Reklama

Lider Brazylijczyków i jego trudny moment. „Piję wszystko, zwłaszcza gin. Chcę uciec”

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

30 lipca 2024, 16:39 • 22 min czytania 7 komentarzy

Gdy widzisz go w telewizji albo na żywo, może ci się wydawać, że Bruno Rezende musi być szczęśliwym człowiekiem. Wielki siatkarski mistrz, genialny rozgrywający, prywatnie świetny kumpel Neymara. Ale ten sam Bruno, który w Paryżu spróbuje stawić czoła polskim siatkarzom, ma za sobą ciężki okres w życiu, zapoczątkowany przegranym w dramatycznych okolicznościach meczem. „Płaczę dalej. Nie potrafię, nie chcę i nie mogę przestać. Brakuje mi powietrza. Chciałbym uciec, lecz nie mogę uciec od samego siebie” – pisze o swoim stanie tuż po tamtym spotkaniu. Przed meczem Polska – Brazylia publikujemy na Weszło, we współpracy z wydawnictwem SQN, fragmenty niezwykle szczerej biografii Bruno pt: „Od ciemności do złota”. Przeczytajcie o tym, jak topił swoją złość i lęk w alkoholu, uciekł w spontaniczny seks, regularnie się upijał, by po czterech latach w wielkim stylu wrócić na szczyt. 

Lider Brazylijczyków i jego trudny moment. „Piję wszystko, zwłaszcza gin. Chcę uciec”

Jeszcze niedawno wydawało się, że będzie tylko rezerwowym, tymczasem słynny rozgrywający powinien rozpocząć w pierwszej szóstce Brazylijczyków hitowe spotkanie z Polską. Bruno Rezende w swojej karierze wygrał wszystko – igrzyska olimpijskie, mistrzostwa świata, Ligę Światową, Ligę Narodów, Puchar Świata. Był gwiazdą kadry, którą długo prowadził jego ojciec – charyzmatyczny Bernardo Rezende (w tym roku ponownie objął zespół).

„Panuje ciemność”

Jednak w 2012 roku obaj przeżyli traumę. Zwłaszcza Bruno fatalnie zniósł porażkę w finale igrzysk olimpijskich w Londynie. Brazylijczycy szli po zwycięstwo, ale ostatecznie ulegli 2:3 Rosji. W książce „Od ciemności do złota” Bruno tak wspomina czas tuż po tamtym spotkaniu:

Piłka spada na parkiet. To koniec. Stoimy nieruchomo, w milczeniu, na naszej połowie.

Siatka oddziela orgazm zwycięstwa od rozpaczy porażki. Nie potrafię jeszcze zrozumieć, co się dokładnie stało i jak do tego doszło. To tak, jakbym przebudził się w samym środku koszmaru. Ale tak nie jest, to wszystko jest cholernie prawdziwe. Rozglądam się wokół pogubiony, rozbity, jestem jak hologram. Obserwuję publiczność, ale nie słyszę żadnego hałasu. Mój ojciec – trener reprezentacji, mistrz uwielbiany w całym kraju – siedzi na ławce i trzyma się za głowę. Niektórzy moi koledzy się obejmują, są i tacy, co płaczą.

Reklama

Ja nie, ja stoję nieruchomo, skamieniały. Kiedy idziemy do szatni, ktoś próbuje mnie pocieszyć, ale nie jestem w stanie spojrzeć mu w twarz.

Wchodzimy do środka. Otacza nas surrealistyczna cisza, w oddali słychać świętujących Rosjan. Czas włożyć dres i wyjść z powrotem, żeby stanąć na podium. Wchodzimy na drugi stopień, znajdujący się parę centymetrów od chwały, wiecznej radości tych, którzy w sporcie zdobywają olimpijski laur. Czuję łzę spływającą po policzku, wycieram oczy. To nie jest smutek, tylko takie nieokreślone uczucie: jestem tam, nie będąc.

Zostaję wylosowany do kontroli antydopingowej. Potrzebuję czterdziestu pięciu minut, żeby oddać mocz – to cała wieczność, dla mnie i dla drużyny, która czeka na mnie w autokarze.

Nawet w drodze do wioski olimpijskiej nikt nie ma siły się odezwać.

Wchodzę do pokoju, siadam na poduszce, chowam głowę w ramionach i opieram się o ścianę. Rękami mocno ściskam nogi. Jestem pozostawiony samemu sobie, bezsilny, kompletnie pusty.

Załamany.

Reklama

Cztery godziny po tym, jak ostatnia piłka spadła na parkiet, wreszcie dociera do mnie, co się stało. Mam odwagę o tym myśleć, przeżywać, rozpamiętywać, wiedząc, że to będzie wielki cios.

