Reklama

Był mistrzem świata, widział rozwój Duplantisa. „Mam ambicje, by zostać trenerem kadry Polski”

Błażej Gołębiewski

Autor:Błażej Gołębiewski

11 września 2024, 12:47 • 20 min czytania 1 komentarz

Przez 26 lat trenował skok o tyczce, raz, w 2011 roku, zostając mistrzem świata. Obserwował z bliska rozwój Armanda Duplantisa, ale też innych czołowych zawodników. Wielokrotnie rywalizował z Piotrem Liskiem, choć prywatnie nie było między nimi walki na noże, a jedynie wzajemne wsparcie. Paweł Wojciechowski, przez długi czas czołowy polski tyczkarz, zakończył niedawno bogatą karierę, podczas której mierzył się też z gorszymi momentami. Może zabrakło kogoś, kto by mi wtedy powiedział: słuchaj, stary, bierz się za trenowanie, spijanie śmietanki będzie później. Oprócz tego asertywności. Gdzie mnie zaprosili, to jechałem – przyznaje szczerze w rozmowie z nami olimpijczyk z Londynu, Rio i Tokio.

Był mistrzem świata, widział rozwój Duplantisa. „Mam ambicje, by zostać trenerem kadry Polski”

BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chcesz zakończyć karierę z poczuciem, że umiałeś latać. To się udało? 

PAWEŁ WOJCIECHOWSKI: Na ten moment na całym świecie lata tylko jeden, kilku podskakuje. Lekki niedosyt na pewno jest, bo mogłem skakać jeszcze wyżej. Najgorsze jest to przeświadczenie, że ma się wiedzę, ogląda się skoki, kiedy było się w świetnej formie i dostrzega w nich błędy. I patrząc na moje próby – nawet te najlepsze – widzę, że mogły być jeszcze lepsze. To trochę boli, bo wiem, że już tego nigdy nie poprawię. Ale z drugiej strony poświęciłem temu wiele lat, wiem, ile mnie to kosztowało. Jeśli chodzi o całokształt kariery, to jestem zadowolony, aczkolwiek gdzieś tam jeszcze ten głodzik na coś więcej pozostał. 

Sukcesów było naprawdę sporo, a jednym z najważniejszych, o ile nie najważniejszym – mistrzostwo świata w Daegu w 2011 roku. Pamiętasz tamten konkurs? 

Pamiętam. To było duże zaskoczenie chyba dla wszystkich dookoła, włącznie ze mną. Myślę, że najważniejsze jest jednak to, co wydarzyło się po tych zawodach. Byłem jedynym polskim medalistą mistrzostw świata i wszystko spłynęło właśnie na mnie. I jako młody chłopak nie za dobrze sobie z tym poradziłem. A efekty tego było widać już rok później na igrzyskach olimpijskich w Londynie. Myślę, że gdybym mistrzem świata został w 2015, albo był w tym 2011 taki, jaki byłem już w 2015, to ta kariera też inaczej by się potoczyła. Niemniej jednak to doświadczenie trzeba było przecież i tak jakoś zdobyć. To jest coś, czego nie da się nauczyć. 

Reklama

Daegu to był wspaniały czas. I mogę tylko żałować, że nie miałem bardziej głowy na karku w tamtym okresie, że nie znałem biznesu. Zacząłem dobrze i to wszystko potoczyło się potem całkiem nie najgorzej, biorąc pod uwagę kontuzje, które później mi się przydarzyły. Przed 2012 rokiem złamana szczęka, kilka połamanych tyczek i zastojów, które szczególnie towarzyszyły mi już po igrzyskach w Londynie. 

Czego więc konkretnie zabrakło po Daegu? Takiej zwykłej dojrzałości życiowej? 

Może zabrakło kogoś, kto by mi wtedy powiedział: słuchaj, stary, bierz się za trenowanie, spijanie śmietanki będzie później. Oprócz tego asertywności. Gdzie mnie zaprosili, to jechałem. Nie zastanawiałem się, jaki to będzie miało wpływ na trenowanie. Jedna firma, druga firma, spotkania, wywiady. I to wszystko zaburzyło ten rytm treningowy, pojawiło się też rozkojarzenie, złamałem tę szczękę. Wydaje mi się, że można było tego wszystkiego uniknąć. Z drugiej strony – czy gdybym tego uniknął, to byłbym później brązowym medalistą mistrzostw świata, srebrnym medalistą mistrzostw Europy? Czy spotkałbym tych ludzi, których spotkałem? Mówię przede wszystkim o mojej fizjoterapeutce i osteopacie, pomagającym mi przy powrocie do tyczki. Dzięki nim wiele nauczyłem się o samym sobie, o treningu, o czuciu własnego ciała. 

