Długa walka ze szkoleniowcem, konflikt ze związkiem, depresja, kontuzje, historyczne mistrzostwo Europy i zarazem fatalny występ na igrzyskach w Paryżu. Weronika Zielińska, która za kilka dni powalczy w Bahrajnie o tytuł najlepszej sztangistki globu w kategorii do 81 kg, w rozmowie z Weszło opowiada o kulisach swojej sportowej kariery, ale i życiu prywatnym. – Kiedy zaczęły się nawarstwiać problemy mentalne, tak naprawdę tylko sport trzymał mnie przy życiu. Trening był jedynym powodem, dla którego chciało mi się w ogóle wychodzić z domu. Mocno schudłam, miałam zaburzenia apetytu, mogłam wtedy nic nie jeść – mówi dziś o chorobie. Jak sobie z nią poradziła? O co chodzi w jej sporze z trenerem kadry? Dlaczego występ na olimpijskim pomoście okazał się fiaskiem? I co sądzi o obecnym stanie polskich ciężarów?
BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI: Udało się już podnieść po Paryżu?
WERONIKA ZIELIŃSKA: I tak, i nie. Wydaje mi się, że dużo już przepracowałam, ale sporo nadal przede mną. A w jakim miejscu dokładnie jestem i czy jakaś lekcja z Paryża została wyciągnięta, pokażą mistrzostwa świata w Bahrajnie. Jeśli chodzi natomiast o samo psychiczne podniesienie się po igrzyskach, to myślę, że tak, podniosłam się już po tym na tyle, na ile mogłam, akceptując tę porażkę.
Spaliłaś wszystkie próby w rwaniu i tak zakończył się dla ciebie cały konkurs. Nie ma co ukrywać – słabo wyszło.
Jak na to patrzę z perspektywy czasu, to do Paryża pojechałam wypalona zawodowo. Byłam też dzień przed miesiączką, a w sportach siłowych ma to ogromne znaczenie. I kiedy na rozgrzewce udawało mi się podnieść 103 kilogramy, to już na pomoście wyrywałam sztangę, a ona spadała na mnie z dużej wysokości. W przysiadzie nie potrafiłam się usztywnić i odpowiednio z tą sztangą wstać. Nie zagrała głowa, psychika, na co wpłynęło też to, z czym się mierzyłam przez ponad rok.
Walka z władzami związku, doszły też rzeczy prywatne – uważam, że to miało odbicie właśnie w Paryżu. Do tego igrzyska rządzą się swoimi prawami, to jest zupełnie inna impreza niż reszta zawodów. Gdyby to wszystko odbywało się miesiąc wcześniej, może byłoby lepiej. No, ale właśnie – gdyby. Tak samo można gdybać, że mogłam zaczynać od mniejszego ciężaru. To jednak też niekoniecznie oznaczałoby zaliczoną próbę, bo jeśli zawodnik “natrenowany” bierze mniejszy ciężar niż docelowo zakładał, często nie potrafi odpowiednio dostosować siły do takiego obciążenia. I w konsekwencji sztanga spada, czy to z przodu, czy z tyłu.
Z mojej perspektywy nie wytrzymałam psychicznie. Układ nerwowy nie był w stanie właściwie zarządzać układem ruchu i skończyło się tak, jak się skończyło.
Była w tobie sportowa złość po Paryżu? Mówiłaś, że nie sprawdzałaś później nawet wyników.
Nie sprawdzałam, to prawda. Ale to nie tyle była złość, co po prostu wielki zawód. Najzwyczajniej w świecie było mi przykro – że nie wytrzymałam tej całej presji, że jeszcze tego jednego startu nie pociągnęłam psychicznie. Czułam się rozczarowana.
Cokolwiek by mówić, jesteś jednak olimpijką. Zdobyłaś doświadczenie, zapłaciłaś frycowe. W Los Angeles będzie lepiej?
Mam taką nadzieję. Czy uda mi się jednak do tych igrzysk dotrwać – czas pokaże. Na pewno mierzę w Los Angeles, to mój cel i marzenie. Biorę jednak pod uwagę to, że tak naprawdę nie wiadomo, co się wydarzy przez najbliższe cztery lata. Ale tak, chcę – bogatsza o to doświadczenie – jeszcze raz spróbować sił na olimpijskim pomoście i zaprezentować się dużo lepiej niż w Paryżu.
Wróćmy do teraźniejszości. Jak twoje przygotowania do mistrzostw świata w Bahrajnie?