Bruno, zdjęcie z 2012 roku 

Płaczę. Płaczę jak jeszcze nigdy dotąd, ogarnia mnie rozpacz, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Czuję, że spadam w otchłań, jakby wciągała mnie ziemia. Przegrałem finał igrzysk olimpijskich w Londynie 2012. Przegrałem najważniejszy mecz w życiu i przegrałem go, będąc milimetr od zwycięstwa. Straciłem jedyną szansę, żeby uwolnić się od Bruninho, syna Bernardo. Straciłem okazję, żeby wreszcie być po prostu Bruno. Przegrałem i wiem na pewno, że od tej pory zawsze będzie czas sprzed igrzysk i po igrzyskach w Londynie.

Wiem, że nigdy nie zdołam tego cofnąć i powtórnie rozegrać meczu mojego życia. Czuję w trzewiach głęboki ból, który mnie miażdży. Sięgam dna i widzę to. Jest czarno, piekielnie czarno.

Płaczę dalej. Nie potrafię, nie chcę i nie mogę przestać. Brakuje mi powietrza. Chciałbym uciec, lecz nie mogę uciec od samego siebie.

Z tego przeklętego trzeciego seta, z tych przeklętych ostatnich punktów seta pamiętam każdą chwilę, każdą szansę, każdy jeden oddech. Myślami wracam do przerw i widzę, że jestem zagubiony, niezdolny do reakcji – mieszanka złości i rozpaczy.

Nie pomagają koledzy, którzy jeden po drugim wchodzą do pokoju, żeby mnie pocieszyć na tej drodze krzyżowej pełnej uścisków i wymuszonych uśmiechów.

Obok mnie siedzi Thiago Alves, mój kolega z pokoju. Też milczy, nie znajduje odpowiednich słów, jakie mógłby mi powiedzieć, ponieważ takie nie istnieją.

Tego wieczoru, w tym pokoju, który z każdą minutą staje się coraz mniejszy, ciaśniejszy, klaustrofobiczny, rozpoczyna się najtrudniejszy okres w moim życiu. Nie mogę już obejrzeć się za siebie w obliczu ogarniających mnie strachu i lęku.

Odzyskanie trzeźwości umysłu zajmuje mi ponad trzy godziny, a potem robię jedyną możliwą rzecz: wychodzę. Wychodzę z moją menedżerką Alessandrą i z jej mężem Giuliano. Dołączamy do pozostałych kolegów z drużyny na kolacji zorganizowanej przez magazyn „Placar”, kilka minut od wioski olimpijskiej.

Czuję się całkowicie nie na miejscu. Ludzie się uśmiechają, rozmawiają o meczu niemal z dystansem. Czuję, jak napięcie powoli opada i nieubłaganie narasta rozpacz. Mam ściśnięty żołądek, jest mi zimno, ręce mi się trochę trzęsą, co chwilę odwracam wzrok, żeby ukryć łzy.

Zaczynam pić.

Piję wszystko, co akurat stoi naprzeciwko. Gin, zwłaszcza gin. Im więcej piję, tym bardziej smutek i lęk mieszają się z letargiem, którego nie rozpoznaję, mam znieczulone ciało i umysł. W pomieszczeniu robi się duszno, głowę mam ciężką, wzrok zamglony. Chcę uciec.

Spotykam dziewczynę, którą poznałem w wiosce kilka dni wcześniej, bełkoczę coś, nie wiem co i wolę nie wiedzieć. Proponuje, że odwiezie mnie do hotelu. W taksówce chaotyczne wspomnienia mieszają się z tysiącem myśli. Zaczynamy się całować. Wchodzimy do pokoju. Idziemy do łóżka. Zapadam w głęboki, alkoholowy, niepocieszający sen.

Panuje ciemność. I potrwa jeszcze przez wiele miesięcy.

„Zawsze wychodzę i zawsze piję”

Bruno pisze, że ten stan ciągnął się przez wiele miesięcy. W innym miejscu książki Brazylijczyk opisuje ze szczegółami ten czas, który uważa za najtrudniejszy w swoim życiu. Wyglądał on tak:

Pierwsze mecze po Londynie, mimo ciągłych sesji z Orlandem, są w moim wykonaniu beznadziejne. Nieustannie kłócę się z sędziami, z przeciwnikami, a nawet z kolegami z drużyny. Wystarcza niewiele, bym stracił koncentrację w meczu, często wybucham bez powodu. Potem za każdym razem żałuję i się wstydzę, a to nic innego, jak kolejna porcja stresu.

Trener RJX, Marcelo Fronckowiak, rozumie, przez co przechodzę, i rozmawia ze mną codziennie. Mówi mi o mojej roli, o tym, że jako kapitan muszę dawać przykład innym. Także z nim szybko docieramy do tego, co najważniejsze.

