. Nadal oznaczało to miejsce w strefie spadkowej, ale ledwie z dwupunktową stratą do bezpiecznego miejsca. By ukończyć rozgrywki na jedenastym miejscu, Zieloni nie potrzebowali już żadnego cudu, wystarczyło rzetelnie punktować w drugiej rundzie. Również szesnaście punktów miała na tym etapie Korona jako beniaminek. Drużyna Kuzery biła się o utrzymanie do ostatniej kolejki, ale do odrobienia miała tylko cztero-, a nie, jak Śląsk, dziewięciopunktową stratę. Rok później na tym samym etapie kielczanie do bezpiecznego miejsca tracili tylko punkt i mieli osiemnaście oczek. Do dramaturgii położenia Śląska nie ma nawet sensu tego porównywać.
Sytuacja oczywiście zmienia się jednak z każdą kolejką. O ile wrocławianie są obecnie w dużo gorszej niż tamte drużyny, o tyle ucieczce Korony spod topora można było zacząć mówić na znacznie późniejszym etapie. Dziś stosunek straty, jaką trzeba odrobić, do punktów pozostających do zdobycia, wynosi dla Śląska 0,2 (gdy jest większy niż 1, spadek jest matematycznie pewny; im niższy, tym sytuacja bezpieczniejsza). Zeszłoroczna Korona w najtrudniejszym momencie znalazła się dwie kolejki przed końcem, gdy ten współczynnik wynosił 0,66. Jej utrzymanie było więc wówczas mniej prawdopodobne niż dziś utrzymanie Śląska. Nie trzeba zresztą szukać aż tak daleko. Gdy Jacek Magiera przejmował wrocławską drużynę po Ivanie Djurdjeviciu, spadek nie zaglądał jej w oczy aż tak mocno jak dziś. Ale na trzy kolejki przed końcem tamtego sezonu stosunek punktów w puli do straty, jaka była do odrobienia, wynosił 0,55. Czyli też znacznie gorzej niż obecnie. Co oznacza, że wiele drużyn na którymś etapie sezonu znajduje się w dramatycznym położeniu i niektóre z niego wychodzą. Zwykle dzieje się to jednak w maju. Wyjątkowe w sytuacji Śląska jest to, że o cudach trzeba mówić początkiem lutego.
Ratunkowa akcja Cracovii
Wcześniejsze oszukiwanie przeznaczenia dokonywało się w innych systemach rozgrywek. W sezonie 2019/20 z dramatycznego położenia wychodziła Wisła Kraków, która jesienią przeżywała bezprecedensową w historii klubu serii dziesięciu porażek (Śląsk w najgorszym momencie bieżących rozgrywek przegrał tylko trzy kolejne mecze ligowe). Wówczas po dziewiętnastu kolejkach Biała Gwiazda miała czternaście punktów i traciła sześć do bezpiecznego miejsca. Przy systemie ESA 37 bez dzielenia punktów, jaki wtedy obowiązywał, lepiej jednak patrzeć na liczbę kolejek pozostałych do rozegrania, czyli na to, ile punktów w puli pozostaje. W analogicznym momencie, czyli „na 45 punktów przed końcem sezonu”, Wisła była już nad strefą spadkową. Ona również zaczęła więc pracować na wyjście z tarapatów wcześniej niż Śląsk.
Dla wielu dołujących drużyn ostatnich lat punktem odniesienia była Pogoń z początków pracy Kosty Runjaicia, gdy również trzeba było zacząć od nadrabiania bardzo wyraźnego deficytu punktowego. W sezonie 2017/18 obowiązywał system ESA 37. Mimo że Portowcy punktowali po dziewiętnastu kolejkach podobnie jak obecny Śląsk, trudność ich położenia była znacznie mniejsza. Do bezpiecznej strefy tracili osiem punktów, ale sprzyjał im przecież regulamin, który po 30 kolejce pozwalał jeszcze w siedmiu bezpośrednich grach z rywalami o utrzymanie na szybsze zmniejszanie strat. A na 15 kolejek przed końcem sezonu Portowcy tracili już do bezpieczeństwa tylko punkt. Ich przypadek nie może być więc być źródłem nadziei Śląska.
Dwie historie, które faktycznie zapowiadały się równie dramatycznie, jak obecna z Wrocławia, a jednak skończyły się szczęśliwie, wydarzyły się w Krakowie i Bielsku-Białej. W sezonie 2010/11, gdy w Ekstraklasie grało jeszcze szesnaście drużyn i odbywało się ledwie 30 kolejek, na półmetku rozgrywek, czyli dokładnie na piętnaście kolejek przed końcem, na murowanego spadkowicza wyglądała Cracovia. Miała zaledwie osiem punktów, leżała na dnie tabeli, traciła do przedostatniej Arki Gdynia dziewięć i tyle samo do bezpiecznej strefy. Tydzień wcześniej, czyli po 14 kolejkach, strata była nawet jedenastopunktowa. Stosunek punktów pozostałych do zdobycia do straty, jaką trzeba odrobić, wynosił 0,23, czyli był zbliżony do obecnego Śląska. Po zimowych wzmocnieniach, okresie przygotowawczym Jurija Szatałowa i doinwestowaniu drużyny przez Janusza Filipiaka, Pasy przeszły jednak metamorfozę. Po dziewiętnastu kolejkach miały już szesnaście punktów, czyli w czterech wiosennych meczach podwoiły dorobek z jesieni. W tabeli wiosny zajęły dziewiąte miejsce, co pozwoliło jednym punktem wydźwignąć się na powierzchnię.