Można gdybać, ale ostatecznie fakty są, jakie są. Było nieźle, trochę tych medali udało się nałapać. Przez całą karierę zabrakło mi jednak też takiej konsekwencji, którą mają dziś chłopacy: Sam Kendricks, Ernest Obiena, o Mondo nie wspomnę, bo to jest inny świat. Oni wszyscy wychodzą dziś na zawody i za każdym razem skaczą w okolicach swojej życiówki. Mnie to zdarzało się rzadziej. Kiedyś Przemek Babiarz powiedział, że jestem fighterem i najlepiej sprawdzam się na tych dużych imprezach. I może to był błąd, może trzeba było skakać trzy razy w miesiącu na mniejszych zawodach i do tego jeszcze na mistrzostwach świata. 

Po Daegu pojechałeś na pierwsze igrzyska, ale nie udało się odnieść na nich sukcesu – tak samo zresztą w Rio w 2016 roku i w Tokio w 2021. Mówiłeś później, że ten brak medalu olimpijskiego to dla ciebie taka drzazga w palcu. Te trzy imprezy łączył jakiś jeden problem, szczególny stres, czy każda z nich była mimo wszystko inna? 

Reklama

Londyn, tak jak mówiłem, to był specyficzny czas. Zarzucano mi nawet, że na te igrzyska pojechałem w nagrodę, w tle była też kontuzja. I tak naprawdę nie byłem wtedy gotowy na skakanie wyższe niż to, które tam zaprezentowałem. Byłem niedotrenowany. To były zdecydowanie moje najgorsze igrzyska. Co natomiast łączy Rio i Tokio? Tam faktycznie mógł pojawić się ten zwiększony stres. Zarówno w 2016, jak i 2021, skakałem na obozach przygotowawczych 5,80 m na treningach, co mi się do tej pory nie zdarzało. 

Paweł Wojciechowski

Wychodziliśmy na konkurs i myśleliśmy, że będą to łatwe kwalifikacje. Jednak po Londynie zostało w psychice coś mówiącego, że to wszystko jest takie wyjątkowe. Wiemy, że jest, ale trzeba było wówczas przestać o tym myśleć, nie powtarzać tego ciągle. Ja w to za bardzo uwierzyłem, no i niestety skończyło się tak, jak się skończyło. A wiem, że na tych dwóch ostatnich igrzyskach byłem naprawdę przygotowany do bardzo wysokiego skakania. 

Sporo więc siedziało w głowie. Korzystałeś z pomocy psychologa sportowego? 

Tak, przez długi czas współpracowałem z doktorem Zdzisławem Sybilskim. I razem niejednokrotnie wyszliśmy z problemów, z trudnych momentów. W życiu tyczkarza czasem są takie chwile, że po prostu przestaje się skakać i nie wiadomo, czemu tak jest. Było to dobrze przedstawione w dokumencie o Simone Biles, ta chwila, kiedy robisz coś przez całe życie, a nagle przychodzi moment, w którym przestajesz. I nie wiesz, z jakiego powodu. Ale udało mi się z doktorem wyjść z tego, jakby to nazwać, załamania. 

Być może za długo współpracowałem z jednym psychologiem, być może trzeba tych specjalistów częściej zmieniać. Jeśli jednak dostajesz rozwiązania, które działają, to człowiek się ich trzyma. Czy takie wsparcie pomogłyby jakoś znacząco na igrzyskach doświadczonemu zawodnikowi, który wie, co chce osiągnąć? Nie wiem, chyba po prostu te imprezy olimpijskie nie były dla mnie. 

A jeśli chodzi o resztę startów – gdybyś miał wskazać taki wyjątkowy, najlepszy, to byłoby to Daegu, Glasgow, gdzie w 2019 roku zdobyłeś halowe mistrzostwo Europy, a może jeszcze inne zawody? 