– Srebrny medal igrzysk olimpijskich to niesamowite osiągnięcie, coś o czym marzy dziewięćdziesiąt dziewięć procent sportowców – mówi mi. A widząc moje niezbyt przekonane spojrzenie, dodaje: – Nie możesz bez końca się obwiniać za przegrany mecz. Patrz do przodu, myśl o tym sezonie, myśl o tym, żeby pracować tak jak zawsze. Myśl o tym, że masz jeszcze dużo czasu, by się odegrać.

Trener do mnie mówi i mówi, ale to na nic: moje myśli zatrzymały się na godzinie 15:21 z 12 sierpnia 2012 roku w Earls Court Exhibition Centre. Jedyny moment, w którym jestem w stanie uwolnić umysł, to wieczór. Wtedy zawsze wychodzę i zawsze piję. Uciekam z domu, żeby nie siedzieć sam z własnymi myślami i za każdym razem trafiam do jakiegoś baru albo na jakąś imprezę. Piję do czasu, aż czuję się znieczulony, do chwili, gdy mieszanka bólu i zadymionej dezorientacji sprawia, że popadam w odrętwienie i wtedy wszystko jest mniej silne, łącznie z emocjami. To jedyny sposób, jaki znalazłem, żeby to bolesne wspomnienie stało się mniej intensywne. Piję, wiedząc, że uciekam w niewłaściwym kierunku, ale jest to lekarstwo o natychmiastowym działaniu.

Na początku 2013 roku, po czterech bardzo trudnych miesiącach, które doprowadziły mnie do najniższego punktu w mojej paraboli, uświadamiam sobie, że praca z Orlandem nie wystarczy. Muszę wejść głębiej w siebie i spróbować przezwyciężyć to, przez co przechodzę. Jako sportowiec zawsze myślałem o pracy nad ciałem i kondycją, nad moją techniką, nad „zewnętrzną” częścią mnie. Teraz natomiast trzeba wykonać inny krok, nadszedł czas, by popracować nad moim umysłem. Wybieram numer Alessandry Mengi, mojej menedżerki, która zajmuje się sponsorami i marketingiem.

– Myślę, że jestem gotowy – mówię jej.

– Już powiadamiam Giuliana – odpowiada. Potem, po chwili milczenia, dodaje: – Bruno, to właściwa decyzja.

Alessandra od dawna radzi mi porozmawiać z Giulianem Milanem, który jest nie tylko jej mężem, lecz przede wszystkim cenionym psychologiem. Ale na wszystko musi przyjść odpowiedni moment, a ja nie byłem jeszcze gotowy stawić czoło moim lękom i słabościom. Teraz jednak wiem, że ten moment nadszedł.

Pierwsze sesje są trudne, bardzo trudne. Giuliano „kontaktuje” mnie z Brunem, którego oczywiście znam, ale któremu nigdy tak naprawdę nie spojrzałem prosto w oczy.

– Czy dziś myślałeś o finale w Londynie?

– I co czułeś?

– I co wtedy zrobiłeś?

– Po jakim czasie pomyślałeś o tym ponownie?

– Jak się w tym momencie czułeś?

Zadaje mi pytania zamknięte, jedno po drugim. Pytania proste, ale wystarczające, żeby przesunąć tkwiący we mnie głaz. Wraz z każdą sesją wchodzimy coraz głębiej, a sesje mamy raz w tygodniu, czasami co trzy dni. Spotykamy się wszędzie, Giuliano towarzyszy mi nawet na wyjazdach i wtedy rozmawiamy w pokojach hotelowych. Po każdym spotkaniu czuję się źle, naprawdę źle, ale wiem, że to konieczny krok, który pozwala mi zastanowić się nad samym sobą i nad tym, przez co przechodzę. Rozumiem, że muszę przezwyciężyć obsesję na punkcie tego, że nie zostałem mistrzem olimpijskim. Punktem wyjścia jest to, żeby przemodelować moje oczekiwania jako człowieka i sportowca, starając się przekierować moją uwagę na teraźniejszość, na tu i teraz, nie marnując cennej energii na myślenie o przeszłości czy przyszłości.

Bruno ze swoim tatą, legendarnym Bernardo Rezende. Łódź, 2013 rok 

Skąd bierze się moja wizja doskonałości? Dlaczego nie mogę sobie pozwolić na błędy? Z jakiego powodu wciąż robię sobie krzywdę, obwiniając się za niepowodzenia? Jest tak wiele pytań – więcej niż mógłbym sobie wyobrazić.