Ze zmiennym szczęściem. Czasu było tak naprawdę niewiele, po igrzyskach pod znakiem zapytania stanęło moje zdrowie, bo miałam mieć operację nadgarstka. Rozważaliśmy zabieg lub zastrzyki z fibryny. Postawiliśmy na to drugie rozwiązanie, co ograniczyło mi pole manewru, jeśli chodzi o treningi, bo musiałam ten nadgarstek oszczędzać.
Potem trzeba było wypełnić limit nałożony przez związek. Nie mogłam więc po prostu intensywnie trenować przez kolejne trzy, cztery tygodnie, tylko znowu musiałam komuś coś udowadniać. I wyniknęła z tego dziwna sytuacja, bo w związku zrzucali winę na ministerstwo, mówiąc mi, że to właśnie tam ustanowiono ten limit. A w czerwcu 2023 roku, gdy wyrzucono mnie z kadry, kontaktując się z ministerstwem dostałam odpowiedź, że jeżeli chodzi o wybieranie kadry, wyznaczanie limitów czy terminów sprawdzianów, związek jest niezależny, więc to dziwna sytuacja. Było trochę przepychania, ale koniec końców podniosłam tyle, ile wymagano, czyli 240 kg w dwuboju.
Zaburzyło to trochę moje przygotowania, ale na ten moment uważam, że – jak na czas, który miałam do dyspozycji i na przeszkody, które znów napotkałam na drodze – jestem w dość dobrej formie przed mistrzostwami świata. Zwiększyłam siłę nóg, czuję w tym aspekcie poprawę. W Bahrajnie chciałabym przynajmniej osiągnąć, a docelowo poprawić zeszłoroczny wynik [szóste miejsce w kategorii do 81 kg, 237 kg w dwuboju – przyp. red.].
Czy to się uda? Pomost zweryfikuje, a poziom będzie na pewno bardzo wysoki. Przez to, że na igrzyskach startowało tylko 12 zawodniczek, dla reszty stawki to właśnie mistrzostwa świata będą najważniejszą imprezą w tym roku.
Chcąc nie chcąc, znów wraca temat związku. Czy oprócz ustalenia limitu dla ciebie udało się też w PZPC wybrać nowego trenera kadry seniorek?
Nie. Zostało to tak naprawdę zepchnięte na barki nowej władzy, która zostanie wybrana 19 grudnia. Na ten moment przygotowuje mnie moja trenerka klubowa, Paulina Szyszka, i to ona leci ze mną do Bahrajnu. Cała sprawa z brakiem trenera kadry to kuriozalna sytuacja, podobnie jak ten limit, który był zaledwie 2 kilogramy mniejszy niż mój wynik życiowy. A dodam tylko, że z żadną inną zawodniczką nie musiałam rywalizować o miejsce.
Jak to wszystko na ciebie wpływa? Z jednej strony – pewnie pojawiła się ulga, że nie ma już trenera Antoniego Czerniaka, z którym jesteś skonfliktowana. Z drugiej – cała grupa kadrowiczek, z tobą na czele, nie ma wiodącego szkoleniowca i macie prawo czuć się niezaopiekowane.
Ulga jest, to fakt. Natomiast nie mam pewności, czy ten człowiek kolejny raz nie złoży papierów w następnym konkursie na trenera kadry. Wystarczy popatrzeć wstecz – można się po nim spodziewać wszystkiego.
Przy obecnym stanie polskich ciężarów takie zwlekanie nie jest nikomu potrzebne. Co z kolei na pewno jest potrzebne, to zmiana systemu. Jeden wiodący szkoleniowiec powinien zrzeszać trenerów klubowych, z którymi zawodniczki w kategorii seniorskiej same chcą już współpracować. Bo kiedy dla juniorek, czyli sztangistek poniżej 20. roku życia, zgrupowania kadry są na pewno czymś bardzo wartościowym i dają doświadczenie, to już dla starszych niekoniecznie takie przygotowania okazują się szczególnie przydatne.
W obecnych czasach kluby mają równie dobre warunki, co centralne ośrodki. Inaczej też się jedzie na zgrupowanie kadry, mając świadomość, że będzie się trenować z trenerem, z którym chce się współpracować, a do trenera Czerniaka dużo dziewczyn jechało po prostu z niechęcią. Ale mówimy tu o zmianach praktycznie od podstaw, od fundamentów. I moim zdaniem tak radykalne rozwiązania nie wejdą w życie – na pewno nie w najbliższym czasie.