Zdecydowanie Daegu i Glasgow. W Szkocji po rozgrzewce kompletnie się nie spodziewałem, że mogę coś osiągnąć. A tutaj rekord życiowy, złoty medal. Ten okres, kiedy zacząłem pracować z trenerem Wiesławem Czapiewskim, był bardzo dobry. Wychodziłem na zawody i wiedziałem, że będzie dobrze, że wszystko gra. Jedynym naszym wypadkiem przy pracy były, niestety, igrzyska olimpijskie. Na innych startach za każdym razem atakowałem 5,80 m i wielokrotnie udawało mi się tę wysokość pokonać. Dlatego myślę, że te lata 2015-2019 były najlepsze w mojej karierze. 

Z drugiej strony – czy jest jakiś występ, którego szczególnie ci szkoda? 

Tak. Znowu musimy się cofnąć do 2015 roku i mistrzostw świata w Chinach. Mimo że to był sukces, bo zdobyłem w Pekinie brązowy medal, wiem – oglądając i przypominając sobie te skoki – że powinienem wtedy skoczyć wyżej. I to zdecydowanie wyżej. Udało się pokonać 5,80 m, miałem potencjał na 5,90 m. To był moment, w którym chyba mogłem też pokonać barierę 6 metrów. 

No i mistrzostwa świata w Londynie w 2017 roku. To była po prostu jakaś tragedia. Tam skoczyłem 5,75 m i jak dzisiaj oglądam te zawody, to tam spokojnie mogłem wygrać cały konkurs. To było takie skakanie, że naprawdę bardzo szkoda, że skończyło się dopiero 5. miejscem, bo powinienem był uzyskać o wiele lepszy wynik. 

Niezależnie od tego, twoja kariera obfitowała w sukcesy. Rekordy Polski, mistrzostwo świata, halowe mistrzostwo Europy, wicemistrzostwo Europy w 2014 roku. Co było kluczowym czynnikiem przy podejmowaniu decyzji o zakończeniu tej przygody? Przyznawałeś niedawno, że fizycznie było jeszcze w porządku, natomiast pojawiła się jakaś blokada w głowie. 

Tak. W tym ostatnim okresie treningi stawały się coraz trudniejsze, coraz mocniej trzeba było się w to zaangażować, żeby osiągnąć pożądane rezultaty. Ale wiadomo, to zawsze była ciężka praca. U mnie pojawiły się znowu problemy z tą felerną rozgrzewką. Przed moim ostatnim występem w Międzyzdrojach podczas przygotowań skakałem po 5,50 m, a już w samym konkursie przyszło 5,20 m i… zniknąłem. 

Paweł Wojciechowski i Irena Szewińska

Paweł Wojciechowski i Irena Szewińska, Daegu 2011. Fot. Newspix

Tak wyglądały te ostatnie lata mojej kariery. Szło, szło, szło i w pewnym momencie gasnąłem. Nie wiem, czym to było spowodowane. Może tym, że robię to za długo? Zaczynałem przecież w 1998 roku, czyli to wszystko trwało aż 26 lat. Miałem też ogromne problemy ze zmienianiem tyczek, jedna z nich złamała mi się w Wuhan. 

No właśnie – czy ta blokada w głowie nie pojawiła się właśnie po tamtym zdarzeniu w Chinach?

Odcisnęło to na mnie mocne piętno, na pewno. Od tamtego czasu miałem trudności ze zmianą tyczek, żeby skakać na twardszych, na takich, do których byłem przyzwyczajony. I to już tak nie szło. Mimo wszystko na tych tyczkach, na których skakałem, byłem w stanie osiągnąć dobre rezultaty, co zresztą niejednokrotnie udowadniałem na treningach. To był już inny czas niż te początki, bo kiedy w Daegu w 2011 zaliczałem w konkursie 5,90 m, to na rozgrzewce było maksymalnie 5,60 m. 

Lata 2020-2024 to już odwrotna sytuacja. Kiedy na treningu skakałem 5,60 m, to na zawodach nawet 5,20 m się czasem zdarzało. I to było tak frustrujące, że stwierdziłem, że trzeba skończyć. Przez to wszystko konkursy zaczęły mnie też męczyć. Nie była to już ta przyjemność co kiedyś, nie czułem, że to jest to, co naprawdę lubię. Chciałem jechać na zawody, liczyłem na to, że będę się dobrze czuł, a miałem jedynie wrażenie, że robię to, bo muszę. 