Cofam się w czasie i na nowo przeżywam traumę związaną z rozstaniem rodziców. Rozmawiam z Giulianem i znowu mam osiem lat. Opowiadam mu o rozwodzie, zwierzam mu się z tego, że każdego przeklętego wieczoru przez dwa niekończące się lata prosiłem Boga, żeby rodzice do siebie wrócili. Wtedy z nikim nie rozmawiałem o tym, co przeżywam; starałem się uśmiechać, nie martwić tych, którzy mnie kochali. Za wszelką cenę chciałem być idealnym dzieckiem, spokojnym, silnym… Prawda jest taka, że nie byłem aż tak silny. O tamtych dwóch latach rozmawiamy tak długo, aż w końcu rozumiem, co one dla mnie tak naprawdę znaczyły. Po raz pierwszy mam odwagę wyrazić, co czuję: mówię o tym Giulianowi, żeby w głębi duszy powiedzieć to także samemu sobie. I tak, wreszcie mogę stwierdzić, że ich rozwód miał na mnie ogromny wpływ, i że nie istnieją idealni rodzice ani nawet idealne życie.

Terapia Giuliana składa się z rozdziałów. Każdy z nich jest poświęcony jednej emocji i z myślą o każdej z nich daje mi do przeczytania konkretny materiał. Zaczynamy od strachu, następnie pracujemy nad niepewnością i złością. Trzy dość niewygodne elementy. Zaczynam rozumieć, w jaki sposób mój mózg reaguje na każdą z tych emocji, w którym momencie dnia dają one o sobie znać, a przede wszystkim staram się radzić sobie z nimi inaczej. Pod tym względem kluczową rolę odgrywa oddychanie.

Mieli wygrany mecz

Co właściwie wydarzyło się w tamtym feralnym finale igrzysk w Londynie w 2012 roku? Brazylijczycy grali z Rosjanami i łatwo wygrali dwa pierwsze sety. W trzecim prowadzili 22:19 i mieli piłkę po swojej stronie. Przegrali akcję. Kilka złych decyzji, sytuacje, które można było rozwiązać lepiej, plus wieżowiec po drugiej stronie siatki, mierzący 217 cm Dmitrij Muserski, który został w tamtym meczu przesunięty ze środka na atak, co okazało się świetną strategią. Rosjanie w  trzecim secie doprowadzili do remisu, doszło do gry na przewagi, a wtedy… A zresztą, oddajmy głos Bruno:

Na decydującą zagrywkę wchodzi kapitan Chtiej. Jak zawsze to ja muszę zdecydować, którego z moich kolegów obdarzyć zaufaniem przy kolejnej już decydującej piłce. Mogę wybierać, mam na to czas: serwis float, doskonałe przyjęcie.

Skrzydło, środek, atak. Atak, środek, skrzydło…

Wybieram Lucasa, wystawiam w pierwsze tempo na środek. Jestem przekonany, że się tego nie spodziewają. Nieprawda. Wołkow wyskakuje i popisuje się blokiem. Podczas gdy dźwięk odbitej od parkietu piłki niesie się echem w niespokojnej ciszy w hali, ja czuję nóż wbijający mi się prosto w serce. Potem jest miejsce tylko na krzyk Wołkowa i pozostałych rosyjskich zawodników.

Set kończy się wynikiem 27-29 i właśnie w tym momencie dociera do mnie, że straciłem okazję, na którą czekałem całe swoje życie. Nie wykorzystaliśmy dwóch piłek meczowych, już tylko centymetr dzielił nas od chwały, a pozwoliliśmy jej uciec. I mało istotne, że mecz się jeszcze nie skończył, że – mimo wszystko – wciąż prowadzimy 2:1 w setach.

Podążając za kolegami, wlokę się na drugą stronę parkietu, jednak tak naprawdę mnie tam nie ma. Znowu widzę twarze przeciwników za siatką i nie mogę przestać myśleć o tym, co zmarnowaliśmy. Wracam myślami do piłki na 24-23, potem do mojej zagrywki przy 25-24… Krótko mówiąc, ponownie przeżywam cały set, punkt po punkcie. Problem w tym, że sędzia tymczasem wezwał nas na parkiet i mecz został wznowiony. Robię najgorsze, co może zrobić zawodnik: myślę o tym, co się stało, a nie o tym, co będzie. Tracę koncentrację i nie mogę jej odnaleźć, czuję narastający niepokój, im więcej piłek odbijam, tym bardziej rozumiem, że mam problem. Rosjanie natomiast są lekcy. Radzą sobie świetnie, grają niesieni na skrzydłach entuzjazmu. W połowie seta prowadzą 18-13.

Wcześniej zdarzało mi się już „wychodzić” mentalnie z meczu, ale tym razem jest inaczej. Mówi tak moja głowa, mówi tak moje ciało, w którym odbija się strach. Podczas przerwy mój ojciec próbuje nami wstrząsnąć. Ma zmienioną twarz, wygląda, jakby właśnie pokonywał 40. kilometr wyczerpującego maratonu, choć nawet się stąd nie ruszył:

– Macie wszystko, żeby to wyciągnąć, chłopcy, blok i obrona, jak zawsze, blok i obrona, wykorzystujmy free-balle.