Cudowna wiosna Podbeskidzia
O ile Cracovii w wyjściu z sytuacji pomogły znaczące i udane zimowe inwestycje w zespół, Podbeskidzie Bielsko-Biała dwa lata później nie miało podobnych możliwości. Na piętnaście kolejek przed końcem sezonu miało ledwie sześć punktów i raptem jeden wygrany mecz oraz dziewięć punktów straty do bezpiecznego Ruchu. Było więc w identycznym położeniu jak obecny Śląsk. Na domiar złego, tuż po obiecującym początku nowej rundy – pięć punktów w czterech meczach – trener Dariusz Kubicki, który podjął się straceńczej misji, niespodziewanie przyjął ofertę z drugiej ligi rosyjskiej. Czesław Michniewicz, który chwilę wcześniej mówił w mediach, że Podbeskidziu nie potrzeba już trenera, tylko księdza, przejął drużynę z ośmioma punktami straty na jedenaście kolejek przed końcem sezonu. Współczynnik punktów możliwych do zdobycia do koniecznych do odrobienia wynosił 0,24, czyli sytuacja była jeszcze trochę gorsza niż dziś wrocławian. Najbardziej dramatyczna zrobiła się jednak na trzy kolejki przed końcem, gdy Podbeskidziu nadal brakowało sześciu punktów.
Piłkarze z Bielska-Białej wspominali, że Michniewicz tamtej wiosny zabrał całą drużynę do kina na film „Cud w Lake Placid”, opowiadający prawdziwą historię amerykańskiej drużyny hokejowej, która w 1980 roku pokonała na Igrzyskach Olimpijskich niezwyciężony od piętnastu lat Związek Radziecki. Gdyby istniał film o losach Podbeskidzia z 2013 roku, Ante Simundża powinien rozważyć wyświetlenie go swojej drużynie w kinie. Po ograniu Lecha i Widzewa na wyjazdach oraz Pogoni u siebie, ekipa Michniewicza wyprzedziła GKS Bełchatów i Ruch Chorzów, utrzymując się ostatecznie w lidze, a swojemu trenerowi torując drogę powrotną do zawodu, z którego zaczynał na tamtym etapie wypadać. Kluczem okazała się zadziwiająca poprawa gry na wyjazdach. Sześć z ośmiu meczów tamtego sezonu Podbeskidzie wygrało poza własnym stadionem. Utrzymało się, notując w Bielsku-Białej tylko dwie wygrane w całych rozgrywkach.
Dziś to ta historia wydaje się najbardziej adekwatnym punktem odniesienia dla Śląska. Podbeskidzie dokonało wówczas dobrych zimowych transferów, ale na miarę swoich skromnych możliwości. Bazę pod utrzymanie stworzyli ci, którzy w klubie już byli i przez większość sezonu przegrywali mecz za meczem: Robert Demjan, wybrany najlepszym piłkarzem Ekstraklasy w tamtych rozgrywkach, bramkarz Richard Zajac, czy skrzydłowy Damian Chmiel. Poprawę zawdzięczają trenerom: Kubickiemu, który dobrze przygotował zespół i Michniewiczowi, który potrafił błyskawicznie ułożyć go taktycznie i motywacyjnie dotrzeć do piłkarzy. Bazowanie na tym, że to samo zrobi we Wrocławiu Ante Simundża, mający do dyspozycji niewątpliwie lepszych zawodników niż wówczas grali w Bielsku i wciąż piętnaście kolejek przed sobą, nie jest więc całkowicie irracjonalne. Podstawą jednak we wszystkich tego typu historiach jest jakiś moment przełomowy. Zwycięstwo, od którego coś seryjnie ruszyło. Dla Podbeskidzia było to 4:0 z Jagiellonią w debiucie Kubickiego, dla Cracovii Szatałowa 3:2 z Bełchatowem, mimo że do 86. Minuty było 0:2. Im dłużej we Wrocławiu taki moment nie następuje, tym bardziej utrzymanie Śląska przechodzi w sferę rzeczy możliwych, ale nierealnych.
WIĘCEJ TEKSTÓW AUTORA:
- Trela: Analiza premortem. Co może pójść źle w każdym klubie Ekstraklasy?
- Trela: Prace remontowe i myślenie o przyszłości. Hity transferowe w Niemczech
- Trela: Strażak premium. Niko Kovac jako hazard Borussii Dortmund
Fot. Newspix