To złamanie tyczki w Wuhan przyniosło ponadto kontuzję kciuka. 

Tak, strasznie dostałem też po ręce i po plecach, długo to się potem wszystko leczyło. Ale myślę, że najbardziej był to jednak uraz psychiczny. 

Takie sytuacje często się zdarzają w skoku o tyczce? 

Dość często. Tyczki wykonuje się z włókna szklanego i węglowego, są dość delikatne, tak jak chociażby wędki. Jeśli się je mocniej uderzy, to pękają. I w moim przypadku zawodziło właśnie to włókno węglowe. Szklane jest co prawda trwalsze – i to tyczek z takiego materiału używają dziś Mondo Duplantis czy Piotr Lisek, ale też nie są one niezniszczalne. Nie ma jeszcze idealnego rozwiązania w tym zakresie, takiego złotego środka. 

Natomiast złamania tyczek się zdarzają, a każdy przypadek jest indywidualny. Jeden to zapamięta, drugi nie będzie w ogóle o tym myślał. Takim przykładem jest Steve Hooker, czyli australijski mistrz olimpijski z Pekinu. To był człowiek, który skakał nawet 6,06 m i szykował się na pobicie rekordu świata. A potem przestał – właśnie przez uraz psychiczny spowodowany kontuzją. Brał tyczkę i nie potrafił jej wsadzić do dołka, nie był w stanie skakać nawet z ośmiu kroków, z krótkiego rozbiegu. Takie rzeczy się zdarzają, a połamane tyczki sprzyjają wypadkom. 

Skok o tyczce ogólnie wydaje się dość kontuzjogenną dyscypliną – jest sporo możliwości, żeby zrobić sobie krzywdę. 

Jest, a szczególnie wtedy, gdy popełnia się błędy, nie jest się nauczonym najważniejszych rzeczy od samego początku i technika jest niedoskonała. I faktycznie, można zrobić sobie krzywdę na dosłownie milion sposobów. 

Przed zakończeniem kariery mówiłeś, że nie wiesz, co będziesz robił na sportowej emeryturze. Teraz już jakieś plany się pojawiły? 

Pojawiły, one cały czas ewoluują. Na tę chwilę pracuję dalej w wojsku i chcę to kontynuować. Nie ukrywam jednak, że szkoda byłoby mi utracić potencjał i wiedzę, którą zdobywałem przez 26 lat swojego życia. Chciałbym więc ruszyć z jakąś grupką treningową. Na razie w klubie, ale mam takie ambicje, by zostać trenerem kadry Polski. Czuję to, wiem, w jaki sposób to wszystko ugryźć. 

Oczywiście nie chodzi mi o to, żeby od razu zacząć trenować sześciometrowca. Mam na myśli bardziej czyste przekazywanie wiedzy, pojęć, żeby młodzież unikała błędów od samego początku. To jest pochodna tego, jaki był mój pierwszy trener – Roman Dakiniewicz. Uczył mnie wszystkiego krok po kroku, każdemu poświęcał dużo czasu. I chciałbym to kontynuować. 

W Bydgoszczy są z pewnością dobre warunki do takiego rozwoju. 

Były, są, a będą jeszcze lepsze, bo powstaje hala z przeznaczeniem czysto lekkoatletycznym. A takich miejsc w Polsce jest stosunkowo niewiele, mimo że samych hal sportowych jest przecież w naszym kraju dużo i powstaje ich coraz więcej. Przykładem jest Toruń, gdzie nie wykorzystuje się takiego obiektu stricte lekkoatletycznie, trenuje się tam też sporty zespołowe. Przez to nie da się treningu tyczkarskiego odbyć w dowolnym terminie, a Bydgoszcz takie warunki zagwarantuje. 

Mam nadzieję, że to sprawi, że ludzie będą chcieli do nas przyjeżdżać. I że staniemy się alternatywą dla Spały, która jest miejscem na odludziu. To także krok, dzięki któremu lekkoatletyka – i to nie tylko ta bydgoska – ruszyłaby do przodu. 

Nie da się nie zauważyć, że jesteś bardzo mocno przywiązany do swojego miasta. 