Ale to 27-29 wciąż siedzi w mojej głowie. Tracę koncentrację, za dużo myślę i rozmawiam z samym sobą.

Co ty robisz? Poddajesz się? Teraz? Bruno, nie odpuszczaj, nie podczas finału, na który czekałeś od zawsze.

Nic z tego… Cały czas wchodzę w mecz i z niego wychodzę: nie jestem skupiony na tu i teraz. A na tym poziomie, jeśli nie jesteś skoncentrowany – nie wygrywasz. Pod względem technicznym to wszystko przekłada się na to, że ciągle jestem ułamek sekundy spóźniony: wystawiam piłkę do drugiej strefy i orientuję się, że Rosjanie już przeczytali tę akcję; próbuję szybciej rozgrywać piłki na środek, ale głowa i ręce poruszają się w różnym tempie; nie jestem dokładny i odnoszę wrażenie, że moja niepewność osłabia wszystkich dookoła.

Przegrywamy czwarty set 22-25.

– Dosyć tego – słyszę wokół siebie podczas krótkiej przerwy przed decydującą partią. – Teraz się podnosimy.

Również mój ojciec próbuje nami potrząsnąć. Mówi, że wszystko jest możliwe, że musimy tylko zostać w meczu.

– Ani oni nie prowadzą, ani my nie prowadzimy – odzywa się inny z kolegów. – Jest remis, to tak, jakbyśmy zaczynali od początku.

Ale to nieprawda. Cała koncentracja i trans zniknęły w okamgnieniu. Mam sucho w ustach i trudno mi oddychać, jakby klatkę piersiową przygniatał mi jakiś ciężar. Czuję się zmiażdżony, malutki, niezdatny…

Gotowi, start, i od razu musimy ich gonić.

1-3, 4-7, 6-10…

Jesteśmy jak liczony bokser, który podnosi się przy ośmiu, ale dobrze wiemy, jak się skończy: nie wygramy tego. Staramy się, lecz mamy świadomość, że nie damy rady. To już nie jest nasz moment.

7-13, 7-14.

Rosja ma siedem piłek meczowych. Wystarcza im znacznie mniej. Przegrywamy tie-break 9-15.

Trudne, niemal niewykonalne jest opisanie tego, co się czuje po przegraniu finału olimpijskiego, który miało się już w zasięgu ręki. W którym się dominowało. Jedno jest pewne (i zrozumie to każdy, kto przeżywa sport całym sobą, tak jak ja): jest to blizna, która nigdy nie zniknie.

Całe spotkanie możecie obejrzeć tutaj:

Brazylijscy kibice go wygwizdywali

Bruno miał już wcześniej trudne momenty w karierze. Gdy wchodził do reprezentacji Brazylii, jej absolutną gwiazdą był wybitny rozgrywający, Ricardo. W 2007 roku 20-letni wówczas Bruno pojawił się na zgrupowaniu, ale był przekonany, że nie ma szans znaleźć się w kadrze na Igrzyska Panamerykańskie, bo był wówczas rozgrywającym numer trzy. Tymczasem wszystko potoczyło się nagle i zaskakująco. Doprowadziło też do tego, że jego ojca posądzano o nepotyzm, a sam Bruno był wygwizdywany przez własnych kibiców. Młody chłopak znalazł się w niełatwym położeniu. Opisuje je tak:

Nie mam nawet czasu pomyśleć o tym, co się wydarzyło, o tych wszystkich emocjach, które przeżyłem przy okazji debiutu, bo od razu rozpoczynają się przygotowania do Igrzysk Panamerykańskich 2007. W siatkówce tempo jest szalenie wysokie i często nie ma nawet czasu na złapanie oddechu. Krótko mówiąc, znowu jestem na zgrupowaniu kadry. Tym razem ustalenia są jasne od samego początku: powiedziano mi, że kiedy przyjedzie Ricardo, opuszczę zgrupowanie i wrócę do swojego klubu. Jest mi przykro, ale to rozumiem. Mam dopiero 21 lat i nie powinienem się spieszyć: na mojej pozycji występuje zawodnik, który wygrał po prostu wszystko.

Kiedy zbliża się koniec zgrupowania, dzwonię do moich klubowych kolegów z Florianópolis:

– Chłopaki, dziś jeszcze trenuję z drużyną, ale jutro przyjeżdża Ricardo i mnie puszczą. Jesteście w niedzielę?

– Jasne – odpowiedzieli.

– To niczego nie planujcie. – Uśmiecham się. – Urządzimy sobie grilla!