Powinniśmy patrzeć na wynik, a nie osobiste sympatie. A to właśnie one decydowały często o tym, kto przyjeżdżał na kadrę. Pojawiali się opiekunowie, którzy ani w papierach, ani według zawodniczek, nie byli ich trenerami klubowymi. Ci zostawali w domach, bo nie poukładali się z Antonim Czerniakiem. I to też jest absolutnie kuriozalna sytuacja, gdy takie osoby pojawiają się na zgrupowaniach, co jest opłacane z pieniędzy ministerialnych, mają darmowy pobyt i wyżywienie, a na treningach zawodniczki tak naprawdę nie chcą z nimi rozmawiać. Ci ludzie wybierali zresztą pogawędki z trenerem Czerniakiem.
Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca. Często powodują konflikty, skłócają ze sobą zawodniczki. Pojawia się nieprzyjemna atmosfera, jedna na drugą gdzieś się złości, tworzą się podgrupy, nikt się nad tym nie pochyla i nikt nie próbuje nad tym zapanować, żeby rozwiązać problem. Jasne, nie musimy się lubić, ale mimo wszystko konieczny jest szacunek. A jeśli nie ma go między trenerami, to i naturalnie przechodzi to na zawodniczki, które widzą też, że osobiste sympatie są nierzadko ważniejsze od samych wyników.
Ty jako pierwsza głośno wypowiedziałaś się na ten temat, mówiąc także o swoim konflikcie z trenerem Czerniakiem. Jak i kiedy to wszystko się zaczęło?
Praktycznie od dnia, kiedy została wybrana nowa władza i przywróciła Antoniego Czerniaka na stanowisko szkoleniowca kadry. Od początku nie miałam łatwo, pojawił się brak porozumienia, dyskusji, komunikacji z moją trenerką klubową. Cały czas była natomiast chęć pozbycia się jej z moich przygotowań, a podporządkowania wszystkiego – ze mną włącznie – pod trenera Czerniaka. I to wszystko w sytuacji, gdy ja powiedziałam wprost, że nie widzę możliwości współpracy z nim.
W 2021 roku, po zachorowaniu na COVID, pojechałam na Puchar Polski i wygrałam. Chciałyśmy się tam dogadać ze szkoleniowcem. Pierwsze, co się pojawiło w tej rozmowie, to zwalanie wszystkiego na ministerstwo – że nie zgodzą się na to, że nie zgodzą się na tamto. Po czym trener stwierdził, że “kobiety zawsze miały gorzej”.
Jeżeli ktoś ma takie podejście, no to nie mamy o czym rozmawiać. Zniechęciło mnie to kompletnie. Podjęłam jeszcze jedną próbę dyskusji z tym człowiekiem, ale oznajmił, że nie ma sobie nic do zarzucenia i żadna dziewczyna nie przegrała przez niego walki o medal. A to nieprawda, bo kiedyś jednej zawodniczce źle zgłosił ciężar i przez to poniosła porażkę. Ale to akurat jest w tym wszystkim mniej istotne. Co natomiast jest ważne, to to, że jeśli rozmawiam ze szkoleniowcem, który uważa się za bezbłędnego, to zapala mi się lampka, że to wszystko jest niepoważne.
Rok później miałam problem, żeby zabrać trenerkę klubową na mistrzostwa Europy w Albanii. Ostatecznie zorganizowałyśmy pieniądze we własnym zakresie, pomógł nam w tym rektor naszej uczelni. No i udało się, pojechałyśmy razem na tę imprezę i nagle już po niej dostałyśmy informację ze związku, że ten pokryje jednak koszty wyjazdu mojej trenerki. Kolejny raz niepotrzebnie wprawiono nas w zakłopotanie, bo przecież zdobycie tych pieniędzy nie było łatwe – wszystko toczyło się oficjalnym torem, z uwzględnieniem wielu procedur, co wymagało sporo pracy i czasu.
Otrzymywałam wtedy stypendium z Fundacji Moniki Pyrek. I trener Czerniak bez ogródek stwierdził, że skoro mam te środki, to “niech Monika Pyrek wam zapłaci za ten wyjazd”. Potem też były naciski, żebym przestała robić doktorat. I jak się to wszystko słyszy od osoby, która jest na tak ważnym stanowisku, jakim jest trener kadry, to naprawdę można się jedynie zastanawiać, czy to tak na serio, czy to jakiś nieśmieszny żart.