Oj, jestem. Nie wyobrażam sobie, że miałbym pójść gdzieś indziej. W czasie kariery miałem kilka propozycji z różnych miast, klubów. I to czasem intratniejszych niż warunki, które oferowano mi w Bydgoszczy. Ale zawsze robiłem wszystko, by tu zostać. To jest to miejsce, które uwielbiam, masa wspomnień. I, tak jak sam powiedziałeś, są tu dobre warunki do trenowania tyczki – teraz, jak i przyszłościowo. 

Ty jako zawodnik trenować tę tyczkę już przestałeś. Jak wyglądały pierwsze dni bez tych zajęć? 

Dziwne uczucie, próbuję się w tym odnaleźć. Rozmawiałem ostatnio z żoną o tym, jak zmieniło się moje zapotrzebowanie na spożywanie posiłków. Kiedyś jedzenie było drugą rzeczą po treningu, którą musiałem robić, bo nie wytrzymałbym bez tego, tak teraz schodzi to już na drugi plan. Wysiłek, koszt energetyczny się znacząco zmniejszył, przez co wszystko teraz trochę inaczej wygląda. 

Samą karierę zakończyłeś w Międzyzdrojach. I nie było to przypadkowe miejsce, prawda? 

Rozważałem wiele scenariuszy, miałem nawet propozycję, by skończyć w Chorzowie na Diamentowej Lidze. Ale ona nigdy nie była jakoś moim światem. Nie chcieli mnie zapraszać, kiedy ja tego potrzebowałem, w moich gorszych momentach. Dlatego tam nie chciałem kończyć kariery. A Memoriał Tadeusza Ślusarskiego jest dla mnie wyjątkowy, bo kiedy jeszcze organizowano go w Żarach, to ustanowiłem na nim swój pierwszy rekord Polski w 2008 roku. I tam się ta furtka do świata wielkiego skakania otworzyła. 

Wybrałem więc chyba najbardziej nostalgiczne miejsce, w którym mógłbym zakończyć karierę, czcząc również w jakiś sposób naszych wielkich mistrzów. Przy okazji samo miejsce jest piękne, bo to przecież Międzyzdroje. No i udało się to wszystko spiąć taką ładną klamrą. 

Mówisz o wielkich mistrzach – któryś z nich był w szczególności twoim idolem, autorytetem? 

Mój pierwszy trener, Roman Dakiniewicz, miał historię tyczki polskiej i światowej w małym palcu, więc jednocześnie ja mogłem tę wiedzę od niego chłonąć. Naśladowaliśmy innych, szukając tego złotego środka. I takim wzorcem był na pewno właśnie Tadeusz Ślusarski. Poza tym pochodzę z rodziny sportowej, w której wszyscy jesteśmy kibicami i od małego byłem uczony nie tylko skoku o tyczce, ale też innych dyscyplin, całej lekkoatletyki. 

Jednym z pierwszych sportowych i życiowych autorytetów był pewnie jednak dziadek, bo to właśnie on przekonał cię do tyczki. 

Dziadek jest twórcą mojego sukcesu na równi z trenerem Dakiniewiczem. Od 9. roku życia aż do momentu osiągnięcia przeze mnie pełnoletności był na moich treningach, tworzył te almanachy wiedzy. Od 1998 do 2008 roku mam zanotowany każdy trening. Stanowił i nadal stanowi dla mnie wielką inspirację, chociaż zrozumiałem to troszeczkę później. Jako młody chłopak wsiadałem do samochodu, dziadek wiózł mi tyłek na trening i nie rozważałem po co i dlaczego, bo było to dla mnie normalne. Z biegiem czasu zauważyłem, że inni, tułający się tramwajami, czasem na te treningi nie docierali, a ja byłem zawsze. I chciałbym, żeby mój syn mógł się rozwijać sportowo w takich warunkach – o ile oczywiście będzie tego chciał. 

Pójdzie w ślady taty? 

Pokazujemy mu z żoną sport w każdym wydaniu. Staramy się, żeby nie ograniczało się to jedynie do lekkoatletyki. Ale tak jak mówię – nic na siłę, to nie może być decyzja podjęta na podstawie przymuszenia czy postawienia pod ścianą. Będzie musiał sam wybrać, co chce robić. I cokolwiek by to nie było, będę go wspierał. 

