Nastroje wokół Lecha Poznań są nieciekawe, bo klub nie powiedział kibicom, że nowe rozdanie nie oznacza lepszego rozdania i sprzedaje ważnych zawodników, a do siebie zaprasza piłkarzy z wątpliwych kierunków. Dlatego zwycięstwo z Lechią było takie ważne – żeby ten krajobraz nabrał choć trochę przyjaźniejszych kolorów, kibice dostali namiastkę radości, a piłkarze uwierzyli, że nie są przeklęci i jednak coś potrafią. No i to się stało, co więcej w kapitalnym stylu. Lechia została przy Bułgarskiej rozbita.
O ile pierwszą bramkę można opisywać jeszcze w żartobliwym tonie, bo kluczowe podanie Ba Louy było efektem zepsutego wstrzelenia w pole karne, o tyle drugi gol czy trzeci to już poważny futbol. Lech te akcje rzetelnie przygotował, utkał z niespotykaną dla siebie ostatnio starannością, nie zostawił miejsca na przypadek.
Bramka na 2:0 to przecież jedenaście podań, kiedy gdańszczanie biegali za piłką, a gospodarze puentowali wszystko celnym (o rety) dośrodkowaniem Ba Louy i główką Hoticia (znów o rety, bo gość ma 168 centymetrów, ale jak dobrze wrzucić, to nawet mikrus strzeli).
Z kolei trzecia bramka to rewelacyjne, cudowne, kapitalne podanie Gurgula do Sousy przez pół boiska, który nie stracił głowy i wyłożył patelnię Ishakowi.
A przecież nie musiało się na tym skończyć – pamiętacie strzał Murawskiego z linii pola karnego w trybuny? Tak, samo uderzenie było marne, ale znów – Kolejorz tę historię cudownie przygotowywał. Podawał, przyspieszał, uderzał. To ważne: nie jak kiedyś w jednym tempie, tylko z obowiązkowym elementem zaskoczenia i jakości.
Lechia nie miała tu czego szukać. Po pierwsze dlatego, że Lech był mocny, a po drugie, że ten zespół na początku sezonu nie ma argumentów. Niby trio Mena-Chłań-Bobcek jest ciekawe, ale samochód napędzany wodą też można tak nazwać, natomiast konkretów z tego nie ma. Gdańszczanie nawet wzmocnieni Ukraińcem po powrocie z Igrzysk z przodu byli bezzębni, a jak już sobie coś wypracowali, to w sytuacji sam na sam Mena bez pomysłu kopnął w Mrozka. I okej: w ostatniej sekundzie padł honorowy gol, ale też szczęśliwy, po rykoszecie.
Co gorsza – o ile ofensywa jest nijaka, o tyle defensywa nie doskakuje nawet do tego poziomu. Chindris przy bramce na 1:0 został przepchnięty jak szafka przy przemeblowaniu, a Zhelizko – nazwany dziś parę razy przez komentatora Żelazkiem, może dlatego że jest taki elektryczny – przy golu na 3:0 zapomniał już chyba tylko o czerwonym dywanie dla Sousy.
No nie da się tak grać w piłkę.
Jeszcze co do Lecha – gratulacje za wygraną, ale niech działacze nie myślą, że teraz już nic nie muszą. Otóż muszą. Ten zespół wciąż trzeba wzmocnić i wówczas można liczyć, że takie partie da się zagrać też z lepszymi przeciwnikami.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Ranking największych polskich szans na złoto w Paryżu. Kto może dać nam najcenniejszy medal?
- Problem Murraya. Czy kiedykolwiek istniała tenisowa Wielka Czwórka? [KOMENTARZ]
- II liga bankrutów. Nie masz kasy, piłkarzy i… nie przegrywasz
Fot. Newspix