Pamiętam też sytuację z 2018 roku, kiedy przed mistrzostwami świata zaproszono mnie na zgrupowanie kadry. Moja trenerka zapytała, czy to oznacza, że będę na te mistrzostwa świata powołana. Trener tymczasem odpowiedział, że nie, ale mam przyjechać dla towarzystwa, zakolegować się z innymi dziewczynami. Dla mnie to kuriozalne zachowanie. Trenujemy przecież nie dla nowych znajomości, a coraz lepszych wyników sportowych. No, ale takie właśnie pomysły miał szkoleniowiec.
Ale na ostatnim zgrupowaniu stwierdził już, że “za takie psie pieniądze nie będzie więcej tracił honoru i nie obejmie kadry kolejny raz”.
Przypomnijmy – rzeczone “psie pieniądze” to miesięczna wypłata rzędu 12 tysięcy złotych. Wracając jednak do głównego wątku: o swoich problemach powiedziałaś głośno w mediach, stworzył się z tego głośny konflikt zawodniczki z trenerem i całym związkiem. Bałaś się wtedy, że to wpłynie negatywnie na twoją dalszą karierę w podnoszeniu ciężarów?
To był impuls. Zrobiłam bardzo dobry wynik na mistrzostwach Polski, wygrałam klasyfikację Sinclaira. Dzień po starcie moja trenerka dowiedziała się, że nie jestem zgłoszona na mistrzostwa świata, a termin wysyłania list z nazwiskami zawodniczek upłynął.
Sprawdziłyśmy wszystko dokładnie i to okazało się prawdą. Nikt mnie o niczym nie poinformował, temat wyszedł na jaw pocztą pantoflową w prywatnych rozmowach z osobami ze środowiska. I towarzyszyła temu zresztą kolejna kuriozalna sytuacja. Na mistrzostwa świata można bowiem zgłosić dziesięć nazwisk, a trener Czerniak wybrał cztery czy pięć.
No i wtedy stwierdziłyśmy, że piszemy post w mediach społecznościowych. Nie miałam już nic do stracenia. Przecież gdybym nie pojechała do Rijadu na te mistrzostwa, które były obowiązkowe w kontekście kwalifikacji na igrzyska, to straciłabym jednocześnie szansę na występ w Paryżu. Nie kalkulowałam, nie zastanawiałam się, po prostu chciałam walczyć o swoje.
I ostatecznie to się udało, bo na zawodach w Rijadzie się znalazłaś, a do tego potem związek zaczął być ci nieco przychylniejszy. W dalszym ciągu było jednak głośno o stanie polskich ciężarów, trenerze Czerniaku. Choć zapewne wasz kontakt się mocno ograniczył, to domyślam się, że i tak to wszystko nie wpływało na ciebie najlepiej.
Tak, jak najbardziej. Starałam się wspierać dobrym słowem dziewczyny, które do mnie pisały i informowały o swoich problemach w kadrze i nie tylko. Dostaję też sporo wsparcia od osób spoza środowiska, mówiących mi, że warto nagłaśniać takie patologie w sporcie. Ale pomyślałam sobie, że wszyscy postrzegają mnie jako największą zadymiarę, skonfliktowaną z PZPC i trenerem kadry, a nikt nie bierze pod uwagę również moich osiągnięć, tego, że jestem mistrzynią Europy, że miałam szóste miejsce na świecie i byłam na igrzyskach.
Mimo wszystko uważam, że pewnych kwestii po prostu nie można zamiatać pod dywan. I jeśli trzeba będzie o nich głośno mówić, to dalej będę to robić.
Ostatnio najgłośniej było o farsie, którą okazał się konkurs na nowego szkoleniowca kadry. Spodziewałaś się, że tak to może się potoczyć?
Spodziewałam się. Choć im konkurs był bliżej, tym bardziej były we mnie nadzieje, że zostanie on rozstrzygnięty w normalny sposób. Tak się jednak nie stało, powodów nie znamy do tej pory. Nie było to dla mnie łatwe, miałam ciągle z tyłu głowy, że albo wybiorą ponownie trenera Czerniaka, albo po prostu jakoś inaczej z tego wybrną.