Ciebie dziadek z kolei namawiał nie tylko na tyczkę, ale też piłkę nożną. Ty jednak stwierdziłeś, że jesteś zbyt dużym indywidualistą do sportów zespołowych. Za takich też uchodzą tyczkarze – mówi się o was, że jesteście ciekawymi, często nietuzinkowymi ludźmi. 

Tak, z jednej strony skok o tyczce jest dla indywidualistów, z drugiej – jesteśmy w tym razem. Niejednokrotnie dzięki pomocy kolegów na skoczni udało się dokończyć zawody. Nie każdy ma komfort podróżowania z trenerem na wszystkie zawody i czasem trzeba polegać na wsparciu kolegów. Kiedyś starsi trenerzy niechętnie pomagali, bo to przecież rywal ich zawodnika. A my podchodziliśmy do tego inaczej, wiedzieliśmy, że najważniejsze jest to, by przetrwać w zdrowiu. I że ta największa walka jest nie tyle między nami, ile ze samym sobą. 

Czujesz, że jesteście taką rodziną trochę szalonych sportowców? 

Można tak powiedzieć, a „szalonych” trzeba podkreślić. Myślę, że nikt normalny nie chciałby tego robić. Zazwyczaj tyczkarze to ludzie, którzy zaczynają od małego i nie do końca mają świadomość, co będą trenować. 

Udało ci się dzięki tyczce zawiązać jakieś trwałe przyjaźnie? Słyszałem, że podczas Memoriału Ireny Szewińskiej w Bydgoszczy byłeś kierowcą Emanuila Karalisa. 

Tak, przyjaźnię się z Manolo, Ernestem Obieną czy Samem Kendricksem. To są ludzie, których oglądałem, gdy zaczynali profesjonalną przygodę z tyczką. Nawet z Mondo mieliśmy bliskie relacje, ale potem to się trochę rozjechało, bo ja przestawałem jeździć na zawody, on z kolei bywał na tych lepszych. Ale z chłopakami mam stały kontakt, często ze sobą piszemy – na tyle często, na ile faceci mogą ze sobą pisać (śmiech). Dzisiaj ich śledzę, gratuluję przy każdej okazji, zawsze odpowiadają, rozmawiamy. I mam nadzieję, że to wszystko utrzyma się na długo. 

A jak to wyglądało w przypadku Polaków? Wielu kibiców kojarzy cię przede wszystkim z rywalizacji z Piotrkiem Liskiem. Jaka relacja was łączy? 

Jak ja zaczynałem, Piotrek skakał chyba z 4 metry. Oglądał z boku, potem dołączył, a nawet mnie przegonił. Niejednokrotnie jeździliśmy na konkursy bez trenerów i sobie pomagaliśmy. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu na obozach. Ta relacja jest bliska, bo być musi. Inaczej nosilibyśmy w kieszeniach otwarte noże, a przecież nie o to chodzi. 

Paweł Wojciechowski i Piotr Lisek

Piotr Lisek i Paweł Wojciechowski. Fot. Newspix

Dobrym duchem tyczki wydaje się dziś Karalis. Dużo się śmieje, ale też motywuje, doradza innym zawodnikom. 

Tak, to prawda. Za moich czasów, jeżdżąc na te najlepsze zawody, za każdym razem można było spotkać kogoś innego. A dzisiaj, przez powstanie rankingu, Diamentowa Liga postanowiła, że chce mieć u siebie tylko dziesięciu najlepszych tyczkarzy. I przez to ta grupa jest dosyć wąska, zamknięta, więc siłą rzeczy trzeba ten kontakt ze sobą złapać. Spędzamy ze sobą czas nie tylko na skoczni, ale i w hotelach. A tyczkarze, w tym właśnie Manolo, to są po prostu śmieszni goście i zawsze coś się przy nich dzieje. Cała ta czołówka to jest taka ekipa pozytywnych osób. 

A na jej szczycie jest Armand Duplantis. 

Z Mondo też łączą nas różne przygody, trochę razem podróżowaliśmy. Pamiętam, gdy zaczynał, widziałem jego pierwsze profesjonalne zawody. Troszeczkę musiał się zmienić, nie miał wyjścia, bo wszedł w świat naprawdę wielkiego sportu. Nie mówię już tylko o lekkoatletyce, dziś już przecież jest sponsorowany milionowymi kontraktami. Został profesjonalistą pełną gębą, tego prywatnego czasu ma coraz mniej. Jest też celebrytą. I to bardzo potrzebnym w lekkoatletyce celebrytą, bo żeby ona istniała, potrzebujemy takich właśnie indywidualności jak Armand Duplantis. I oby takich ludzi było jak najwięcej. 