Jednak następnego dnia Ricardo nie przyjeżdża. Nie zadaję pytań i trenuję dalej. Widzę, że ojciec co chwilę podchodzi do współpracowników, twarz ma napiętą, zdecydowanie nieprzyjazną, ale kiedy jestem z reprezentacją, prawie nie mam odwagi z nim rozmawiać. W końcu on jest Bernardem, trenerem Seleçăo, podczas gdy ja – tylko zawodnikiem. Jest między nami dystans, jaki powinien być między szkoleniowcem a sportowcem, a nie relacja, jaka istnieje między ojcem a synem. Rozumiem to, akceptuję i zauważam, że nawet koledzy to doceniają, począwszy od Sérgia, który uwielbia nazywać mnie „Dzieciakiem”, a skończywszy na Murilu.

– Ty jeszcze tam jesteś? – pytają mnie w piątkowy wieczór chłopacy z Florianópolis, kiedy rozmawiamy przez telefon. – Grill wciąż aktualny?

– Pewnie.

Ricardo zjawia się na zgrupowaniu dopiero w sobotę późnym popołudniem. Na pierwszy rzut oka nie widzę w tym nic dziwnego. Witam się z nim, a potem biegnę się spakować. Muszę się pospieszyć, jeśli chcę zdążyć na grilla.

O szóstej jednak woła mnie team manager Zé Inácio.

– Bruno, przyjdź do mojego pokoju. Musisz coś podpisać. Nie przywiązuję dużej wagi do tej dziwnej prośby i stawiam się u niego.

– Wiesz, co się dzieje? – pyta mnie Zé Inácio, gdy wchodzę.

Przed nim, na biurku, leżą jakiś dokument i długopis.

– Nie – odpowiadam. – Co się dzieje?

W odpowiedzi tylko się uśmiecha i głową wskazuje w stronę kartki. Kiedy to do mnie dociera, stoję, jakbym dostał paraliżu. Potrzebuję kilku sekund, żeby wyjść z tej katatonii.

Najwyraźniej mój ojciec i jego sztab nie przymknęli oka na spóźnienie Ricarda. Nie uznali tego za profesjonalne zachowanie i postanowili wykluczyć go z igrzysk panamerykańskich. Efekt: zostaję powołany na jego miejsce. To będzie mój pierwszy udział w międzynarodowym turnieju takiej rangi. Będę rezerwowym Marcelinha.

Bruno to jeden z najlepszych rozgrywających XXI wieku 

Kiedy wychodzę z pokoju team managera, wciąż jestem oszołomiony. Prawie nie mogę mówić. Koledzy natychmiast zauważają mój nastrój, moją ekscytację i wspaniale jest czuć ich zaufanie. Niedługo potem znajduję się w windzie z André Hellerem, jednym z weteranów. Złotym medalistą olimpijskim, a także wzorem dla wszystkich młodszych zawodników.

– Bruno, spokojnie. Dobrze, że nadszedł twój czas, należało ci się – mówi z przekonaniem. – Rób dalej to, co robisz. Drużyna w ciebie wierzy.

Jego słowa są jak szklanka guarany, wypita do ostatniej kropli: przypływem adrenaliny.

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że moja satysfakcja ma też drugą stronę medalu. Tego samego dnia po wieczornym treningu razem z Gibą przychodzimy do pokoju Ricarda. Jest przygnębiony, co zrozumiałe:

– Nie rozumiem tej decyzji, jestem MVP ostatniej Ligi Światowej. To niesprawiedliwe.

Słucham, jak się uskarża, próbując znaleźć jakieś słowa pocieszenia.

– Nie zasłużyłem na to, jestem zawiedziony… – ciągnie.

Mam wewnętrzne przekonanie, że to wykluczenie jest tylko tymczasowe. Że to decyzja podjęta pod wpływem chwili i będąca przekazem dla całego zespołu: „Tutaj wszyscy jesteśmy jednakowi i wszyscy muszą przestrzegać tych samych zasad…”.

– Kiedy wszystko się uspokoi, odzyskasz swoje miejsce w drużynie – mówię mu i jestem tego pewien.

Tak się jednak nie stanie: będzie musiało minąć kilka lat, żeby Ricardo ponownie włożył koszulkę Canarinhos…

Parę dni przed rozpoczęciem turnieju zainteresowanie mediów osiąga szczyt. To całkiem zrozumiałe, wszak zawody odbywają się w Rio de Janeiro, a nasza drużyna jest ówczesnym mistrzem olimpijskim i mistrzem świata. Po porażce w półfinale z Wenezuelą w 2003 roku złoto igrzysk panamerykańskich to jedyny medal, jakiego brakuje reprezentacji Brazylii. Tak więc wszyscy oczekują, że zdobędziemy go teraz.

Media przede wszystkim dużo piszą i mówią o tym, że jestem synem trenera i że aby zrobić dla mnie miejsce w podstawowym składzie, mój ojciec wyrzucił Ricarda – ni mniej, ni więcej, tylko najlepszego rozgrywającego na świecie. Ja staram się tym nie przejmować i koncentrować się tylko na treningach. Ale nie jest to takie proste.