CZYTAJ TEŻ: FARSA I KOLESIOSTWO W POLSKICH CIĘŻARACH. “DLA NIEGO 12 TYSIĘCY PENSJI PRZEBIJA WSZYSTKO”
Po tym wszystkim, co mnie spotkało, praktycznie cały czas towarzyszyły albo towarzyszą mi myśli, z czym tym razem będę się musiała zmierzyć, co kolejny raz odwalą władze związku, co zrobi trener Czerniak, żeby uprzykrzyć mi życie. I na pewno nie pozwala to na spokojne przygotowywanie się do kolejnych zawodów.
Staram się, żeby tych negatywnych myśli było mniej, pracuję nad tym. Walczę z czarnymi scenariuszami tworzącymi się w mojej głowie, ale naprawdę ciężko już się od nich uwolnić po tym, co przydarzyło mi się w przeszłości.
W konkursie na szkoleniowca kadry miałaś z oczywistych względów faworytkę – swoją trenerkę klubową, Paulinę Szyszkę. Z tego, co można zobaczyć w mediach społecznościowych, sprawiacie wrażenie zgranego duetu, który świetnie się rozumie. Tak było od początku?
Tak, szybko złapałyśmy wspólny vibe. Nasza współpraca zaczęła w momencie, gdy trenowałam lekkoatletykę i po prostu chciałam pod tym kątem przygotowywać się siłowo na sali podnoszenia ciężarów. I okazało się, że dobrze mi w tym idzie, co zauważyła Paulina. Powiedziała mi, że nie namawia mnie oczywiście do niczego, ale jeśli przyłożyłabym się do pracy przy sztandze, to mogłabym sporo osiągnąć w sporcie. I wtedy serduszko mocniej zabiło mi dla podnoszenia ciężarów (śmiech).
Paulina Szyszka i Weronika Zielińska. Fot. Facebook.com – Weronika Zielińska – Weightlifting Athlete
Ale oczywiście nasza współpraca nie zawsze była kolorowa. Nie brakowało w niej wzlotów i upadków, przepracowałyśmy sporo kłótni, docierałyśmy się. Starałyśmy się rozwiązywać te konflikty i to nam się udawało. Łączy nas wspólny cel, chcemy się nieustannie rozwijać. Zawsze nadawałyśmy na tych samych albo przynajmniej podobnych falach. Szybko zaufałam Paulinie, stała się dla mnie autorytetem – zarówno trenerskim, jak i naukowym. Wcześniej miałam do czynienia z różnymi trenerami i zawsze było jakieś “ale”, zawsze pojawiały się problemy.
Widać też między wami luz, którego nadmiar może jednak czasem być w sporcie nawet szkodliwy. To wszystko utrzymuje się na odpowiednim poziomie również dlatego, że jesteś bardzo zdyscyplinowaną zawodniczką?
Tak, to prawda. W pewnym momencie rzeczywiście ten luz i łączenie relacji prywatnej z zawodową zaczęło nam trochę przeszkadzać. Cały czas chciałyśmy jednak pracować, rozwiązywać problematyczne sytuacje. Porozmawiałyśmy o tym, dotarłyśmy się i uważam, że teraz nasza współpraca stoi na bardzo wysokim poziomie. Mam wrażenie, że jeszcze sporo możemy w sporcie razem zdziałać.
Jeśli chodzi o moją samodyscyplinę, chęć ciężkiej pracy – tak, nigdy mi tego nie brakowało. Ale muszę być jednocześnie zainteresowana tym, co robię. Wtedy stawiam sobie cele i robię wszystko, by je osiągnąć. A Paulina jest taką trenerką, która potrafi to wszystko okiełznać, wypośrodkować. Przy tym radzi sobie doskonale z moim trudnym charakterem, bo przecież na język nie choruję (śmiech).
Wcześniej trafiałam na trenerów, którzy olewali przygotowania i nie przychodzili nawet na zajęcia. Musiałam zmieniać plan, dostosowywać się do tego, było to problematyczne. Z moją świadomością i czuciem własnego ciała wiedziałam, że robię niektóre rzeczy źle, że nie pojawia się progres, ale moi poprzedni opiekunowie nie za bardzo potrafili mi w tym pomóc, zapewnić odpowiednie wsparcie. Paulina natomiast dobrze mi doradza, umie zarazem postawić mnie do pionu. A ja to szanuję i doceniam.
Mówisz o autorytecie nie tylko trenerskim, ale i naukowym. To właśnie trener Szyszka zmotywowała cię do otworzenia przewodu doktorskiego?
Zgadza się. Paulina była promotorką zarówno mojej pracy licencjackiej, jak i magisterskiej. Doktorat to przedłużenie tej ścieżki naukowej i połączenie jej ze ścieżką sportową, a zarazem chęć dalszego rozwoju, no i posiadania “planu B”.