Mondo obecnie jest twarzą światowej lekkoatletyki i uważam, że dobrze się w tym odnajduje. Osiąga kosmiczne wyniki, a przy tym wprowadza dodatkowe emocje, jak choćby w biegu na 100 metrów z Karstenem Warholmem. I dzięki temu możemy dziś mówić o tyczkarzu, który wygrywa ze sprinterem, co jest przecież bardzo niecodzienne. A przy jakichś regularniejszych treningach pewnie zdołałby jeszcze coś urwać z czasu 10.37 s. 

Ta szybkość jest kluczem w skoku o tyczce? 

Tak, ale trzeba to umieć wykorzystać. Mondo potrafi to zrobić doskonale. Myślę, że gdyby zmierzyć mu prędkość, którą osiąga przed skokiem, to byłaby ona właśnie taka, jak w biegu z Karstenem. Duplantis jest w stanie z tego czerpać nawet nie w 100, ale w 120 procentach. 

Ciebie też kusiło, żeby sprawdzić się w innych dyscyplinach? 

Jeśli chodzi o bieg, to nie, nie było takich prób w moim wykonaniu. Mnie natomiast bardziej kusiło, żeby spróbować się w wieloboju i zobaczyć siebie w każdej konkurencji. Z drugiej strony liczba kontuzji, które przeżyłem, spowodowała, że stałem się bardzo ostrożny co do podejmowanych decyzji sportowych w moim życiu. Stąd też takich startów nie było. Ale kto wie, może w przyszłym roku, jak bardzo będę się nudził, to może jakiś wielobój dla zabawy się wydarzy. 

Co w ogóle sądzisz o takim mieszaniu dyscyplin? Dziś mówi się o freak fightach w lekkoatletyce, to ma rację bytu? 

Dopóki prezentowany poziom sportowy będzie w miarę dobry, to myślę, że tak. Nie oszukujmy się – gdyby chłopacy zorganizowali ten bieg i uzyskali 11 sekund, to podważylibyśmy sens organizowania takich imprez. Wynik był jednak świetny. To coś nowego, więc czemu nie. Mondo powiedział, że jest gotowy na podejmowanie kolejnych wyzwań. Wiem dobrze, że nie lubi przegrywać i o to pewnie martwił się najbardziej, ale wyszedł mu ten start i zwyciężył. I dużo osób śledziło to wydarzenie jako ciekawostkę sportową, co również przemawia za tym, by częściej organizować tego typu rzeczy. 

Wróćmy jednak do samego skoku o tyczce i wyczynów Duplantisa. W naszej poprzedniej rozmowie stwierdziłeś, że w jego zasięgu jest 6,40 m. Podtrzymujesz to? 

Myślę, że tak. Kiedyś powiedział o tym jego ojciec, z kolei Mondo w ogóle nie chce o tym słyszeć. Dla niego każdy następny centymetr to jest ta wysokość, na której się skupia. W Internecie pojawiały się nawet grafiki, że mógłby pokonać 6,70 m. To już jest w mojej ocenie przesadzone, ale jakieś 15 centymetrów od tych wyników, które dzisiaj osiąga, oceniam jako całkowicie realne. 

Na ile lat może to być rekord świata? 

Nie boję się powiedzieć tego, że – jeżeli nie nastanie jakaś wielka zmiana technologiczna – to na zawsze. Kiedyś mówiono o Serhiju Bubce, że jest tym niesamowitym i nikt się do niego nie zbliży, ale u niego nadal było widać kilka niedociągnięć, mimo że był przecież świetnym sportowcem. Mondo jest pod względem sportowym znacznie lepszy, to perfekcjonista. I obawiam się, że to może być apogeum, jeśli chodzi o osiągnięcia w naszej konkurencji. 

Armand Duplantis i Paweł Wojciechowski

Armand Duplantis i Paweł Wojciechowski. Fot. Newspix

Mondo trochę zaburzył jej postrzeganie przez zwykłych kibiców, bo przecież 5,90 czy 6 metrów to również niesamowite wyniki. 