Całe to niechciane zainteresowanie przekłada się na fatalne przyjęcie ze strony kibiców. Kiedy pierwszy raz wychodzę na parkiet, witają mnie gwizdy. Publiczność w Rio zamiast mnie wspierać, postanawia głośno wyrazić niezadowolenie. Rozumiem sytuację, nie czuję się tym aż tak bardzo zraniony. Coś jednak we mnie pęka. Wiem, jak ciężko pracowałem, żeby tu być. Wiem, ile jestem wart i wiem na pewno, że nikt niczego mi nie podarował… Ale co powinienem zrobić, żeby dowiedzieli się o tym także inni?

Wygrywamy turniej panamerykański (w finale jesteśmy lepsi od Stanów Zjednoczonych), nie tracąc ani jednego seta, ale dla mnie jest to słodko-gorzkie doświadczenie. Nie zapomnę tych gwizdów tak łatwo, jestem tego pewien.

Obiecali to sobie z Neymarem

Igrzyska w Paryżu są już jego piątą taką imprezą. Na poprzednim turnieju, w Tokio, Brazylia zajęła rozczarowujące czwarte miejsce, a spotkanie o brąz przegrała 2:3 z odwiecznym rywalem, Argentyną. W 2008 roku w Pekinie było srebro, po porażce w finale z USA. W Londynie – ta pamiętna klęska 2:3 w spotkaniu o złoto z Rosją. W 2016 roku igrzyska odbywały się w Rio de Janeiro, więc cała Brazylia czekała na złoto, a sam Bruno marzył o uporaniu się z traumą. Zespół, podobnie jak na trzech poprzednich turniejach i podobnie jak teraz, w Paryżu, prowadził jego tata. Brazylii szło jednak przeciętnie – w grupie przegrała po 1:3 z Amerykanami i Włochami. Dopiero w ostatnim spotkaniu, ogrywając Francuzów, zapewniła sobie grę w ćwierćfinale. Tam była lepsza od Argentyny, w półfinale – od Rosji. A później? Oddajmy głos Bruno:

Teraz od złota dzieli nas już tylko finał. Czas uwolnić się od rozczarowań z poprzednich lat, od tylu, zbyt wielu, drugich miejsc, które podkopały naszą pewność siebie. Jestem przekonany, że nadszedł nasz moment. To silne przekonanie, bez żadnych zastrzeżeń, będące owocem pracy, jaką wykonałem przez te lata z Giulianem. I oszlifowałem dzięki Gilbertowi – psychologowi, który w ostatnim czasie towarzyszy nam w reprezentacji.

Na 20 sierpnia, w przeddzień naszego meczu, zaplanowano finał turnieju piłkarskiego. Na boisku mamy Neymara i wiem, że dla niego zdobycie złota jest tak samo ważne jak dla mnie. Cztery lata wcześniej, w Londynie, też byliśmy razem. Mój przyjaciel znalazł się w podobnej sytuacji jak ja, przegrywając finał z Meksykiem 1:2 dzień przed naszą porażką z Rosją. Długo rozmawialiśmy o naszym rozczarowaniu, o naszym smutku i złożyliśmy sobie obietnicę: „W Rio dokonamy tego razem. Przed naszymi kibicami zdobędziemy złoto”. No i tego popołudnia Neymar wypełnia swoją misję: Brazylia wygrywa z Niemcami w karnych, a tę decydującą jedenastkę wykonuje właśnie on. Teraz kolej na mnie!

21 sierpnia 2016 roku ustawiam zegarek na 8:30, ale o ósmej mam już oczy szeroko otwarte. Nie ma sensu leżeć w łóżku, idę do łazienki i przeglądam się w lustrze: na twarzy widzę tylko determinację. Potem rzucam okiem na okno, na szybie są krople deszczu. Zaczynam się śmiać, bo przypominam sobie czasy we Florianópolis. Nasza hala na 2,5 tysiąca widzów była trochę uszkodzona i za każdym razem, gdy padał deszcz, kapało z sufitu i na parkiecie powstawały mokre plamy; czasami trzeba było nawet przerywać mecz. Nie muszę dodawać, że rywalom niełatwo grało się w takich warunkach, my zaś byliśmy już przyzwyczajeni. Nasz masażysta Kleevansostins wymyślił nawet takie powiedzonko: „Pada, więc wygramy”, a tutaj, w Rio, właśnie on jest człowiekiem o złotych rękach w naszej reprezentacji… Kiedy wsiadam do autokaru, pierwsze spojrzenia wymieniam właśnie z nim. Zajmuje jedno z siedzeń z przodu. I co mi mówi?

– Bruno, pada…

I się śmieje.