“Plan B” zakłada w przyszłości Weronikę Zielińską jako trenerkę podnoszenia ciężarów?
Mam taką nadzieję. Czas pokaże, zobaczymy, czy środowisko ciężarowe zechce być otwarte na kobiety ze stopniem naukowym doktora. Na razie tej otwartości niestety brakuje i zatrzymaliśmy się na pewnym etapie, podczas gdy i Europa, i świat nam odjeżdżają.
No właśnie – nie żałujesz czasem, że wybrałaś właśnie podnoszenie ciężarów? Mogłaś iść w zupełnie innym kierunku, bo oprócz lekkoatletyki, o której wspomniałaś, trenowałaś też piłkę ręczną i nożną.
Cały czas towarzyszy mi taka wizja, że o podnoszeniu ciężarów zacznie się mówić w pozytywnym aspekcie, że wreszcie dyscyplina znów stanie się popularna. Ale żeby przestała mieć status niszowej, potrzeba naprawdę dużo pracy, choć uważam, że na pewno jest to w jakiejś dłuższej perspektywie jak najbardziej do zrobienia.
Czy natomiast żałuję takiego wyboru? Myślę, że nie. Podnoszenie ciężarów ukształtowało mnie też jako człowieka, dużo zmieniło w moim życiu. I mimo tych wszystkich przeszkód, walk, uważam, że mam za sobą wiele szczęśliwych chwil i przyjemnych doświadczeń w tej dyscyplinie. Bardzo długo trenowałam piłkę ręczną, kocham ją i czasem za nią tęsknię, ale jest to sport drużynowy. A ja jestem indywidualistką.
Lubię zapracować sama na siebie, odpowiadać za swoje wyniki w rywalizacji sportowej. Jeśli miałabym ewentualnie na poziomie zawodowym wybrać coś innego niż podnoszenie ciężarów, to z pewnością byłby to w dalszym ciągu sport indywidualny. Ale koniec końców nie żałuję, że zostałam przy sztandze, bo pozwoliło mi to spełnić moje największe marzenie, czyli pojechać na igrzyska olimpijskie.
Nie żałujesz więc pozostania przy ciężarach, ale trochę zdrowia cię to kosztowało.
Tak, choć większość kontuzji, z którymi się teraz mierzę, wynika ze wcześniejszej eksploatacji organizmu w sporcie. Jako nastolatka nie miałam takiej świadomości ciała jak teraz, nie wiedziałam tak naprawdę, czym jest prewencja urazów. I w tym młodym wieku trenowałam nawet z bólami, zawsze chciałam dać z siebie wszystko i nikt mi nie tłumaczył, żeby w przypadku problemów ze zdrowiem po prostu nieco spuścić z tonu.
Na to wszystko wpłynęła też specyfika choćby piłki ręcznej, która przecież jest sportem kontaktowym. Często zderzałam się z innymi zawodniczkami, co doprowadzało do mniejszych urazów. Potem trenowałam lekkoatletykę, konkretnie siedmiobój. A przy rzutach czy pchnięciu kulą jedna strona ciała jest bardziej narażona na kontuzje. Z kolei problem ze stawem skokowym ciągnie się za mną od czasów liceum i piłki nożnej, kiedy dziewczyna z drugiej drużyny wjechała swoją nogą w moją kostkę.
I to wszystko się przez lata nawarstwiało, teraz odbija się przy podnoszeniu ciężarów. Do tego pojawiły się u mnie czynniki stresowe, które przecież utrudniają regenerację organizmu. Oprócz stawu skokowego doskwierał mi także nadgarstek, czasem odzywają się plecy. Ale w sporcie zawodowym tak to po prostu wygląda i trudno tego uniknąć. U mnie tak naprawdę nie były to nigdy bardzo poważne kontuzje, które wykluczyłyby mnie ze sportu na długo albo na zawsze. I z tego się na pewno cieszę.
Oprócz urazów fizycznych, borykałaś się także z depresją.
Pierwsze objawy pojawiły się u mnie w 2021 roku. Zachorowałam jesienią na COVID i zaczęły się jednocześnie nawarstwiać te problemy w sferze mentalnej. I tak naprawdę tylko sport trzymał mnie przy życiu. Trening był jedynym powodem, dla którego chciało mi się w ogóle wychodzić z domu. Mocno schudłam, miałam zaburzenia apetytu, mogłam wtedy nic nie jeść. Byłam zarazem pod opieką psychologa i już na początku 2022 roku zdecydowaliśmy, że potrzebuję szerszej diagnozy.