Spowodował, że Kendricks czy Manolo skaczący właśnie tyle wyglądali przy nim trochę jak juniorzy obok zawodnika z kategorii seniorskiej. Kiedy on pokonywał 6 metrów, miał 30 centymetrów zapasu, a chłopacy ślizgali się po poprzeczce. A przecież ich rezultaty są na bardzo dobrym, światowym poziomie.

Jesteś kibicem lekkoatletyki i lubisz ją oglądać w telewizji, czy jako były już sportowiec masz tego trochę dosyć? 

Lubię. Ale najbardziej interesują mnie wyniki, tabele post factum, kiedy mogę sobie ocenić każdą próbę, warunki, jakie panowały w konkursie. To dla mnie często ciekawsze niż samo wykonanie, choć oczywiście jest ono również bardzo istotne, szczególnie, gdy rozumie się strukturę ćwiczeń, wzorce ruchowe i fizjonomię człowieka. Wtedy to oglądanie najlepszych sprawia ogromną przyjemność. 

Sama lekkoatletyka zdaje się gromadzić coraz więcej kibiców w Polsce, na stadionach można się miło zaskoczyć. 

Tak, czy to na Memoriale Ireny Szewińskiej, czy już w ogóle Kamili Skolimowskiej, tych kibiców było naprawdę sporo. Miejmy nadzieję, że to pójdzie jeszcze do przodu. Zaczęło się to chyba od momentu, kiedy wszystkie zawody transmitują stacje telewizyjne. Byłem już długo po zdobyciu mistrzostwa świata, a ludzie zaczęli mnie na nowo kojarzyć. W tym roku na frekwencję mógł wpłynąć głód igrzysk, do czego przyczyniło się Tokio. Liczyliśmy na jeszcze więcej tych medali olimpijskich, choć rzeczywistość nieco nas naprostowała. 

Poza krajem miałeś jakieś ulubione miejsce, jeśli chodzi o skakanie? 

Uwielbiałem startować w Lozannie. Piękne miasto, piękna sceneria. Raz wygrałem tam Diamentową Ligę, dwukrotnie byłem drugi, tam pobiłem rekord życiowy. I to chyba jest to miejsce, które lubiłem najbardziej. 

Dziś Paweł Wojciechowski to szczęśliwy, spełniony sportowiec? 

Tak, mimo wszystko tak. Co tu dużo mówić – 26 lat kariery, pierwsze medale od 2008 roku, czyli 16 lat takiej już kariery w pełni profesjonalnej. Ostatnie trzy lata trochę gorsze, ale i tak jestem szczęśliwy. Zobaczyłem, co chciałem, poznałem świetnych ludzi, odnosiłem sukcesy – tak, jestem spełniony.

ROZMAWIAŁ BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI

Fot. Newspix.pl

Czytaj też: 

Uwielbia boks, choć ostatni raz na poważnie bił się w podstawówce (i wygrał!). Pisanie o inseminacji krów i maszynach CNC zamienił na dziennikarstwo, co było jego marzeniem od czasów studenckich. Kiedyś notorycznie wyżywał się na gokartach, ale w samochodzie przestrzega przepisów, będąc nudziarzem za kierownicą. Zachował jednak miłość do sportów motorowych, a największą słabość ma do ich królowej – Formuły 1. Kocha też Real Madryt, mimo że pierwszą koszulką piłkarską, którą przywdział w życiu, był trykot Borussii Dortmund z Matthiasem Sammerem na plecach.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Co zazwyczaj mówi piłkarz po transferze do Rakowa? Ja tylko przejazdem

Paweł Paczul
7
Co zazwyczaj mówi piłkarz po transferze do Rakowa? Ja tylko przejazdem

Igrzyska

Ekstraklasa

Co zazwyczaj mówi piłkarz po transferze do Rakowa? Ja tylko przejazdem

Paweł Paczul
7
Co zazwyczaj mówi piłkarz po transferze do Rakowa? Ja tylko przejazdem
Liga Mistrzów

Niespodziewani goście z lig TOP5 na salonach. Jak poradzą sobie w Lidze Mistrzów?

Patryk Stec
2
Niespodziewani goście z lig TOP5 na salonach. Jak poradzą sobie w Lidze Mistrzów?

Komentarze

1 komentarz

Loading...