W finale czekają na nas mocne Włochy, które rozprawiły się ze Stanami Zjednoczonymi w epickim półfinale. Zajcew na zagrywce jest jak gniew boży, Amerykanie nie radzili sobie z jego bombami. Na początku meczu panuje duże napięcie, zarówno ja, jak i Giannelli, włoski rozgrywający, jesteśmy niedokładni przy wystawianiu pierwszych piłek. To potwierdza, że czuć wagę tego finału, ale pokazuje także, jak zmieniło się moje nastawienie na parkiecie w porównaniu z tym sprzed czterech lat. Zamiast wskazywać na siebie palcem i obwiniać się za te błędy, odwracam się do Giannellego, patrzę na niego i się uśmiecham. Dla nas obu to najważniejszy mecz w życiu, dobrze to wiemy – aż za dobrze… Chociaż w pierwszym secie jest już 14-11 dla Azzurrich, to kończy się on naszą wygraną 25-22. W drugim Wallace broni piłkę setową dla Włochów i zapewnia nam zwycięstwo 28-26. Prowadzimy 2:0, dopinguje nas całe Maracanãzinho, zielono-żółta fala.

W momencie zmiany stron, siadam na ławce przed rozpoczęciem trzeciej partii i wracam myślami cztery lata wstecz.

A jeśli skończy się tak jak w Londynie? A jeśli dopadnie mnie kryzys i oni wszystko odwrócą? Trzyminutowa przerwa trwa cztery lata, wystarczająco długo, żeby przez głowę przetoczyły mi się obrazki z 1460 dni przeżytych na huśtawce emocji.

Nie. Nie teraz.

Zbieram w sobie siły, zmuszam się do wsłuchania w ten głos i rozpoznaję, czym jest naprawdę: jedną z tych negatywnych, automatycznych myśli, które powstają w umysłach każdego z nas. Wykonuję ćwiczenie oddechowe, na powrót skupiam się na celu. Tym razem nie ma miejsca na negatywne refleksje. Muszę skupić się na tym, co tu i teraz, muszę skupić się na każdej kolejnej akcji. Jedna po drugiej, Bruno, jedna po drugiej. Jestem silniejszy niż wszystkie przeszkody, jestem silniejszy niż wszystkie przeszkody. Trzeci set to walka punkt za punkt. Przy stanie 25-24 i piłce meczowej dla nas schodzę, bo tata postanawia podwyższyć blok. Jestem tak bardzo skoncentrowany na meczu, że nawet nie dołączam do kolegów, tylko zostaję w pobliżu parkietu, oparty o baniak z elektrolitami. Wpatruję się w to, co dzieje się naprzeciwko. Wallace serwuje, Felipe blokuje włoski atak, piłka spada na parkiet, ja krzyczę. To krzyk radości, ale także złości. Wypluwam z siebie cztery długie lata frustracji. A jednocześnie ogarnia mnie coś nie do opisania: spełniłem marzenie z dzieciństwa,marzenie tamtego chłopca, który, odkąd skończył pięć lat, powtarzał, że chce wygrać igrzyska olimpijskie. I to się stało!

Radość Bruno tuż po wygranym finale igrzysk w 2016 roku, z Włochami 

Ściskam Sérgia, mojego przewodnika, i płaczemy razem słodkimi łzami. Potem szukam spojrzenia i ciepła Bernarda, mojego ojca, trenera, mistrza. Na trybunach widzę mamę, rodzinę, przyjaciół. Są Alessandra i Giuliano, są Guiga, Thiaguinho. Są ci, którzy zawsze się o mnie troszczyli, którzy widzieli, jak leżałem na ziemi, i pomogli mi się podnieść. Jest Neymar, biegnę do niego oszalały z radości. Nasz uścisk mówi więcej niż tysiąc słów: razem cierpieliśmy w Londynie, razem przeżywamy radość ze zdobycia złota przed naszymi kibicami.

***

W Paryżu, mimo że przegrali pierwszy mecz 1:3 z Włochami, Brazylia z Bruno w składzie i jego ojcem na ławce trenerskiej na pewno nie złoży łatwo broni. Przed Polakami wyjątkowo trudny mecz, być może podobny do tego w ćwierćfinale tegorocznej Ligi Narodów. Wtedy Biało-Czerwoni ostatecznie wygrali 3:1, ale Brazylia na początku grała tak, że nasz sztab nie miał za bardzo pomysłu, jak się do niej dobrać. Czy teraz też obejrzymy happy end?

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO: 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Ekstraklasa

„Jeśli dobrze mu podasz, będzie skuteczny”. Czy Nsame da wiele Legii Warszawa?

Jakub Radomski
10
„Jeśli dobrze mu podasz, będzie skuteczny”. Czy Nsame da wiele Legii Warszawa?

Komentarze

7 komentarzy

Loading...