Ujawniła ona depresję. Po konsultacji z psychiatrą zaczęłam brać leki i po dwóch, trzech miesiącach poczułam faktycznie pierwszą poprawę, która miała wpływ na moje życie codzienne. I te leki brałam przez jakieś półtora roku. Walcząc o kwalifikację olimpijską, radziłam sobie już bez nich. Po igrzyskach zdiagnozowano u mnie z kolei zaburzenia lękowe, więc obecnie to właśnie z takim problemem muszę się mierzyć.
Myślę natomiast, że ten najgorszy etap mam już za sobą. Jestem bardziej świadoma. Kiedy po Paryżu znów pojawiły się u mnie niepokojące objawy, nie zwlekałam z wizytą u specjalisty. I uważam, że tak to właśnie powinno wyglądać – jeśli możemy skorzystać z fachowej pomocy, to róbmy to. Nie powinniśmy wstydzić się prosić o pomoc w sferze mentalnej, tak samo jak nie wstydzimy się iść do lekarza, gdy łapie nas grypa czy inna choroba.
O podobnych problemach mówiła Agata Wróbel. To taki twój wzór, jeśli chodzi o podnoszenie ciężarów?
Może nie tyle była dla mnie wzorem, co swego rodzaju wyznacznikiem – myślałam sobie, że też chcę się zapisać w historii polskiej sztangi i odnieść tak znaczące sukcesy w podnoszeniu ciężarów. Kiedy się już rozwinęłam i wygrywałam kolejne zawody, to taką zawodniczką, którą śledziłam i podglądałam, była Lidia Valentin. Jej styl bycia, styl dźwigania i ten charakterystyczny vibe na pomoście, bardzo mi się podobały.
Ale teraz chyba nie mam takiego jednego wzoru czy autorytetu w sporcie. Nie gonię za nikim, chcę być sobą – zawodniczką, z której inni będą czerpać. To raczej ja chciałabym być dla kogoś wzorem (śmiech).
Cel z zapisaniem się w historii polskiej sztangi zrealizowałaś, bo przecież jesteś mistrzynią Europy z Sofii. I jednocześnie weszłaś do elitarnego grona czempionów Starego Kontynentu. Ten konkurs był przełomowy w twojej karierze?
Tak, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia i na pewno chciałabym jeszcze trochę więcej tej historii w sporcie napisać. Co do samej Sofii – szczerze mówiąc, myślałam, że ten złoty medal będzie trochę lepiej smakował. Wtedy to też było takie udowodnienie czegoś. Wieszano mi ten krążek na szyi jeszcze przed zawodami. Narzucano na mnie sporą presję, że muszę jechać koniecznie po złoto.
Niemniej jednak radość była bardzo duża, doszło ogromne wzruszenie. Usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego na podium to niesamowite uczucie. Czy wtedy zdałam sobie sprawę, że mogę rywalizować z najlepszymi na świecie? Tak, choć już po szóstym miejscu na MŚ w Rijadzie takie myśli pojawiły się w głowie.
Na pewno wymaga to olbrzymiej pracy, wielu treningów i przerzucanych na nich ton. Ale wierzę, że może być lepiej.
I lepiej będzie już w Bahrajnie?
Trudno powiedzieć, bo nigdy nie można być tego pewnym. Nie jestem ponadto zawodniczką, która przed startem celuje w konkretne miejsce czy wynik. A już na pewno nie jest chętna mówić o tym głośno. Chcę głównie poprawić swoje rekordy życiowe. I chciałabym, żeby Bahrajn był dla mnie przełomowy – przede wszystkim w aspekcie czerpania radości z podnoszenia ciężarów.
Przez te wszystkie spory, udowadnianie komuś czegoś cały czas, walkę nie tylko ze sztangą na pomoście, tę radość gdzieś tam straciłam. Zaczęłam traktować treningi nie jako przyjemność, a jako rutynę i pracę. I mam nadzieję, że to się po nadchodzących mistrzostwach świata zmieni.
Grudzień będzie więc dla ciebie szalenie istotnym miesiącem, bo oprócz wyjazdu do Bahrajnu czekają nas również wybory nowych władz w PZPC. Co według ciebie powinno w pierwszej kolejności ulec poprawie w środowisku polskich ciężarów?
Na pewno na początek trzeba rozpisać i rozstrzygnąć konkurs na trenera kadry kobiet (śmiech). A mówiąc trochę bardziej serio, to ustalenie konkretnych zasad. Takich, które będą przestrzegane zarówno przez związek, jak i trenerów oraz zawodniczki czy zawodników. Chciałabym, żeby nie traktowano nas jak pionków w tej całej grze, a po prostu słuchano, brano pod uwagę nasze prośby i żebyśmy zamiast działaczy to my – zawodniczki i zawodnicy – byli na pierwszym miejscu.
Uważam też, że związek i trenerzy powinni dużo lepiej komunikować się z zawodnikami. U nas to niestety kuleje. Z tego, co obserwuję od lat, to za słabsze wyniki na pomoście nie za bardzo obwinia się trenerów. Często jest tak, że gdy pojawi się sukces, to trener jest pierwszy do zbierania pochwał, a jak zawodnik poniesie porażkę, to cała krytyka spada na niego. A warto czasem spojrzeć na wszystko z drugiej strony i dostrzec, że czasem po prostu nie jesteśmy odpowiednio zaopiekowani.
W mojej współpracy z Pauliną zawsze jesteśmy “my”, bo wychodzimy z założenia, że każda z nas wkłada dużo pracy, że się dopełniamy, że tworzymy duet. Beze mnie nie byłoby Pauliny, a mnie nie byłoby bez Pauliny. Jeżeli osiągamy sukces, to osiągamy go razem, jeżeli ponosimy porażkę, to ponosimy ją razem. W środowisku ciężarów dla wielu jest to niezrozumiałe, a Paulina rzekomo ze mną za dużo rozmawia, bo i takie głosy do nas dochodziły.
Jasne zasady i właściwie nakreślone kryteria, które są przestrzegane, a nie naginane do przesady ze względu na osobiste sympatie czy antypatie – to moim zdaniem wystarczy, by polska sztanga zrobiła spory krok w kierunku powrotu na arenę międzynarodową.
Wcześniej mówiłaś też, że chciałabyś, żeby o podnoszeniu ciężarów mówiono w pozytywnych słowach. Negatywne biorą się przede wszystkim z licznych wpadek dopingowych zawodników w przeszłości. Teraz jest z tym lepiej?
Podnoszenie ciężarów stało się dyscypliną z największą liczbą kontroli dopingowych. W Paryżu wszyscy zawodnicy byli badani przed igrzyskami i w ich trakcie. Zostało to zaostrzone, jesteśmy przez te wpadki z przeszłości cały czas na świeczniku. Pod dużym znakiem zapytania stanęła przecież nawet obecność podnoszenia ciężarów na igrzyskach w Los Angeles, a w Paryżu rywalizację nieco okrojono. Pamiętam, że przed moim startem olimpijskim miałam trzy kontrole w ciągu zaledwie dziesięciu dni – dwie w domu, jedną na zawodach. Więc jest to wszystko zintensyfikowane i mam nadzieję, że przyniesie pozytywny skutek.
W kwietniu tego roku stwierdziłaś, że nie wiesz, czy będziesz kontynuować swoją karierę. Dziś można już powiedzieć, że Weronika Zielińska zostaje przy sztandze?
Myślę, że więcej na temat będzie wiadomo w drugiej połowie grudnia (śmiech). Mówiąc jednak poważnie: jasne, nie chcę kończyć kariery, ale jeśli tak jak do tej pory dalej mam wojować z tymi, od których jako zawodniczka powinnam mieć wsparcie, to chyba gra nie jest warta świeczki. A ewentualny brak zmian w strukturach PZPC oznacza dla mnie kolejne przeszkody i obecność ludzi, którzy będą się na mnie mścić i robić mi dalej pod górę. Bo tak niestety to nasze środowisko wygląda.
ROZMAWIAŁ BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI
Fot. Facebook.com – Weronika Zielińska – Weightlifting Athlete
Czytaj więcej o podnoszeniu ciężarów:
- Igrzyska tylko z jedną polską sztangistką. „Zaorali ciężary w Polsce”
- „Może jeszcze uda się zreformować polskie ciężary”. Zygmunt Smalcerz, legenda sztangi [WYWIAD]
- Wielkie zwycięstwa w cieniu osobistych dramatów. Poruszająca historia Naima Suleymanoglu
- Jedyny w swoim rodzaju. Piros Dimas, czyli legenda olimpijskiego podnoszenia ciężarów